Jeżeli krytycy pedofilów są wrogami ludzkości, a zatem prawdziwymi przestępcami – źródło – to jestem przestępcą. Pedofile są, biologicznie rzecz biorąc ludźmi, jednak jako sprawcy nieszczęść dzieci są bezsprzecznie winnymi przestępstw. Niezależnie od tego, jak ich lobby wmawia idee równości dla sprawców. Społeczeństwo, które nie chroni swoich dzieci, jest skazane na zagładę.
Pedofile publicznie domagają się uznania ich pociągu do nieletnich za odrębną tożsamość seksualną i otwarcie promują dziecięcą pornografię z wykorzystaniem sztucznej inteligencji, lalki erotyczne w kształcie dzieci oraz stosunki seksualne pedofilów z dziećmi.
Na naszych oczach łamie się kolejne, wcześniej nie do pomyślenia tabu! Rządy na całym świecie nie tylko biernie przyglądają się tej sytuacji, ale wręcz tworzą jej podstawy prawne. Pomóż rozpowszechnić informację o dekryminalizacji! Źródło.
Pewna kobieta zwierzyła mi się kiedyś, że gdy miała 11 lat, była nagabywana seksualnie przez jej własnego wujka. Nawet ćwierć wieku później nie potrafiła pozbyć się tej traumy. Najbliższa rodzina nie stanęła w jej obronie. Zniszczysz egzystencję rodziny wujka – przekonywała ją matka. Pewnie tak by było, jednak koszmar, przez jaki przechodzi dziecko, nikogo nie obchodził.
W połowie września na niemieckiej platformie ManovaNews ukazał się artykuł: Cena za człowieka.Źródło.
W dobie kamer, rozpoznawania twarzy i śladów DNA chciałoby się wierzyć, że zaginięcia dzieci – a nawet ich sprzedaż – należą już do przeszłości. Brutalna rzeczywistość jednak przedstawia inny obraz. Handel dziećmi nie tylko istnieje, ale wręcz kwitnie – w ukryciu, w szarej strefie globalizacji, pomiędzy ubóstwem a chciwością.
Były poseł potwierdza, że setki dzieci są w Wielkiej Brytanii wykorzystywane seksualnie i sprzedawane pedofilom, których nazwiska są znane. MI5 i NCA nie podejmą działań. Dzieci są wykorzystywane seksualnie przez 3 lata, a następnie pobierane są od nich organy.
Andrew Bridgen twierdzi, że coś jest nie tak w naszym parlamencie, skoro atakuje posła Partii Pracy, którego uważa za pedofila, i spotyka się z krytyką ze strony własnej partii.
Twierdzi, że pedofilia szerzy się w Leicester i przekazał rządowi brytyjskiemu dane osób zajmujących się handlem dziećmi w Wielkiej Brytanii, ich nazwiska, ale nikt nie chce podjąć działań. Źródło.
Autor artykułu Marek Wójcik Mail: worldscam3@gmail.com
Każdego roku grupy czarownictwa i satanizmu rozpoczynają 22 września bluźnierczy „post”. Trwa 40 dni i polega na różnych haniebnych rytuałach i działaniach. Jego cel jest jasny: przygotować się do Halloween, pisze Międzynarodowe Stowarzyszenie Egzorcystów.
Stowarzyszenie zostało założone w latach 90. przez oficjalnego egzorcystę Watykanu, nieżyjącego już ks. Gabriele Amortha.
Apel ws. Halloween ogłosił na stronie Stowarzyszenia jego wiceprzewodniczący, ks. Francesco Bamonte.
Zwrócił uwagę na pogańskie i demoniczne korzenie Hallowen, na znaczenie tego wydarzenia dla współczesnych satanistów – oraz na jego fatalną edukacyjną rolę. Hallowen zamiast przyzwyczajać dzieci do dobra, piękna i świętości – przyzwyczaja do zła, brzydoty i bluźnierstw.
Dlatego katolicy nie tylko nie mogą czegoś takiego świętować – w ogóle nie chcą tego robić.
PONIŻEJ PREZENTUJEMY CAŁE OŚWIADCZENIE MIĘDZYNARODOWEGO STOWARZYSZENIA EGZORCYSTÓW WS. HALLOWEEN
Czy wiedzieliście, że od 22 września każdego roku grupy i ruchy czarownictwa Wicca oraz satanizmu rozpoczynają bluźnierczy „wielki post”, który trwa czterdzieści dni? Ten „post” charakteryzuje się haniebnymi rytuałami i działaniami, które kulminują w nocy z 31 października na 1 listopada. Oni nazywają ją nocą Halloween, natomiast dla katolików na całym świecie jest to piękna, pełna światła noc święta Wszystkich Świętych.
W przeciwieństwie do święta Wszystkich Świętych, Halloween propaguje to, co mroczne: morderczą przemoc, szydzenie ze śmierci albo też jej szaleńcze gloryfikowanie, makabrę, horror, okultyzm, czary, demony. Postacie halloweenowe, za które przebierają się dzieci i dorośli, to potwory, wampiry, duchy, szkielety, wilkołaki, zombie, czarownice, diabły.
Atrakcyjność tych kostiumów i tematów jest wyraźnym znakiem poważnego wewnętrznego niepokoju panującego w dzisiejszym społeczeństwie. Halloween wychwala brzydotę i to, co odrażające i mroczne. Zaszczepia w umysłach najmłodszych ohydę. Naraża ich na koszmary i nocne lęki.
To gromadne, konsumpcyjne, a jednocześnie irracjonalne święto. Z jednej strony wskazuje na głębokie przemiany kulturowe spowodowane sekularyzacją, którą cechuje odrodzenie mentalności magicznej. Swoje apogeum ma to w odrodzeniu neopogaństwa. Z drugiej strony Halloween to także machina komercyjna: to ona napędza i narzuca to święto w różnych kontekstach geograficznych i kulturowych, w tym w Afryce, bez żadnego poszanowania dla lokalnych tradycji i wrażliwości religijnej.
Od kilku lat we Włoszech i w innych krajach, kręgi okultystyczne i satanistyczne, ukrywające się pod szyldem stowarzyszeń kulturalnych, organizują z tej okazji już w tygodniach poprzedzających 31 października spektakle, które są częścią precyzyjnej i przemyślanej strategii. Organizuje się nawet szkoły magii i czarów o charakterze zabawowym, pozornie niewinnym… To oszustwo wobec rodzin i pułapka dla dzieci i młodzieży.
Przypomnijmy, że Halloween, uważane przez wiele rodzin za okazję do zabawy i rozrywki dla dzieci, jest świętem związanym z okultyzmem, magią, czarami i demonicznością. Swoje korzenie ma w pogańskim święcie – Samhain, pochodzącym od Celtów, ludu żyjącego w starożytności na wielu obszarach kontynentu europejskiego, od Wysp Brytyjskich po północne Włochy.
Dlatego Halloween wcale nie jest świętem świeckim ani nieszkodliwą, globalną zabawą. W rzeczywistości mamy do czynienia z prawdziwym odtworzeniem i ożywieniem pogańskiego święta religijnego, podczas którego wykonywano rytuały magiczne z ofiarami ze zwierząt, a czasem nawet z ludzi.
Nowoczesne czarownictwo naszych czasów, zorganizowane w ruch pod nazwą Wicca, podczas swoich najważniejszych świąt w roku, podobnie jak Celtowie, obchodzi właśnie święto Samhain. Według kalendarza Wicca, ta uroczystość rozpoczyna nowy rok czarownictwa – w noc z 31 października na 1 listopada. Również dla wyznawców szatana, satanistów, najważniejsze święto ich plugawych ceremoniałów – początek roku satanistycznego – przypada w tę samą noc.
Fakt, że to „święto”, które w ostatnich pięćdziesięciu latach coraz bardziej gloryfikowało śmierć, przemoc, horror i demoniczność, a także przyjmowało okultystyczne przedstawienia czarów i satanizmu, trafia nawet do programów szkolnych, jest dowodem na niezwykłą powagę sytuacji. Świętowanie Halloween w społeczeństwie z niebezpieczną lekkomyślnością, zamiast promować wartości takie jak niestosowanie przemocy, pokój, piękno i harmonia, jest oznaką poważnego zaćmienia sumień.
Kto świętuje Halloween, nawet jeśli nie zamierza przyłączać się do czarownictwa ani czcić diabła, w praktyce wchodzi w komunę z tą mroczną rzeczywistością.
Popychanie przez Halloween nowych pokoleń ku brzydocie i ciemności oznacza wskazywanie im drogi przeciwnej do tego, co dobre i prawdziwe, a więc przeciwnej do Boga, który jest źródłem prawdy, dobra i piękna.
Sataniści są bardzo zadowolenie z tego, że chrześcijanie obchodzą Halloween, ponieważ są przekonani, że ci, którzy je świętują, w sposób pośredni czczą diabła i tym samym otwierają się na jego szkodliwy wpływ. Założyciel Kościoła Szatana w Stanach Zjednoczonych, Anton LaVey, z zadowoleniem stwierdzał: „Cieszę się, że chrześcijańscy rodzice pozwalają swoim dzieciom czcić diabła przynajmniej jedną noc w roku. Witamy w Halloween!”.
Ta złowroga atmosfera, ten mroczny nimb otaczający Halloween sprawia, że okres przygotowawczy do tego święta staje się szczególnym momentem kontaktu dzieci i młodzieży z sektami i grupami okultystycznymi. Niektóre strony internetowe dla dzieci, opisujące postacie i scenariusze pełne grozy, zawierają nawet linki prowadzące bezpośrednio do witryn satanistycznych i stron poświęconych czarnej magii.
Wobec tego niepodważalnie ponurego obrazu, jak można jeszcze twierdzić, że Halloween jest świętem niewinnym i nieszkodliwym? Pod pozorem zabawy i rozrywki wprowadza ono i przyzwyczaja dzieci oraz młodzież do „ciemności” zarówno fizycznej, jak i moralnej, czyniąc „kulturę śmierci” czymś zwyczajnym. Skutkiem tego zjawiska jest gaszenie nadziei w nowych pokoleniach oraz gloryfikacja rozpaczy i przemocy.
Jak temu przeciwdziałać i przekształcić to smutne i bolesne zjawisko? Przede wszystkim nie można pominąć fundamentalnego kroku: należy wspierać nową ewangelizację. Fenomen Halloween urósł w momencie, gdy chrześcijaństwo zaczęło tracić wpływ na społeczeństwo.
Nowa ewangelizacja będzie tym skuteczniejsza i tym lepiej uwolni serca od brzydoty i ciemności, które wyłaniają się z Halloween, jak również z innych negatywnych zjawisk współczesnego społeczeństwa, im bardziej serca biskupów i księży, osób konsekrowanych, rodziców i wychowawców oraz wszystkich chrześcijan i chrześcijanek będą kochać Jezusa i Najświętszą Maryję Pannę, Jego i naszą Matkę, przekazując nowym pokoleniom fascynację światem Bożym, w którym kontempluje się cudowną piękność, do której jesteśmy powołani i w której nasze życie realizuje się w pełni. Nadprzyrodzony świat Boży jest bowiem nośnikiem prawdy i dobra, które Bóg – nieskończenie prawdziwy, nieskończenie dobry i nieskończenie piękny – pragnie otworzyć przed swoim stworzeniem.
Dzieci, nastolatki i młodzi ludzie potrzebują piękna, a nie brzydoty; potrzebują dobra, a nie zła; potrzebują prawdy, a nie kłamstwa; potrzebują tego, co dobre, a nie tego, co złe. Nadprzyrodzone piękno, które jaśnieje w Chrystusie, w Najświętszej Maryi Pannie, w Aniołach i Świętych, pomaga im odróżniać to, co prawdziwe, od fałszu, a to, co dobre, od złego.
Pociesza i napełnia serce radością fakt, że w wieczór i noc z 31 października na 1 listopada, jako alternatywę dla Halloween, coraz więcej księży organizuje różne inicjatywy: procesje świętych, przedstawienia życia świętych w salach parafialnych, godziny adoracji Najświętszego Sakramentu jako wynagrodzenia Bogu oraz inne aktywności, które mają uświadomić znaczenie święta Wszystkich Świętych. Tak jak światło jest piękną alternatywą dla ciemności, tak te inicjatywy przywracają młodemu pokoleniu wspaniałe oblicza świętych zamiast odrażających masek Halloween.
Wśród tych inicjatyw warto wymienić organizowaną od kilku lat w różnych diecezjach „Noc Świętych”. Godne pochwały są także czuwania modlitewne z adoracją Najświętszego Sakramentu. W zeszłym roku w całych Włoszech różne grupy młodzieży na przemian spędzały całą noc na adoracji przed Najświętszym Sakramentem. Adoracja zakończyła się rankiem losowaniem świętych – patronów na cały rok. Każdy zobowiązywał się, że przeczyta życiorys „swojego” świętego i będzie prosić go o wstawiennictwo u Boga.
Inne chwalebne inicjatywy ze strony księży to pomaganie dzieciom i dorosłym w rozróżnieniu, co jest nieszkodliwe, a co nie, również poprzez opowiadanie o naszych Świętych i o komunii, która łączy nas z nimi i z naszymi zmarłymi bliskimi.
Jest piękna historia o inicjatywie, którą zorganizowała pewna mama. Zebrała grupę 6–7 dzieci, w tym swojego 9-letniego syna, wysyłając je wieczorem 31 października, ubrane normalnie, do domów i sklepów, aby rozdawały obrazki świętych. W domach i sklepach dzieci były przyjmowanie z oczekiwaniem na to, że wypowiedzą formułę: „cukierek albo psikus”. Ludzie byli gotowi wręczyć słodycze. Ku ich wielkiemu zdziwieniu, dzieci wręczały jedynie obrazki świętego, nie mówiąc nic więcej. Wszyscy je przyjmowali, niektórzy z radością. Potem i tak dostawali od nich słodycze. Historia ta została opowiedziana przez seminarzystę, który był właśnie tym 9-letnim chłopcem wysłanym przez mamę razem z innymi dziećmi do sklepów i domów 31 października. Seminarzysta kończy swoją relację słowami: „Miło wspominam ten wieczór w towarzystwie przyjaciół i koszyka pełnego obrazków. Myśląc o tym teraz, gdy jestem starszy, zdaję sobie sprawę, że Hallowen przykrywa inne rzeczy, sprawia, że zapomina się o prawdziwym święcie – święcie Wszystkich Świętych”.
W tym roku Międzynarodowe Stowarzyszenie Egzorcystów zrealizowało ważną inicjatywę w postaci filmu wideo, który do tej pory został opublikowany w językach włoskim, angielskim, hiszpańskim, portugalskim, niemieckim i koreańskim. Film trwa cztery i pół minuty i przedstawia skuteczny, przemyślany dekalog, który obnaża okultystyczną rzeczywistość kryjącą się za tym masowym zjawiskiem. Film jest narzędziem edukacyjnym i duszpasterskim, które nasze Stowarzyszenie udostępnia za pośrednictwem własnej strony internetowej. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę „Associazione Internazionale Esorcisti Halloween”, a znajdziecie ten film, który można pobrać i udostępniać.
Mam nadzieję, że to, co zostało wyżej napisane, jest pomocne w lepszym poznaniu korzeni zjawiska Halloween, wraz z całym jego negatywnym sensem; a także że jest pomocne w lepszym zrozumieniu, jak ważne dla katolików jest świętowanie Wszystkich Świętych. Święci byli świadkami Boga, światła i radości życia. Przez swoje wstawiennictwo mogą wyprosić dla nas wiele łask. Pamiętamy zarówno o świętych, jak i o wspominaniu naszych bliskich zmarłych, którzy czekają na nasze modlitwy i z którymi pewnego dnia mamy nadzieję zjednoczyć się na wieczność.
Uroczysta atmosfera, ozdobiony kościół. Kobieta w szatach liturgicznych z namaszczeniem udziela błogosławieństwa parze tej samej płci, posługując się specjalnymi modlitwami dla tego celu. Protestanci? Nie, „Kościół katolicki” w Niemczech. W mieście, w którym żyje też wielu Polaków…
Angelika Böhm pełni kościelną funkcję referentki pastoralnej w Ravensburgu. Miasto jest położone na terenie diecezji Rottenburg-Stuttgart. Prowadzone jest tam duszpasterstwo dla Polaków – istnieje polska parafia katolicka św. Brunona z Kwerfurtu.
Opisany problem dotyczy zatem nie tylko Niemców, ale również naszych rodaków.
W lipcu 2025 roku diecezja Rottenburg-Stuttgart przyjęła specjalne dokumenty dotyczące błogosławienia par niesakramentalnych, w tym par tęczowych [chodzi o pederastów md] . W dokumencie zaprezentowano fotografie gejów i lesbijek. Są specjalne modlitwy, które można odmawiać podczas ceremonii błogosławieństw. Wszystko ma charakter quasi-liturgiczny, całkowicie sprzecznie z dokumentem Fiducia supplicans, który mówi – co i tak samo w sobie jest skandaliczne – o błogosławieniu par tej samej płci, tyle że poza liturgią. W Rottenburg-Stuttgart idą jeszcze dalej.
Angelika Böhm jest 65-letnią teolog. Jak deklaruje portal Katholisch.de, oferuje ceremonię błogosławieństwa rozwodnikom, homoseksualistom albo osobom rozczarowanym Kościołem. Böhm działa w zgodzie z władzami diecezji; pary jednopłciowe błogosławił już zresztą były proboszcz tzw. jednostki duszpasterskiej (bo nie parafii), gdzie pracuje teolog.
Błogosławieństwa są udzielane w specjalnie do tego dedykowanym kościele, Eggartskirch, który jest nazywany dziś Kościołem Błogosławieństwa (Segenskirche). Böhm powiedziała, że wprawdzie jak dotąd żadna para gejowska czy lesbijska nie poprosiła o błogosławieństwo, ale gdyby tylko taka prośba się pojawiła, referentka pastoralna „bez wahania by się zgodziła”.
Czytelnicy przyznają, że trudno w tym wszystkich rozpoznać jeszcze Kościół katolicki. Obyśmy w naszym kraju nie mieli nigdy takich problemów, jakie przeżywają już dziś Polacy w Ravensburgu…
Cena za człowieka Handel dziećmi to nie zjawisko makabrycznych, odosobnionych przypadków, ale system podaży, popytu i celowego przymykania oczu. Część 3 z 8 w serii „Skradzione dzieciństwo”.
Często się mówi, że dzieci są naszą przyszłością. Ale co, jeśli ta przyszłość zostanie systematycznie zniszczona – poprzez wyzysk, przemoc, wojnę, ucieczkę, głód lub ignorancję? Seria „Skradzione dzieciństwo – ciemna strona naszego świata” koncentruje się na tych realiach życia, które zazwyczaj pojawiają się jedynie na marginesie, jeśli w ogóle. Porusza tematy niewygodne, mało popularne i często niewystarczająco skuteczne medialnie, by trafić na pierwsze strony gazet. Dotyka przy tym fundamentów każdego społeczeństwa: tego, jak traktowani są jego najmłodsi, najsłabsi członkowie. Na całym świecie ponad miliard dzieci cierpi z powodu bezpośrednich lub pośrednich konsekwencji ubóstwa, przemocy i niesprawiedliwości strukturalnej. Miliony dzieci pracują, głodują, uciekają lub umierają – a ich imiona nigdy nie są wymieniane. Przyczyny tego są różne, ale można je sprowadzić do wspólnego mianownika: systemu, który stawia zysk ponad człowieczeństwo.
Autor Alfred-Walter von Staufen Handel dziećmi — kiedy człowiek staje się towarem
W dobie kamer, rozpoznawania twarzy i śladów DNA chciałoby się wierzyć, że zaginięcia dzieci – a nawet ich sprzedaż – należą już do przeszłości. Brutalna rzeczywistość jednak przedstawia inny obraz. Handel dziećmi nie tylko istnieje, ale wręcz kwitnie – w ukryciu, w szarej strefie globalizacji, pomiędzy ubóstwem a chciwością. Nie w dawnych pirackich rajach czy zapomnianych koloniach, ale wśród nas: w dużych miastach, szpitalach, agencjach rządowych, a nawet w organizacjach rzekomo niosących pomoc humanitarną.
To, co kiedyś zaczęło się od dramatycznych nagłówków gazet o porwanych dzieciach z krajów rozwijających się, dawno temu przerodziło się w wielomiliardowy czarny rynek. Dzieci są „hodowane” w Nigerii, nielegalnie adoptowane w Nepalu, komercjalizowane w Bułgarii i przemycane przez luki w systemie prawnym w Niemczech i USA. Akty urodzenia mogą być podrabiane, imiona zmieniane, prawa rodzicielskie znikają – a wraz z nimi dzieci. Handel dziećmi to nie tylko problem „tam”, ale również „tu”. Działa, ponieważ popyt spotyka się z podażą. Ponieważ istnieją pozbawione skrupułów sieci, które traktują dzieci jak przedmioty. I ponieważ struktury państwowe raz po raz zawodzą, czy to z powodu korupcji, naiwności, czy po prostu braku zainteresowania.
Ten esej nie dotyczy makabrycznych, odosobnionych przypadków. Dotyczy systemu, który jest milcząco tolerowany w wielu częściach świata, systemu, który zamienia dzieciństwo na pieniądze, człowieczeństwo na władzę, a nadzieję na horror. Trudno się z nim utożsamić. Ale o wiele gorzej jest go ignorować. Handel dziećmi — cichy przemysł złamanego dzieciństwa Ludzie mówią o prawach człowieka, świętują postępy w globalnej współpracy rozwojowej, wskazują na konwencje ONZ i szczyty praw dziecka – a tymczasem dzieci są oferowane na bazarach niczym egzotyczne owoce. Znikają ze szpitali, przedszkoli i regionów przygranicznych, czasem siłą, czasem z obietnicą oszustwa, czasem bez żadnego zamieszania, by nigdy więcej się nie pojawić. Albo, co gorsza, pojawiają się ponownie: jako towar, jako własność, jako narzędzie chciwości innych.
Handel dziećmi nie jest reliktem mrocznych wieków, ale częścią dobrze zorganizowanego szarego sektora. Przemysłu, który funkcjonuje, ponieważ jest popyt. Przemysłu, który prosperuje nie tylko dzięki bezwzględnym porywaczom czy skorumpowanym funkcjonariuszom granicznym, ale także dzięki prawnikom, brokerom, spedytorom, tłumaczom, urzędnikom państwowym, a nawet rodzicom zastępczym, którzy są gotowi przymknąć oko na pewne rzeczy. Dzieci są produktem. Rynek jest globalny. A liczby są przerażające. Każdego dnia około 20 do 30 dzieci na całym świecie rejestruje się jako „zaginione” w kontekście handlu ludźmi. To ponad 10 000 rocznie – liczba niezgłoszonych przypadków jest nieznana. Wiele znika bez śladu. Inne pojawiają się w zupełnie innych krajach, z nowym imieniem, nową tożsamością i bez przeszłości. Dla wielu dzieciństwo kończy się, zanim jeszcze się zaczęło. Niemowlę łatwiej sprzedać niż smartfon. Płacze, ale nie pyta. Może krzyczeć, ale nie protestuje. Nie potrafi wyjaśnić, jak nagle znalazło się w tym miejscu, w obcej rodzinie, w obcym kraju, w obcym życiu. Dzieci to idealny surowiec dla wszystkich tych, którzy zarabiają na emocjach: par chcących adoptować, które nie zadają pytań; bogaczy szukających „egzotyki”; przestępców potrzebujących organów. I organizacji, które twierdzą, że pomagają, ale robią tylko to, co do nich należy, czyli zarządzanie cierpieniem. W Nigerii kwitną tak zwane fabryki dzieci. Młode kobiety, często nieletnie i ofiary przemocy seksualnej, są celowo zapładniane i zmuszane do oddania swoich dzieci po urodzeniu. Środowisko jest jałowe, opieka medyczna katastrofalna, a wsparcie psychologiczne nie istnieje. Dziecko jest oddzielane od matki, sprzedawane za kilka tysięcy dolarów, rejestrowane pod fałszywym nazwiskiem – a wszystko to dzieje się za przyzwoleniem skorumpowanych władz. W wielu przypadkach „darowizny” przekazywane są nawet na lokalne komisariaty policji, aby zapobiec przeszukaniom. Z kolei w Bułgarii, Mołdawii i Rumunii handel dziećmi występuje z szokującą powszechnością. Istnieją całe sieci specjalizujące się w „rekrutacji” kobiet w ciąży z wykluczonych społecznie środowisk. Zaczyna się niewinnie: rozmowa w supermarkecie, przyjacielska oferta. Potem następuje presja: trudności finansowe, poczucie winy, szantaż moralny. Dziecko jest przedstawiane jako „ciężar na przyszłość”. Matka jest przekonana, że dziecku „będzie lepiej” z innymi ludźmi. Że tam będzie dobrze. Że wystarczyło podpisać umowę. A jeśli się zawaha? Wtedy pojawią się groźby. Jeśli podpisze? Wtedy dostanie ułamek ceny sprzedaży. Od 1000 do 5000 euro za dziecko. Dochód na czarnym rynku może być dziesięciokrotnie wyższy. W Nepalu, Kambodży i Indiach sytuacja nie jest lepsza. Pod pretekstem adopcji przez rodziny zagraniczne dzieci są systematycznie odbierane swoim społecznościom. Zazwyczaj odbywa się to za pomocą pieczątki prawnej na dokumencie, który jest podrobiony, przerobiony lub wydany przez przekupionego urzędnika. Szczególnie po klęskach żywiołowych, takich jak trzęsienie ziemi w Nepalu w 2015 roku czy tsunami w 2004 roku, nastąpił gwałtowny wzrost liczby nielegalnych adopcji. Dzieci, których rodzice zostali uznani za zmarłych, nagle znalazły się na listach osób podróżujących do Kanady, USA lub Skandynawii, bez żadnego potwierdzenia, czy faktycznie były sierotami. A potem jest jeszcze perfidna forma „samookaleczenia”: matki żyjące w skrajnym ubóstwie sprzedają swoje dzieci podejrzanym pośrednikom. Liczą na adopcję, lepszą przyszłość dla dziecka. Często nawet nie wiedzą, co tak naprawdę dzieje się z dzieckiem. W rzeczywistości zazwyczaj trafia ono w ręce przestępców. Albo znika w statystykach z fałszywą tożsamością, nową datą urodzenia i zmyśloną historią. Szczególnie ponury rozdział dotyczy handlu narządami. Dzieci nie są sprzedawane tylko po to, by mieć „lepsze życie” – są sprzedawane, by ratować innych. W niektórych krajach Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej udokumentowano przypadki porwań dzieci, podawania im narkotyków, a następnie pobierania ich narządów – często ze skutkiem śmiertelnym. Ciała są gdzieś grzebane, palone lub po prostu pozostawiane własnemu losowi. Zamożni biorcy narządów z kolei często siedzą w klimatyzowanych klinikach, zdesperowani i gotowi zapłacić pięciocyfrowe kwoty za nerkę lub serce.
Kwitnie również tak zwany rynek usług: dzieci sprzedawane jako pomoce domowe; dzieci pracujące w kopalniach; dzieci trafiające do domów publicznych – czasami nawet w wieku dziesięciu czy jedenastu lat. Są złamane psychicznie i fizycznie. Żyją w ciągłym strachu, pod wpływem narkotyków, pod przymusem. I wiedzą: nikt ich nie uratuje. Rola krajów zachodnich jest niejednoznaczna. Z jednej strony, retorycznie angażują się w walkę z handlem dziećmi. Z drugiej strony, biurokratyczne luki prawne umożliwiają właśnie ten handel. W Niemczech, na przykład, nie ma centralnej bazy danych dzieci zaginionych lub anonimowo przekazanych. Przejście dla dzieci jest usprawiedliwiane jako „ostateczność”, ale często stanowi idealny punkt wyjścia do kradzieży tożsamości i handlu ludźmi. Dziecko przekazane anonimowo może łatwo zniknąć – bez śladu papierowego. Sytuacja w USA jest równie niepewna. Każdego roku setki tysięcy dzieci znika z państwowej opieki, domów dziecka, rodzin zastępczych i ośrodków resocjalizacyjnych. Wiele z nich jest uznawanych za „uciekinierów”. Istnieją jednak wyraźne dowody na to, że niektóre z nich padają ofiarą zorganizowanych sieci. Szczególnie zagrożone są dzieci z doświadczeniem migracyjnym, nieletni bez opieki z Ameryki Środkowej oraz młodzież z problemami ze zdrowiem psychicznym. Kolejny problematyczny obszar: fałszywe organizacje pozarządowe (NGO). W kilku przypadkach, udokumentowanych między innymi przez BBC i Correctiv, udowodniono, że organizacje oficjalnie zbierające darowizny były w rzeczywistości częścią sieci powiązań. Przedstawiały dzieci jako „potrzebujące”, obiecywały edukację i opiekę, a następnie dostarczały je klientom chętnym do zapłaty. Przepływ darowizn maskował przepływ pieniędzy. Dzieci znikały, ale organizacje nadal istniały, często uznawane przez rząd. Dark web to nowa mekka dla handlarzy ludźmi. Oferowane są tam katalogi dzieci ze zdjęciami, wiekiem, kolorem skóry i stanem zdrowia, niczym meble. Płatności dokonywane są w kryptowalutach, a dostawy realizowane są za pośrednictwem kurierów w krajach o słabym nadzorze. Organy śledcze są przeciążone, niedofinansowane lub po prostu bezsilne wobec anonimowych struktur tego cyfrowego, równoległego świata. Chociaż istnieją międzynarodowe grupy zadaniowe, przewaga sprawców jest zazwyczaj większa niż zasięg policji. Wspólnym mianownikiem tego wszystkiego jest brak empatii. Handel dziećmi działa, ponieważ ludzie przekonują samych siebie, że to w porządku. Albo dlatego, że nie chcą wiedzieć. Ponieważ wierzą, że dziecko „będzie miało dobrze”. Ponieważ nie kwestionują pochodzenia dziecka nagle oddanego do adopcji. Ponieważ wolą wierzyć, że system już działa, niż przyznać, że dawno temu się zawalił. Porażka zaczyna się od wymiaru sprawiedliwości: prawie żaden sprawca nie zostaje skazany. W wielu krajach istnieją przepisy przeciwko handlowi dziećmi, ale nie są one egzekwowane. Procesy ciągną się latami. Świadkowie ukrywają się. Urzędnicy są zastraszani lub przekupywani. W niektórych krajach nawet zgłoszenie przestępstwa jest ryzykowne – dla ofiary, a nie dla sprawcy. I wreszcie jest polityka, często z właściwymi słowami, ale niewłaściwym nastawieniem. Kiedy tnie się budżety na ochronę dzieci, kiedy zaostrza się przepisy azylowe, ale nie wprowadza się mechanizmów ochrony nieletnich, kiedy dyskredytuje się organizacje pozarządowe bez tworzenia alternatyw, powstaje próżnia. A tę próżnię wypełniają ci, którzy nie mają skrupułów. Istnieją rozwiązania. Istnieją narzędzia do śledzenia pochodzenia, istnieją międzynarodowe porozumienia dotyczące weryfikacji procesów adopcyjnych, istnieją bazy danych DNA, które mogłyby pomóc w odnalezieniu zaginionych dzieci. Ale wszystkie te narzędzia są tak silne, jak wola polityczna, by z nich korzystać. Handel dziećmi nie jest tajemnicą. Jest zorganizowany. Jest udokumentowany. Jest znany. A jednak pozostaje niewidoczny – bo nauczyliśmy się nie patrzeć. Świat przyzwyczaił się do faktu, że dzieci istnieją jako ofiary. Ale nie możemy przyzwyczajać się do tego, że stają się towarem. Każde sprzedane dziecko to porażka nie tylko systemu, ale także naszej zbiorowej moralności. A najgorsze: to dzieje się właśnie teraz. W tej chwili. Gdzieś dziecko płacze – nie dlatego, że zrobiło sobie krzywdę, ale dlatego, że wie, że nikt nie przyjdzie.
Handel dziećmi to ciche barbarzyństwo współczesności. Brutalna praktyka biznesowa skrojona od globalizację, pakt chciwości i pogardy dla ludzkości. To rynek, który prosperuje nie pomimo, ale dzięki nowoczesnej technologii, nowoczesnym władzom i współczesnej obojętności. Podczas gdy świat wpatruje się w ekrany i wysyła emotikony, dzieci znikają niczym dym w szczelinach naszych systemów, rejestrowane jako liczby, opłakiwane jako notatki na marginesie, zapomniane jako indywidualne losy. Ale za każdą liczbą kryje się imię, bicie serca, mała istota ludzka, której życie zostało wymazane – dla pieniędzy. Perfidny system działa, ponieważ jest wydajny. Ponieważ jest popyt. I ponieważ są ludzie gotowi porzucić wszelkie zasady moralne dla dziecka, dla potrzeby organu, dla fantazji seksualnej, dla poczucia władzy. Handel dziećmi to nie dzikie porwanie w ciemności. To operacja logistyczna. Często obejmująca dokumenty, bilety lotnicze, tłumaczy, prawników, sfałszowane podpisy, prawdziwe paszporty i dziecko, które nie ma pojęcia, że całe jego życie zostało właśnie sprzedane. Na przykład w Meksyku dzieci regularnie znikają z klinik położniczych. Rodzice, często biedni, często pozbawieni praw, są zbywani prostym zdaniem: „Dziecko nie żyło”. Bez ciała. Bez dokumentów. Bez zdjęcia. Tylko zamglone spojrzenie i cisza, która wszystko pochłania. Po latach niektóre z tych dzieci pojawiają się ponownie pod nowymi tożsamościami w innych krajach. W schludnych dzielnicach. Z nowymi imionami, nowymi urodzinami. Jako „uratowane sieroty” nigdy nimi nie były. Również w Gwatemali przez lata kwitł system adopcji, który w rzeczywistości był masowym eksportem dzieci. W latach 1990–2007 ponad 30 000 gwatemalskich dzieci zostało adoptowanych za granicą, głównie w USA. Organizacje pozarządowe odkryły później, że znaczna część tych adopcji opierała się na kłamstwach, szantażu lub korupcji. Matki były oszukiwane, władze przekupywane, a status sieroty sfabrykowany. Był to towar eksportowy z niewidocznymi bliznami. W Tajlandii i Kambodży osoby, które przeżyły, relacjonują systematycznie zorganizowaną prostytucję dziecięcą, z ustalonymi cenami, hotelami i usługami transportowymi. Europejscy mężczyźni z zachodnimi paszportami rezerwowali „wakacje” – nie na plaży, ale w nędzy. I podczas gdy policja i władze turystyczne przymykały oko na napływ dewiz, dzieci stawały się personelem seksualnych fantazji. Niektóre przeżyły. Wiele zniknęło. Sprawcy powrócili. Bez wstydu. Bez kary. Bez pamięci. Jeszcze bardziej okrutny jest handel organami. Istnieją udokumentowane przypadki porwań, znieczuleń i rozczłonkowania dzieci w wieku zaledwie pięciu, sześciu czy siedmiu lat: nerek, wątroby, rogówek… Świeże, nieużywane organy są szczególnie poszukiwane. Dla zamożnych pacjentów w potrzebie. Dla klinik, które przymykają na to oko. Dla lekarzy działających w krajach o słabej kontroli – dosłownie i moralnie. Dzieci są traktowane jak części zamienne. Ciało jest magazynem, dzieciństwo nie ma znaczenia. I nie: te praktyki nie ograniczają się do odległych krajów. Istnieją również komplikacje, martwe punkty i luki prawne w Europie i Ameryce Północnej. W Niemczech „luki” dla niemowląt pozostają anonimowe. Nikt nie wie, kto zostawia tam dziecko, jak ma na imię ani skąd pochodzi. Nie ma bazy danych genetycznych, nie ma obowiązku ich śledzenia. Idealna okazja do ponownej rejestracji, fałszowania tożsamości i transferu. To, co zaczęło się jako pomoc humanitarna, staje się w ten sposób furtką dla handlu ludźmi. Do niedawna w Holandii istniały prywatne placówki opiekuńcze, które „umieszczały” dzieci z Europy Wschodniej i Południowo-Wschodniej. Oczywiście w zamian za datki. Jednak bliższe śledztwo wykazało: brak wsparcia psychologicznego, brak dowodów pochodzenia, brak jasnych zasad – a jedynie podejrzane kontakty z agencjami pośrednictwa pracy w Mołdawii i Albanii. Dzieci były przerzucane jak paczki. Niektóre zmuszano do nauki nowego języka, innym po prostu zabroniono opowiadać o swoim poprzednim życiu. Dziecko, które traci swoją historię, traci siebie. Handel dziećmi to również handel wspomnieniami, a raczej ich wymazywanie. W nielegalnych sieciach adopcyjnych powszechne jest przepisywanie dat urodzin dzieci. Aby wyglądały młodziej. Albo starzej. W zależności od celu. W zależności od „kupującego”. Czterolatek staje się trzylatkiem, sześciolatek noworodkiem – „reinkarnacją”. Ich biografia zostaje wymazana. A wraz z nią prawda. Handel dziećmi za pośrednictwem dark webu to zdigitalizowana dehumanizacja za jednym dotknięciem przycisku. Znajdziesz tu oferty o kryptonimach takich jak „Słonecznik”, „Mała Gwiazda” czy „Kwiat Wiśni”. Nazwy brzmią niewinnie, ale reprezentują małych ludzi. Zdjęcia, filmy, wymiary ciała, stan zdrowia, znamiona – wszystko udokumentowane. Płatności Bitcoinami. Dla kupujących z całego świata. Z dyskretną dostawą na życzenie. Niektóre platformy reklamują nawet „gwarancję satysfakcji”. To koszmar, którego nie chcesz sobie wyobrazić, i właśnie dlatego istnieje.
Interpol i Europol regularnie publikują raporty, które przynajmniej pośrednio odnoszą się do roli władz państwowych. Wiele gangów działających na całym świecie działa tak skutecznie tylko dlatego, że ktoś gdzieś patrzy w inną stronę. Lub aktywnie im pomaga. W Ugandzie burmistrz został aresztowany za handel dziećmi. W Rumunii urzędników stanu cywilnego zwolniono za wydawanie fałszywych dokumentów. W Peru podejrzewa się, że strażnicy graniczni byli przekupywani, aby przemycać dzieci przez granicę w ciężarówkach, ukrywać je pod ziemniakami i podawać im środki uspokajające. Wymiar sprawiedliwości jest często zbyt powolny, przeciążony lub zbyt zależny politycznie. Procesy trwają latami. Ofiary są wielokrotnie przesłuchiwane, retraumatyzowane i publicznie upokarzane. Sprawcy natomiast – często z pieniędzmi, często z kontaktami – unikają oskarżenia. W niektórych krajach dziecko jest warte mniej niż samochód. I choć skradzione pojazdy są rejestrowane na całym świecie, skradzione dzieci pozostają duchami. Jednym z największych kłamstw jest twierdzenie, że adopcja międzynarodowa zawsze odbywa się „w najlepszym interesie dziecka”. Teoretycznie może to być prawdą. W praktyce jednak adopcja to lukratywny rynek. Istnieją agencje pośrednictwa, eksperci, prawnicy, koszty podróży i opłaty administracyjne. Kwoty sięgają dziesiątek tysięcy. A tam, gdzie płyną pieniądze, pojawiają się cienie. Są przypadki, w których dziecko było umieszczane wielokrotnie – za każdym razem z nową tożsamością. Są przypadki, w których matki traciły dzieci, ponieważ nie mogły na czas odnowić aktów urodzenia, a władze po prostu oddawały je do adopcji. Kafkowski system straty. Handel dziećmi nie tylko niszczy ludzkie życia, ale także podważa zaufanie do świata. Jeśli dziecko można sprzedać, co jest bezpieczne? Jeśli ludzkie życie jest ceną rynkową, o co warto walczyć? To cicha rozpacz, która się rozprzestrzenia – nie jako krzyk, ale jako cisza. Bo każdy, kto mówi o handlu dziećmi, jest często oczerniany jako przesada, histeria lub zwolennik teorii spiskowych. A jednak nic z tego nie jest teorią. To jest udokumentowane. To jest prawdziwe. To jest teraz. Co by pomogło? Centralna, globalna baza danych DNA wszystkich anonimowo porzuconych dzieci. Obowiązkowy system śledzenia każdej adopcji międzynarodowej. Obowiązkowe etykietowanie dla wszystkich organizacji pozarządowych pracujących z dziećmi przy ujawnianiu przepływów finansowych. Obowiązkowe zgłaszanie podejrzanych ofert online. Wielojęzyczne centra poradnictwa dla matek w potrzebie. I: konsekwentne ściganie. Nie tylko porywacza. Również kupującego. Również pośrednika. Nawet polityków, którzy blokują prawo. Ale to wszystko kosztuje pieniądze, silną wolę i odwagę. I choć miliardy są wydawane na prestiżowe projekty, ochrona najsłabszych często schodzi na dalszy plan. Bo dzieci nie krzyczą do mikrofonów. Nie głosują. Nie demonstrują. Znikają po cichu. Handel dziećmi odzwierciedla społeczeństwo, które nauczyło się, że wszystko ma swoją cenę – nawet to, co bezcenne.
Niedziela, weekend. Dzień wolny od pracy. Wielu Polaków więc włącza sobie internet i buszuje, czytając, co tam nowego się na świecie wydarzyło. Jedni skręcają na prawo, jakieś Niezalezne.pl czy inne Republiki (wiem, że PiS nie ma wiele wspólnego z prawicą), inni skręcają w lewo. Jakieś „Wyborcze”, „Newsweeki” i inne OKO.pressy. A jeszcze inni celują w środek, jakieś typowe portale z newsami o wszystkim: „Onet”, „Interia” czy też „Wirtualna Polska”. I tak trafiają na „Interię”.
A na „Interii”, w to niedzielne południe, taka oto strona główna:
Niby nic nadzwyczajnego. Ale jednak coś nadzwyczajnego. Artykuł pod tytułem „Brytyjczycy siedzą w kieszeni u Chińczyków. Ujawniono porażające dane”.
Jak to, Brytyjczycy zostali kupieni przez Chińczyków? Brytyjscy politycy i arystokraci zadłużają się w chińskim bankach, a nie u Rothschildów? Brytyjscy politycy z czołówki władzy mają chińskie Esterki u boku? No nie może być. Chińczycy opanowali Wielką Brytanię! Zupełnie jak Niemcy w 1940 (no prawie, Polacy przeszkodzili)! Trza iść im na ratunek! Szable w dłoń, lance w dłoń, chińskich komunistów goń goń goń!
Jeżeli myślicie państwo, że żartuję, oświadczam, że sprawa jest naprawdę poważna. Wedle polskich polityków Wielka Brytania, kraj, który notorycznie robił nam samobójcze powstania i pakował nas w wojny na dwa fronty, jest naszym przyjacielem tudzież sojusznikiem. A jeżeli ktoś okupuje sojusznika, to przecież trzeba mu przyjść z odsieczą. A jeżeli nie, to co najmniej trzeba nienawidzić Chińczyków. Bo przecież kupili naszego sojusznika. A jak kupili to i go niszczą. Bo przecież spójrzcie państwo, moi drodzy rodacy, na Wielką Brytanię. Zobaczcie ile Keir Starmer, brytyjski premier z chińską żoną Cing Ciong Jew, nasprowadzał imigrantów, aby Pekin mógł opanować i zniszczyć Brytanię. Zobaczcie, jak dużo tego multikulturalizmu kontrolujący Londyn Chińczycy tam narobili.
Po tym ironicznym wstępie przejdźmy do konkretów.
Według tegoż artykułu „Interii” Chińczycy w drugim z najważniejszych centrów finansowych świata (stolica Wielkiej Brytanii nim jest) posiadają aktywa o wartości, uwaga, 190 mld funtów. Zrozumcie proszę tę kwotę – 190 mld funtów. Arabia Saudyjska, która nijak nie kontroluje ani nie rządzi Stanami Zjednoczonymi, posiada tam aktywa o wartości około 800 mld dolarów. Tak, Stany Zjednoczone mają większą gospodarkę. Nikt jednak nie mówi, że USA siedzą w kieszeni u Saudyjczyków. Administracja Bidena pokazała zresztą, że Saudyjczycy nie będą panoszyć się, jak im się to żywnie podoba. Republikanie, fakt, są dużo bardziej satrapii ze stolicą w Rijadzie przychylni.
Nie znajdziecie więc państwo artykułu o tym, że Amerykanie siedzą w kieszeni u Saudów. Bo nie siedzą. Tak jak Brytyjczycy nie siedzą w kieszeni u Chińczyków. Oba te kraje anglosaskie siedzą wszak w kieszeni kogoś innego. Żydów.
Nie będę pisał tutaj historii przejmowania kontroli nad USA przez żydostwo. Działo się to szczególnie intensywnie w latach 1950. i 1960. W 1956 roku amerykańska marynarka wojenna chciała strzelać do Izraelczyków, aby powstrzymać ich agresję na Egipt. W 1967 roku to Izraelczycy strzelali do Amerykanów, do USS Liberty, a Amerykanie ten akt terroru zatuszowali. I pozwolili Syjonistom na broń atomową.
Zajmę się wszak Wielką Brytanią. To, że obecny prezydent USA, „obrońca chrześcijaństwa”, jest dumny z tego, że jego córka przeszła na judaizm i ożeniła się z mężczyzną, którego ojciec kręcił ze swoim szwagrem i podstawioną prostytutką filmy pornograficzne, aby mieć na niego element nacisku, za co poszedł do więzienia, wszyscy zapewne wiemy. Skupmy się na Wielkiej Brytanii, istocie tego artykułu.
„Declassified UK” to brytyjska witryna, którą można mniej więcej porównać do mojej działalności. Pisze o tym, o czym inni nie piszą. Nie, żebym się jakoś tam do nich porównywał w sensie zasięgów oraz intensywności pracy, ale podobieństwo z pewnością jakieś jest i to niemałe.
W roku ubiegłym, przy okazji zmiany władzy w Wielkiej Brytanii, strona ta bardzo mocno zainteresowała się tym, w czyjej kieszeni siedzą brytyjscy politycy. Nie doszli rzecz jasna do wniosków, że siedzą w kieszeni Chińczyków. Bądźmy poważni. „Declassified UK” to poważna witryna, a nie jakieś dzieci z piaskownicy.
Po prześledzeniu funduszy jakie otrzymali brytyjscy politycy, którzy do 2024 roku zasiadali w tamtejszym parlamencie, wyszło, że 180 z 650 z nich przyjęło wsparcie finansowe od chińs…. yyy… przepraszam, już się pogubiłem. Przyjęło fundusze od żydostwa oczywiście. I ich lobby. Nie będziemy wymieniać nazwisk wszystkich, szkoda na to czasu. Wspomnijmy jedynie, że chodzi o kwotę łączną ponad 1 miliona funtów. 130 z tych polityków to członkowie Partii Konserwatywnej, 41 pochodzi z Partii Pracy, trzej to Liberalni Demokraci. Pozostałe 6 to reprezentanci mniej istotnych sił.
W czyjej więc kieszeni siedzą brytyjscy politycy? Cóż, przecież my w Polsce, my świadomi Polacy, dobrze wiemy kto rządzi krajami anglosaskimi. I że nie są to ani Chińczycy, ani Rosjanie ani też Marsjanie.
Teraz zajmijmy się żoną obecnego brytyjskiego premiera Keira Starmera oraz jego rządami. Skoro Chińczycy kontrolują poprzez swoje aktywa Wielką Brytanię, to i powinni także najważniejszym politykom dostawiać chińskie Esterki. Czy więc żona brytyjskiego premiera rzeczywiście ma chińskie imię i nazwisko i pochodzi z pradawnego chińskiego rodu znad Rzeki Żółtej? No, niezupełnie.
Skoro wiemy, że jedna trzecia posłów Partii Konserwatywnej Wielkiej Brytanii siedzi w kieszeni u Żydów, 80% posłów z tej partii należy do grupy parlamentarnej Konserwatywni Przyjaciele Izraela, a żydowskie lobby opłaciło 187 podróży posłów tzw. brytyjskiej prawicy do Izraela, w tym w trakcie ludobójstwa w Strefie Gazy, przyjrzyjmy się jak to wygląda na lewicy. Bo przecież może wyglądać inaczej, nieprawdaż?
Istotnie wygląda nieco inaczej. „Tylko” 41 z 205 posłów z Partii Pracy siedziało w 2024 roku w kieszeni u Żydów. Za to gabinet premiera Keira Starmera to już prawdziwy Izrael.
Keir Starmer, mąż żydówki Wiktorii Aleksander (a nie żadnej Chinki, Rosjanki czy Marsjanki), obstawił swój gabinet ludźmi, którzy bardzo lubią żydowskie fundusze. Jak podaje Declassified UK ponad połowa jego gabinetu, przyjmowała pieniądze od lobby. Proizraelskie lobby sfinansowało 13 z 25 członków gabinetu lewicowego premiera Starmera. I tak, fundusze od lobby przyjęła jego zastępczyni, jego kanclerz, jego minister spraw zagranicznych oraz szef MSW. Sekretarz ds. handlu w gabinecie Starmera, nadzorujący eksport broni do Izraela, także otrzymał fundusze od żydowskiego lobby.
Łącznie członkowie rządu Starmera otrzymali od lobby proizraelskiego ponad 300 000 funtów.
Podsumujmy więc: lobby proizraelskie sfinansowało 1/3 parlamentarzystów Partii Konserwatywnej, niemal 1/4 posłów Partii Pracy, ponad połowę gabinetu premiera Starmera a jego żona jest żydówką. On zresztą sam ma pochodzenie żydowskie, a jego dzieci wychowywane są w żydowskiej tradycji.
Którzy Brytyjczycy, „Interio”, siedzą więc w kieszeni u tych Chińczyków?
Tak wygląda byłe brytyjskie terytorium kontrolowane przez Chińczyków. To Hongkong oczywiście. Zdjęcie pochodzi z roku 2014.
A tak wygląda brytyjskie terytorium niekontrolowane przez Chiny. To Londyn. Zdjęcie z 2017 roku.
Widzimy różnicę?
A jak ktoś jej nie rozumie, to wyjaśniam. Około 60% wieżowców w Hongkongu powstało po 1997 roku, po tym, jak terytorium to zostało przekazane przez Brytyjczyków Chinom. Po 2000 roku tempo rozwoju miasta jeszcze bardziej przyspieszyło. Po 2010 roku jeszcze bardziej. Zarówno Hong Kong jak i Londyn to ważne międzynarodowe centra finansowe. W Hongkongu w 2024 roku PKB na osobę według parytetu siły nabywczej (najbardziej wiarygodny wskaźnik porównania rzeczywistego standardu życia w różnych państwach), wyniosło 82 tys. dolarów. W Londynie ten sam wskaźnik w 2024 roku wyniósł 61 tys. dolarów. W Wielkiej Brytanii 60 tys. dolarów.
Autorstwo i zrzuty ekranów: Terminator 2019 Zdjęcia: Dronepicr (CC BY 3.0), Estial (CC BY-SA 4.0) Źródło: WolneMedia.net
Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!” 28 października 2025 Michalkiewicz
A to dopiero zakpiła sobie z obywatela Tuska Donalda Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje! Kiedy Naczelnik Państwa, co to najpierw patronował sprowadzeniu do naszego nieszczęśliwego kraju nieprzeliczonych migrantów, zarówno z panującej nam miłościwie Ukrainy, a także z reszty szerokiego świata, skapował, że na protestach przeciwko obecności migrantów w Polsce może uciułać trochę procentów PiS-owi – 11 października skrzyknął „wszystkich patriotów”, żeby przyszli na Plac Zamkowy w Warszawie protestować przeciwko paktowi migracyjnemu oraz umowie z Mercosur – Urszula Wodęleje dała obywatelu Tusku Donaldu cynk, że może zdezawuować Naczelnika przy pomocy fake-newsu, jakoby Komisja Europejska właśnie postanowiła („W londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono: siedem pieczęci kładą masoni pod dekret. Nad skrwawionym Talmudem żółte świece płoną, w płachtę zwinęli szczątki i przysięgli sekret” – pisał poeta), iż wyłącza Polskę z paktu migracyjnego z uwagi na „ponad dwa miliony Ukraińców”, którzy przebywają w naszym nieszczęśliwym kraju – i że w związku z tym Polski nie tylko nie będą obowiązywać żadne kwoty, ale w dodatku nie trzeba będzie płacić 20 tys euro za każdego migranta, którego Polska nie przyjmie.
Wprawdzie były to wieści „nieoficjalne” – bo o ostatecznym rozwiązaniu kwestii migracyjnej Komisja Europejska miała ogłosić dopiero 15 października – ale obywatel Tusk Donald uchwycił się tej informacji, jak pijany płotu i ogłosił, że Naczelnik niepotrzebnie tych „wszystkich patriotów” do Warszawy zwabił, bo ten cały protest nie ma sensu w sytuacji, gdy on sprawę załatwił. Początkowo zapanowała konsternacja, ale wkrótce wyjaśniło się, że obywatel Tusk Donald jak zwykle koloryzuje. Wielce Czcigodna Anna Bryłka, posłująca do Parlamentu Europejskiego z ramienia Konfederacji ogłosiła, że to „bujda, granda zwykła” – bo Komisja Europejska żadnej decyzji nie podjęła.
No i w poniedziałek, 13 października okazało się, że rzeczywiście. Nie tylko nie podjęła, ale w ogóle zdjęła sprawę paktu migracyjnego ze środowego porządku obrad Komisji i to w dodatku – ad calendas graecas. Ta sytuacja pokazuje, że nie tylko amerykański prezydent Donald Trump traktuje obywatela Tuska Donalda jak hetkę-pętelkę – ale również – Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje. Inna sprawa, że dlaczego miałaby traktować go inaczej, skoro i ona wie i on wie, że jest u Niemców chłopcem na posyłki?
Skoro tak, to jest oczywiste, że żadnej sprawy załatwić nie może, a co najwyżej – może nam objawić, co tam w „Wielkiej Loży” w naszych sprawach postanowiono. Jest dokładnie tak, jak to nam zachwalał pan dr Andrzej Olechowski podczas imprezy „Forum Dialogu”, jaka w swoim czasie odbyła się w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina w Warszawie. Pan doktor objawił nam, że po Anschlussie „będziemy mogli współdecydować o naszych sprawach”. Najwyraźniej uważał, że „współdecydowanie”, dajmy na to, z Portugalią, jest lepsze od decydowania samodzielnego. Ciekawe, że mnóstwo obywateli w to uwierzyło – wśród nich chyba również Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński – bo czy w przeciwnym razie stręczyłby nam Anschluss? Zawsze mówiłem, że Naczelnik jest wprawdzie wirtuozem intrygi – ale takim, który na końcu potyka się o własne nogi.
Nawiasem mówiąc, Reichsfuhrerin nawet się nie pofatygowała oświecać obywatela Tuska Donalda w sprawie umowy z Mercosur. Zresztą nie było takiej potrzeby w sytuacji, gdy Komisja Europejska pod egidą Reichsfuhrerin właśnie, umowę tę niedawno solennie zatwierdziła, puszczając mimo uszu popiskiwania przedstawicieli poszczególnych bantustanów. Okazuje się, że nadstawianie się Niemcom, w którym w ramach „postawy służebnej” specjalizuje się obywatel Tusk Donald, wcale nie poprawia jego sytuacji, podobnie, jak nie poprawia sytuacji Naczelnika projekt nadstawiania się Amerykanom. Widocznie i jedni i drudzy muszą uważać, iż wszystko zależy od tego, kto im się nadstawia i z jakich pozycji. Na przykład prezydent Donald Trump nie tylko zaprosił Wiktora Orbana na show do Szarm el-Szejk w Egipcie, gdzie zjawili się nie tylko sygnatariusze zbawiennego planu pokojowego dla Strefy Gazy, ale również liczni wasale Stanów Zjednoczonych, którzy mieli stanowić tło dla zastępczego triumfu amerykańskiego prezydenta, któremu właśnie przeleciała przed nosem spodziewana Pokojowa Nagroda Nobla – ale nawet przerwał swoje przemówienie, wypatrując, „gdzie jest Victor” – podczas gdy pana prezydenta Karola Nawrockiego zapomniał zaprosić.
Jak wiadomo Pokojową Nagrodę Nobla dostała pani Maria Machado, która pozostaje w nieprzejednanej opozycji do wenezuelskiego tyrana Mikołaja Maduro – ale pies z kulawą nogą się tym nie zainteresował, bo wszystkie światła zostały skierowane na Szarm el-Szejk, gdzie otrąbiono finał trwającej „ponad 3000 lat” walki o pokój na Bliskim Wschodzie. Ale – jak w swoim czasie zauważył Leszek Miller – prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, tylko – jak kończy. Prawdziwego mężczyznę – a cóż dopiero – twardziela, za jakiego uchodzi prezydent Donald Trump? Więc o ile show w Szarm el-Szejk udał się znakomicie, to dalsze losy zbawiennego planu pokojowego już nie są takie jasne. Wprawdzie złowrogi Hamas przekazał Izraelowi 20 zakładników żywych i szczątki czterech martwych, w zamian za co Izrael przekazał Hamasowi prawie 2 tysiące więźniów, w tym – 250 skazanych na dożywocie, wśród których jest pewnie mnóstwo prominentnych działaczy Hamasu – ale nikt nie wie, co będzie dalej. Zwłaszcza – kto będzie rozbrajał Hamas i z jakim skutkiem – bo na razie hamasowcy wrócili z bronią na ruiny Strefy Gazy. Niby mieli zgodzić się na przekazanie broni „apolitycznej” reprezentacji palestyńskiej – ale nie można z góry wykluczyć, że ta „apolityczna” reprezentacja będzie tylko odkrywką Hamasu na tej samej zasadzie, jak pokojowy noblista Kukuniek był przywódcą „strony społecznej”, co to układała się w Magdalence z generałem Kiszczakiem.
Ale to są sprawy wykraczające i to zdecydowanie, poza nasze podwórko, na którym trwa przepychanka, między innymi na odcinku praworządności socjalistycznej. Z jednej strony obywatel Żurek Waldemar wykombinował sobie ustawę, która miałaby przesądzić o ostatecznym rozwiązaniu kwestii „neo-sędziów”, a z drugiej – pan prezydent Nawrocki właśnie wręczył nominacje 59 sędziom i 4 asesorom. Wszystkich ich rekomendowała Krajowa Rada Sądownictwa, która według żurkowej i Judenratowej jurysprudencji jest „nielegalna”. Wygląda tedy na to, że na odcinku socjalistycznej praworządności walka klasowa jeszcze się u nas zaostrzy, więc nie wiadomo, jak vaginet obywatela Tuska Donalda przetrzyma te wszystkie eksperymenty.
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Przed 60 laty biskupi zgromadzeni na Soborze Watykańskim II wydali słynną deklarację o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich – „Nostra aetate”. Od tego czasu w łonie „dialogu międzyreligijnego” zdążyło się zrodzić wiele błędów, uderzających w kluczowe zadanie Kościoła – głoszenie religii Chrystusowej całemu światu. Z pochwałą wielości religii oraz twierdzeniami o ciągłości Starego Testamentu spotykamy się dziś przecież nagminnie. Oba te podejścia nasuwają ten sam praktyczny wniosek: nawracać już nie trzeba – a przynajmniej stale rozszerza się katalog ludzi, którym prawda objawiona potrzebna nie jest. Sześć dekad po publikacji soborowej deklaracji trzeba zastanowić się nad źródłami tego kryzysu.
Pochwała innych religii?
W 2022 roku na stronie internetowej Konferencji biskupów Anglii i Walii pojawił się przedrukowany z portalu Vatican News artykuł, omawiający znaczenie soborowej deklaracji o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich. Już sama grafika, jaką opatrzono publikację, zasługuje na uwagę. Widać na niej wizerunek globu z narysowanymi na nim symbolami większych ruchów religijnych. Krzyż Pański ma swoje miejsce między półksiężycem, gwiazdą Dawida i znakiem buddyzmu.
W treści publikacji przypomniano skrótowo zapisy deklaracji „Nostra aetate”, a następnie wymieniono co bardziej popularne przykłady papieskich wypowiedzi z uznaniem i sympatią odnoszących się do innych wyznań. Pojawił się zatem Paweł VI z jego słowami hołdu dla „islamskich wyznawców” z podróży do Ugandy. Trzykrotnie wspomniano również różne okazje, przy których gesty serdeczności względem wyznawców innych religii składał Jan Paweł II. Artykuł przywoływał m.in. papieską „Mowę z Casablanki”, w której Karol Wojtyła kontrowersyjnie stwierdzał, że chrześcijanie i muzułmanie „wierzą w Tego samego Boga. To słowa o tyle zastanawiające, że islam w żadnym wypadku nie uznaje Trójcy świętej. Co więcej – otwarcie odmawia Chrystusowi boskiej natury…
Najistotniejsze w całym tekście jest jednak zakończenie. Wskazano w nim na „świeży” dorobek „dialogu międzyreligijnego” w Kościele – a jakże – z czasów pontyfikatu papieża Franciszka. Chodzi o „Deklarację o ludzkim braterstwie”, podpisaną przez Franciszka w Abu Zabi wspólnie z imamem Ahmadem Al-Tayyebem. Przedrukowany z watykańskich mediów tekst wskazywał, że dokument nawiązuje do „Nostra aetate”, która przecież również o braterstwie wszystkich ludzi wspomina.
To nawiązanie zostawia nas z istotnym pytaniem. Na ile współczesny dialog międzyreligijny, który zniechęca do głoszenia wiary i jest oparty na fałszywych założeniach, powiązać można z Soborem Watykańskim II i jego deklaracją „Nostra aetate”? Zasadność obawy o taki kształt współczesnego dialogu międzyreligijnego potwierdza jeden z zapisów Deklaracji z Abu Zabi. Chodzi o punkt, w którym sygnatariusze stwierdzili, że różnorodność religii na świecie porównać można do wielości ras, czy języków, przypisując ją tym samym niejako boskiemu aktowi stwórczemu i aprobując jej istnienie – czego jeszcze w 2020 roku w słynnym „Dominus Iesus” Kongregacja Nauki Wiary zabraniała. Słowa papieża Franciszka z wizyty w Singapurze w 2024 roku, według których spory o prawdziwość którejś z konkretnych religii są jałowe, bo wszystkie prowadzą ku Bogu -tylko dobitniej unaoczniają powagę kryzysu.
Trwanie Starego Przymierza – relatywizacja obowiązku wiary
Z samym „Nostra Aetate” wiąże się jeszcze jeden pogląd, zniechęcający Kościół do realizowania posłania, jakie dał mu boski Mistrz. Mowa o przekonaniu, że ten soborowy dokument stwierdza, że Stary Testament wciąż obowiązuje.
Czempionem tego przekonania jest kardynał Grzegorz Ryś. Hierarcha z Łodzi przekonuje, że soborowa deklaracja „mówi”, że Żydzi „dalej są narodem wybranym” i nawet nie przyjmując Chrystusa trwają w jakieś formie przymierza z Bogiem.
Czy taki zapis, lub inne formy relatywizacji konieczności głoszenia wiary, rzeczywiście w Deklaracji padają? Zacznijmy od fragmentów dokumentu poświęconych judaizmowi:
„Zagłębiając tajemnicę Kościoła, święty Sobór obecny pamięta o więzi którą lud Nowego Testamentu zespolony jest duchowo z plemieniem Abrahama. Kościół bowiem Chrystusowy uznaje, iż początki jego wiary i wybrania znajdują się według Bożej tajemnicy zbawienia już u Patriarchów, Mojżesza i Proroków. Wyznaje, że w powołaniu Abrahama zawarte jest również powołanie wszystkich wyznawców Chrystusa, synów owego Patriarchy według wiary, i że wyjście ludu wybranego z ziemi niewoli jest mistyczną zapowiedzią i znakiem zbawienia Kościoła. Przeto nie może Kościół zapomnieć o tym, że za pośrednictwem owego ludu, z którym Bóg w niewypowiedzianym miłosierdziu swoim postanowił zawrzeć Stare Przymierze, otrzymał objawienie Starego Testamentu i karmi się korzeniem dobrej oliwki, w którą wszczepione zostały gałązki dziczki oliwnej narodów. Wierzy bowiem Kościół, że Chrystus, Pokój nasz, przez krzyż pojednał Żydów i narody i w sobie uczynił je jednością”.
Exodus figurą zbawienia w Kościele i wypełnienie Starego Testamentu w chrześcijaństwie… Tu pochwały judaizmu w myśl przekonań kardynała Rysia nie ma z pewnością. Może dalej?
„Według świadectwa Pisma świętego Jerozolima nie poznała czasu nawiedzenia swego i większość Żydów nie przyjęła Ewangelii, a nawet niemało spośród nich przeciwstawiło się jej rozpowszechnieniu. Niemniej, jak powiada Apostoł, Żydzi nadal ze względu na swych przodków są bardzo drodzy Bogu, który nigdy nie żałuje darów i powołania. Razem z Prorokami i z tymże Apostołem Kościół oczekuje znanego tylko Bogu dnia, w którym wszystkie ludy będą wzywały Pana jednym głosem i służyły Mu ramieniem jednym (Sf 3,9). Skoro więc tak wielkie jest dziedzictwo duchowe wspólne chrześcijanom i Żydom, święty Sobór obecny pragnie ożywić i zalecić obustronne poznanie się i poszanowanie, które osiągnąć można zwłaszcza przez studia biblijne i teologiczne oraz przez braterskie rozmowy. A choć władze żydowskie wraz ze swymi zwolennikami domagały się śmierci Chrystusa, jednakże to, co popełniono podczas Jego męki, nie może być przypisane ani wszystkim bez różnicy Żydom wówczas żyjącym, ani Żydom dzisiejszym. Chociaż Kościół jest nowym Ludem Bożym, nie należy przedstawiać Żydów jako odrzuconych ani jako przeklętych przez Boga, rzekomo na podstawie Pisma świętego. Niechże więc wszyscy dbają o to, aby w katechezie i głoszeniu słowa Bożego nie nauczali niczego, co nie licowało z prawdą ewangeliczną i z duchem Chrystusowym”.
Chrystus w swoim Nowym Przymierzu czyni więc z Żydów i pogan jeden lud chrześcijański. Żydzi jako tacy z racji swojej tożsamości przeklęci nie są, a Bóg nie żałuje im darów, ani powołania, Kościół zaś oczekuje na ich nawrócenie, jako Nowy Lud Boży. Tak streścić można dosłowne twierdzenia, jakie padają w soborowym tekście. O trwałości Starego Przymierza nie ma tu mowy. Zresztą – jak mogłaby być, skoro treścią Starego Przymierza było jego przejście w Nowe po przyjściu Mesjasza? Nigdzie sobór tego odwiecznego nauczania nie próbował odrzucić, sugerując, że Żydom wiara w Chrystusa jest zbędna. Przeciwnie „Nostra Aetate” wskazuje, że ma on obowiązek głosić Zbawiciela.
„Chrystus przy tym, jak to Kościół zawsze utrzymywał i utrzymuje, mękę swoją i śmierć podjął dobrowolnie pod wpływem bezmiernej miłości, za grzechy wszystkich ludzi, aby wszyscy dostąpili zbawienia. Jest więc zadaniem Kościoła nauczającego głosić krzyż Chrystusowy jako znak zwróconej ku wszystkim miłości Boga i jako źródło wszelkiej łaski”, czytamy w soborowym dokumencie.
A na ile soborowa deklaracja może być źródłem pochwały różnorodności religii rodem z czasów pontyfikatu Franciszka? Najlepiej w tej kwestii przywołać opis „Nostra Aetate”, jakim z wiernymi podzielił się sam papież Paweł VI. W przemówieniu na Anioł Pański w dniu 17 października 1965 roku ojciec święty opisywał tekst przyjęty przez ojców soborowych, mówiąc:
„Potwierdza się tam, że jest tylko jedna religia prawdziwa i że jest nią ta, którą mamy szczęście i obowiązek praktykować; ale równocześnie uznaje się, że powinniśmy mieć szacunek względem innych religii ze względu na to, co dobrego i prawdziwego zawierają, oraz że powinniśmy dobrze traktować i kochać ich wyznawców. Prawo miłości stosuje się do wszystkich […]”.
Jednostronność i wybrakowanie
Widać więc, że w samej treści „Nostra Aetate” relatywizacji obowiązku głoszenia wiary, czy prawdziwości chrześcijaństwa nie znajdziemy. A mimo to wypaczenia Dialogu Międzyreligijnego zewsząd rzucają się w oczy. Wydaje się, że soborowy dokument – choć nie literalnie – to w pewien sposób do obecnej katastrofy się przyczynił.
W jaki? W odpowiedzi na to pytanie pomaga powrót do wątku żydowskiego Deklaracji. W szerokim opracowaniu dokumentu w ramach cyklu omówienia dokumentów SW II na łamach magazynu „Christianitas” Paweł Milcarek wskazywał istotne kulisy powstania „Nostra Aetate”:
„Punktem wyjścia w powstaniu tej deklaracji była intencja wyrażenia pozytywnego odniesienia Kościoła do Żydów. Jednak w okresie przygotowań do Soboru intencja ta nie wyraziła się w żaden sposób w szerokich konsultacjach, które Komisja Przed-przygotowawcza podjęła ze wszystkimi biskupami Kościoła katolickiego, z przełożonymi zakonów, z uniwersytetami i wydziałami katolickimi oraz, last but not least, z dykasteriami Kurii Rzymskiej: mimo że w ramach tych konsultacji wskazywano na mnóstwo różnych kwestii wymagających podjęcia, nie było tam żadnej wzmianki o kwestii żydowskiej”.
Trzeba zwrócić uwagę na ten aspekt. Intencją towarzyszącą wydaniu Deklaracji nie było pełne przedstawienie prawdy o tym, czym z perspektywy chrześcijańskiej jest innowierstwo. Chodziło o wyrażenie pozytywnego stosunku względem doświadczonych w czasie II Wojny Światowej Żydów. Jak pisał dalej Paweł Milcarek:
„Wszystko wskazuje na to, że nie myślał o tym również początkowo Jan XXIII. Myśl o wprowadzeniu sprawy żydowskiej jako osobnego punktu w agendzie soborowej powstała w nim dopiero w trakcie odbytej 13 czerwca 1960 roku dwudziestominutowej rozmowy z Julesem Isaakiem, który prosił Papieża o oczyszczenie myśli katolickiej z „pogardy” dla Żydów. Jan XXIII obiecał mu działania w tej sprawie, równocześnie prosząc swego rozmówcę o skontaktowanie się z kard. Augustinem Beą SJ, którego kilka dni wcześniej mianował przewodniczącym nowo tworzonego Sekretariatu ds. Popierania Jedności Chrześcijan. Kontakt ten nastąpił, a jego efektem był wniosek kard. Bei o podjęcie kwestii żydowskiej na Soborze – wniosek zaakceptowany przez Papieża”.
Pomijając dalszą część tego ważnego opracowania, odnajdujemy tu kluczowy problem. Choć „Nostra Aetate” błędnowierstwa, ani judaizmu samych w sobie nie aprobuje, to okazuje się tekstem skrajnie jednostronnym. Wynika to z celu jego publikacji. Miała ona ocieplić stosunku z innowiercami i wyrazić pochwałę tego, co jest dobre, w innych religiach. Jednocześnie to, co złe, czyli, fakt, że stanowią one zafałszowanie prawdy o Bogu i ich wyznawców utrzymują w błędzie religijnym, nie zostaje nawet wspomniane. A przecież trudno nie zauważyć, że w wypadku np. muzułmanina, który odrzuca Ewangelię zostając przy Mahomecie, islam jest buntem przeciwko boskiej prawdzie i źródłem zagrożenia potępieniem wiecznym.
Z powodu „wizerunkowego” celu publikacji Deklaracji nie znajdujemy w niej w pełni wyrażonego stosunku do innych religii, a jego wyidealizowany obraz. Za to wskazania, które zdaniem Pawła VI „potwierdzają, że tylko jedna religia jest prawdziwa” mają wydźwięk delikatny i możliwy do zrelatywizowania.
Kościół musi być konkretny
Powszechne dziś w Kościele błędy „dialogu międzyreligijnego” i zamęt panujący w tym zakresie wydaje się zatem ważną przestrogą…Pisanie dokumentów Urzędu Nauczycielskiego pod dyktando pewnej polityki wizerunkowej to pomysł nie najlepszy. Ich zadaniem jest bowiem podawać katolicką prawdę, a nie stanowić narzędzie polepszania odbioru chrześcijaństwa przez zsekularyzowany świat i wyznawców fałszywych doktryn religijnych. Zamęt jest koniecznym owocem odejścia od tej zasady. A odwrócić go… trudno.
Dowodzi tego fakt, że w zeszłych dekadach papieże ostrzegali przed „postępowym” rozumieniem stosunku chrześcijaństwa do innych religii. Mimo, że Paweł VI uwrażliwiał w „Ecclesiam Suam”, by Kościół w „dialogu” nie uległ pokusie relatywizacji prawdy; Mimo, że Jan Paweł II w „Redemptoris Missio” zauważył, że błędne interpretacje teologiczne po SW II doprowadziły do spadku zapału misyjnego; Mimo deklaracji Dominus Iesus, która jednoznacznie przypomniała o „jedyności i powszechności zbawczej Chrystusa i Kościoła” błędy dialogu międzyreligijnego mają się świetnie. Progresistom dano w ręce kluczowe narzędzie – szansę na powoływanie się na soborowy autorytet przy jednoczesnym rozwadnianiu doktryny. Siejące zamęt wypowiedzi papieży i ich udział w międzyreligijnych zlotach oczywiście sprawie nie pomógł. Nie sposób wieczne mówić o tym, „co dobre” w innych religiach i oczekiwać, że ludzie nie uznają, że w takim razie dobre są one same…
Globalne przywództwo zamiast Christianitas
Wizerunkowe intencje, które wzięły górę nad doktrynalnymi w publikacji „Nostra Aetate” są, jak się zdaje, wynikiem pewnej znaczącej zmiany. Po tym, jak Rzym stracił przewodnictwo cywilizacyjne wraz z rewolucją i sekularyzacją Christianitas Paweł VI, Jan XXIII i bliskie im koła chciały na nowo uczynić go duchowym autorytetem ludzkości – ale tym razem już globalnej, międzynarodowej i wieloreligijnej „cywilizacji praw człowieka”. Pozytywne odniesienie do innowierstwa dla zaangażowania Kościoła w projekt rodem z „Pacem in Terris” Jana XXIII, czy „Populorum Progressio” Pawła VI było koniecznym narzędziem. Wydaje się, że prawda o konflikcie chrześcijaństwa z fałszywymi religiami stała się tu swego rodzaju zakładnikiem…
Chęć wykucia międzyreligijnego przymierza wokół spraw społecznych – promocji praw człowieka, czy ochrony klimatu – dziś pozostaje nie mniej silna, niż wtedy. Pytanie zatem, czy w tym dążeniu Kościół[?? to masoni w Watykanie.. md] aby na pewno się nie pogubił… W końcu jego cel jest przede wszystkim nadprzyrodzony: to zaprowadzenie świętej religii aż po krańce ziemi i sprawowania na całym globie świętych sakramentów. Jeżeli społeczne dążenia mają wyznaczać temu pierwszemu ramy i narzucać mu jakąś cenzurę, to należy jest z całą pewnością zrewidować. Inaczej czeka nas więcej bolesnych przypomnień, że Civitas Dei i Civitas Terrana współistnieć zgodnie nie mogą.
Pod koniec września i na początku października 2025, włoskie witryny, tak mainstreamowe jak i inne, donosiły, żedwa lata temu, na teren apulijskiej provincji Lecce, przeprowadziła się izraelska bizneswoman Orit Sara Lev, która wraz ze swym wspólnikiem (agentem nieruchomości Yoelem Ben Assayag’iem (znanym z jego poparcia dla ludobójstwa w Palestynie) założyła firmę zajmującą się inwestycjami w nieruchomości „Coral 47”. Aktualnie, Lev stała się ofiarą ataków we włoskich mediach społecznościowych, „które eskalują do pogróżek, w tym gróźb śmierci”.
Ogłoszenie zawierające niejednoznaczne sformułowania, opublikowane w Internecie, ma poważne konsekwencje dla przedsiębiorczyni pochodzenia izraelskiego, która wybrała Apulię jako swoje miejsce zamieszkania. Przyjechała tu dwa lata temu i osiedliła się w mieście Lecce. Wraz ze swoim wspólnikiem, w lutym 2024,założyła firmę „Coral 37”, a ostatnio zainicjowała operację nieruchomościową pod nazwą „Israeli Colony in Salento”. Obecnie, izraelska przedsiębiorczyni Orit Sara Lev znalazła się w centrum fali „antysemickiej nienawiści” w mediach społecznościowych, „która przerodziła się w eskalację pogróżek, w tym gróźb śmierci”. Jej prawnicy mówią o „1500 groźbach i szykanach”.
………
Salento (Salentu i Salientu w języku romańskim salentyńskim, Σαλέντο w języku greckim salentyńskim i Salènde w języku taranto[2]), znane również jako półwysep salentyński, jest historyczną, geograficzną i kulturową częścią regionu Apulia. W przenośni stanowi piętę włoskiego buta i jest najbardziej wysuniętym na wschód obszarem Włoch. https://it.wikipedia.org/wiki/Salento
……..
Lev postanowiła więc złożyć skargę do prokuratury w Lecce. W okresie, w którym Izrael stracił sympatię, jaką zawsze budziła jego przeszłość, wystarczyła dosłowna, choć według adwokata Carlo Gervasi błędna interpretacja tytułu inicjatywy, aby wywołać powszechną wrogość. «Kolonia izraelska w Salento» – tak bowiem brzmi tłumaczenie nazwy lansowanej operacji nieruchomościowej.
Prawnik kobiety wyjaśnia, że w poście, w którym 54-letnia przedsiębiorczyni reklamowała możliwość inwestowania w Salento, „słowo colony, czyli kolonia, nie powinno być interpretowane w negatywnym znaczeniu związanym z angielską dominacją kolonialną, ponieważ w istocie było to zaproszenie do inwestowania poprzez otwieranie działalności gospodarczej, hoteli i restauracji w przyjaznym regionie”.
Kilka dni temu deweloperka opublikowała na swoich stronach społecznościowych oraz na blogu agencji Coral 37 post dotyczący wspomnianej operacji, zawierający kilka zdjęć przedstawiających ją w Lecce i innych miejscowościach półwyspu Salento.
Projekt nieruchomościowy, opisany w języku angielskim (z niektórymi fragmentami w języku hebrajskim), abstrahując od błędnej interpretacji jego tytułu, przedstawia zamierzenia związane z utworzeniem „izraelskiej kolonii w Salento”.
Mówi o niemal idealnym osadnictwie z własną produkcją rolną, która uczyniłaby je całkowicie samowystarczalnym. Miałaby to być społeczność turystyczna, w której izraelskie rodziny mogłyby założyć własne gospodarstwa domowe, uprawiać własną żywność, rozwijać wspólną edukację i własną opiekę zdrowotną. W siedzibie agencji w Lecce można również zapoznać się z projektem.
Tego rodzaju wizja wywołała w społeczeństwie włoskim różnorodne reakcje, przy czym żadna z nich nie była pozytywna, ponieważ wszyscy, którzy opublikowali swoje opinie, postrzegali ją jako terytorium izraelskie otoczone terytorium włoskim.
Interpretacja tytułu może być błędna, ale wszyscy postrzegli ową inicjatywę jako zaproszenie do stworzenia samowystarczalnej wioski dla izraelskich rodzin, z własnymi szkołami, nowymi domami, gruntami rolnymi do uprawy, typowo żydowskimi szkołami i edukacją. Krótko mówiąc, jako pojawienie się w Salento izraelskiej wspólnoty.
Nieliczne informacje zaczerpnięte ze strony internetowej agencji mówią, że: „Orit znana jest ze swojego innowacyjnego myślenia i umiejętności przewidywania trendów rynkowych. Założyła prestiżowy klub inwestycyjny „Real Estate on Heels”, którego celem jest wspieranie kobiet w branży inwestycji nieruchomościowych poprzez oferowanie ekskluzywnych profesjonalnych porad. Była również siłą napędową innowacyjnej koncepcji sprzedaży detalicznej: pierwszego centrum handlowego poświęconego modzie i biznesowi wyłącznie dla mężczyzn w Miami na Florydzie. Ta śmiała inicjatywa dowiodła jej wyjątkowej zdolności do identyfikowania potrzeb rynku i dostarczania kreatywnych i efektywnych rozwiązań”.
W międzyczasie, włoskie stowarzyszenia polityczne szykują się do mobilizacji przeciwko „izraelskiej kolonii w Salento”, ponieważ martwi je ważny precedens, czyli to, co miało miejsce na Cyprze. Od roku 2021, na południu tego kraju kupiono ponad 4000 nieruchomości, które potem stały się ogrodzonymi enklawami ze szkołami, synagogami i ośrodkami zdrowia. Według głównej cypryjskiej partii opozycyjnej AKEL, nie jest to zwykła migracja, ale budowa „podwórka”: enklawy satelickiej izraelskich wpływów, potęgi gospodarczej i potencjalnej infrastruktury wywiadowczej.
Tymczasem zdjęcie na profilu społecznościowym biznesmenki, przedstawiające IDF u bram Gazy z podpisem: „Witajcie w domu” – zniknęło.
Jednocześnie, strona internetowa agencji nieruchomościowej została wyłączona – podobnie jak profile społecznościowe Izraelki. Wielu włoskich dziennikarzy, „którzy używali oszczerczych tonów lub rozpowszechniali fałszywe informacje”,zostało pozwanych, a deweloperka znajduje się obecnie pod nadzorem policji.
………………..
Poniżej, o tym, jak 40 izraelskich rodzin poczuło nieodpartą potrzebę przeniesienia się do Valsesii (jednej z włoskich dolin alpejskich):
Nie ma już właściwie miesiąca, w którym z Sejmu nie wychodziłyby kolejne antywolnościowe regulacje. Jeśli ktoś łudził się, że ten kurs zmieni się wraz ze zmianą władzy pod koniec 2023 r., musiał się srodze rozczarować. Jest nawet gorzej: to, co rozpoczął skrajnie etatystyczny PiS, jest twórczo i pomysłowo kontynuowane przez obecną władzę.
System kaucyjny, kolejne restrykcje i zaostrzenia kar skierowane przeciw kierowcom, zakaz hodowli zwierząt na futra, pomysły takie jak dodatkowe badania dla posiadaczy broni czy regulacje takie jak zakaz instalowania ogrodzeń określonej wysokości z ostrymi zakończeniami – bo mógłby sobie na nich zrobić krzywdę kotek – oraz wiele, wiele innych kwestii – wszystko to pokazuje, w jakim kierunku zmierzamy.
Wolnościowcy alarmują od dawna, bo przecież tę spiralę zakazów i nakazów rozkręcił jeszcze PiS, partia skrajnego państwowego centralizmu i agresywnego paternalizmu. Jednak ich głos wydaje się głosem wołającego na pustyni. Żadna ze wspomnianych wyżej regulacji nie wywołała poważniejszego, bardziej masowego sprzeciwu. Nie wydaje się także, żeby kwestia zakresu osobistej wolności odgrywała istotną rolę w wyborach 2023 i 2025 roku.
W tym kontekście paradoksalnie wyglądają rezultaty badania, przeprowadzonego przez Panel Ariadna dla Centrum im. Adama Smitha, instytucję bardzo zasłużoną dla propagowania klasycznego liberalizmu i liberalnego podejścia do gospodarki. To drugie badanie CAS na temat podejścia Polaków do osobistej wolności (przeprowadzone na reprezentatywnej grupie ponad 1100 osób, z których większość nie była powiązana z prowadzeniem biznesu). Poprzednie przeprowadzono pół roku wcześniej.
Wyniki nie są może z punktu widzenia zwolenników wolności osobistej rewelacyjne, ale też nie są w żadnym wypadku przygnębiające. Wynika z nich, że duża grupa respondentów dostrzega nie tylko istniejące ograniczenia wolności, lecz również trafnie rozpoznaje tendencję do dalszego zaciskania pętli.
Oto najciekawsze rezultaty:
Na pytanie: „jak oceniasz obecnie poziom swojej wolności osobistej jako obywatela Polski?” w sumie 40% odpowiedziało, że jest wysoki (z tego 9% oceniło go jako bardzo wysoki), 43% stwierdziło, że jest średni, a 17% uznało, że jest niski (z tego 8% – bardzo niski). Na pytanie: „W jakim kierunku według ciebie kształtuje się poziom wolności osobistej Polaków?” tylko 11% odpowiedziało, że się zwiększa. Zdaniem 51% – brak zmian, a zdaniem aż 38% zakres wolności się zmniejsza.
Poziom wolności gospodarczej jako wysoki oceniło w sumie 17% (jedynie 3% jako bardzo wysoki), 56% uznało, iż jest średni, zaś w sumie 27% stwierdziło, że jest niski (z czego 11% – bardzo niski). Zatem więcej osób dostrzega ograniczenia wolności gospodarczej niż wolności osobistej. Na pytanie o kierunek, w jakim zmierza wolność gospodarcza w Polsce, 11% odpowiedziało, że jej zakres się powiększa, 53% – że się nie zmienia, a aż 36% – że się zmniejsza.
Pojawiło się również pytanie o zakres władzy urzędników państwowych. 44% uznało go za zbyt wysoki (z tego 14% zdecydowanie za wysoki), 37% za optymalny, a jedynie 19% za zbyt niski (z czego 4% za zdecydowanie zbyt niski). Na pytanie o kierunek zmian w tej dziedzinie 34% odparło, że zakres władzy urzędniczej się zwiększa, 55% – iż się nie zmienia oraz tylko 11%, że się zmniejsza.
Aż 85% respondentów stwierdziło, że w naszym kraju jest za dużo regulacji prawnych, marnujących czas i pieniądze obywateli i przedsiębiorców.
Wreszcie padło pytanie, czy wyższy poziom wolności ekonomicznej obywateli – a więc mniej przepisów i ograniczeń, a także niższe podatki – prowadzi do wyższego poziomu dobrobytu. W sumie 63% odpowiedziało „tak”; „trudno powiedzieć” to odpowiedź 28%, a zaprzeczyło jedynie 9%. 61% było zdania, że dla przyszłości Polski lepsze byłoby ograniczenie biurokracji i przepisów. Za opcją „więcej fachowych urzędników i jaśniejsze przepisy” opowiedziała się wyraźna mniejszość, a więc pozostałe 39%.
Widać, że dzieje się tu coś dziwnego. Co prawda aż 40% Polaków uważa, że wciąż mają dużo wolności – co oczywiście nie jest prawdą całkiem obiektywnie i można to wykazać, pokazując na liczbach, jak przyrosły regulacje dotyczące codziennego życia w ciągu ostatnich dwóch dekad. Jednak ocena kierunku zmian oraz tego, co byłoby dla Polski i dla samych badanych lepsze, nie pozostawiają wątpliwości, że wolności powinno być więcej, nie mniej. Skąd zatem taka obojętność – a w wielu przypadkach nawet entuzjazm – wobec wprowadzanych ograniczeń lub pomysłów na kolejne restrykcje?
Odpowiedź jest wbrew pozorom prosta: Polacy nie kojarzą ze sobą sfer praktycznej i teoretycznej obrony wolności. Instynktownie trafnie czują, że mniej wolności to gorsze życie i że kierunek zmian jest niekorzystny. Gdy jednak zostają skonfrontowani z konkretną antywolnościową zmianą, nie dostrzegają jej związku ze sferą wolności. Ma to z pewnością związek z uzasadnieniami takich zmian, jakie przedstawiają politycy czy promujący je aktywiści.
Kwestia wolności sprzedaży alkoholu? No, ale przecież alkohol szkodzi, są pijacy, zakłócenia spokoju, więc nie można tego widzieć jako ograniczenia wolności. To słuszne jest.
Podatek cukrowy? No, ale przecież cukier jest niezdrowy, ludzie chorują. Nakaz jazdy osób do 16. roku życia na rowerach i hulajnogach w kaskach (właśnie wprowadzony nowelizacją ustawy o kierujących pojazdami – nie ma jeszcze podpisu prezydenta)? No, ale jest tyle wypadków…
System kaucyjny? Ale przecież będzie mniej śmieci!
Do tego dochodzi sakramentalne: „mnie to nie dotyczy”. Ta porażająca krótkowzroczność ludzi, których dane ograniczenie (na razie) nie dotyka, pojawia się wielokrotnie w komentarzach.
I tak dalej, i tak dalej. Pomysłodawcy regulacji zawsze będą w stanie dowodzić, że nie tworzą ograniczeń wolności, a nawet jeśli trochę ją ograniczają, to jedynie z głębokiej troski o nasze zdrowie i bezpieczeństwo.
Dlatego tak ważne jest, żeby tłumaczyć, jakie są sumaryczne skutki tych niezliczonych restrykcji, jakie się na nas wciąż nakłada. Być może nie jest to bezowocna orka na ugorze, skoro – jak pokazuje badanie CAS – podglebie istnieje.
Ciekaw jestem, co odpowiedzieliby współcześni politycy na pytanie: Co jest lepszym drogowskazem życiowym – wiara religijna czy wierzenia (poglądy) polityczne? Być może wielu z nich, szczególnie opcji najgłupszej – lewoskrętnej, odpowiedziałoby, że nie należy łączyć jednego z drugim.
Tymczasem, związki wyznania religijnego lub parareligijnego z polityką są niezaprzeczalne i wynikają z ludzkiej natury. Dziedziną, która zajmuje się badaniem związków idei politycznych i ustrojowych państwa z poglądami religijnymi lub antyreligijnymi jest teologia polityczna.
Nie ma polityków bezwyznaniowych
Teza, że polityka jest niezwiązana z religijnością (religijnością prawdziwą czyli nieudawaną albo antyreligijnością) danego polityka jest poglądem fałszywym i często obłudnym.
Postulat oddzielenia polityki od moralności – oddzielenia polityki od moralności wynikającej z przekonań religijnych lub antyreligijnych określających czym jest dobro i czym jest zło – jest hipokryzją.
Państwo bezwyznaniowe, neutralne światopoglądowo, które starają się zbudować politycy „areligijni” lub „religijni” jest błędem lub świadomym fałszem intelektualnym. Idee polityczne bardzo często stanowią odbicie wierzeń religijnych i parareligijnych – na przykład herezji antykatolickich wynikających z poglądów poszczególnych polityków.
Dwie najważniejsze rzeczy
Pierwszą jest świadomość genezy współczesnych idei lewicowych, których korzeniem był rewolucje antykatolickie: protestancka i antyfrancuska.
Drugą jest pytanie: Jak długo jeszcze będziemy tolerować fakt, że wierzenia polityczne osób dysfunkcyjnych ufundowane na negacji natury i kultury, na antynaukowych mrzonkach, wreszcie, co najważniejsze i dlatego najbardziej znienawidzone i przeinaczane – na antykatolickich herezjach – jak długo jeszcze światopogląd zwykłych degeneratów ma być główną częścią składową programów politycznych realizowanych przez państwo?
Z moimi poglądami dotyczącymi genezy związków wierzeń z polityką koresponduje, przynajmniej częściowo, wykład prof. Adama Wielomskiego. Cytuję fragment i załączam film.
Filozofia oświecenia jest to głęboko zsekularyzowana, zlaicyzowana, wyzbyta idei Boga, ideologia protestancka
Można powiedzieć, że filozofię oświecenia traktowano jako taki sekularyzowany kalwinizm, który przegrał politycznie, który przegrał militarnie, więc wycofał się do literatury.
No i jeżeli przyjmiemy takie założenie, że takie są źródła rewolucji francuskiej, no to nagle jawi się nam ona (…) jako głęboko zlaicyzowana i sekularyzowana herezja religijna, wielokrotnie potępiana przez kościół katolicki w ciągu ostatnich stuleci. Czyli to nie są żadne idee nowoczesne i postępowe, jak stwierdzili filozofowie. Nie są to idee nowe. To są stare herezje, które pod innym aparatem pojęciowym jeszcze raz wyszły na jaw. Głównym źródłem rewolucji francuskiej są błędy intelektualne, które kościół katolicki potępiał w ciągu ostatnich dwustu lat.
Nie jest to nic nowego, stary smok, obcięto mu 50 głów i nagle odrosła 51, mówiąc, że mamy suwerenność ludu, tymczasem jest to stara kalwińska idea… Innymi słowy, kiedy się jeszcze raz potępi te błędy, wykaże się ich protestanckie źródła, no to jak się to wszystko zrobi, no to w takiej sytuacji będziemy mieli pogląd, że możemy przywrócić w miarę porządek podobny do świata przedrewolucyjnego, ponieważ cała jego krytyka wyrasta z krytyki protestanckiej, która jest jedną wielką religijną herezją.
Bycie Kościołem synodalnym oznacza uznanie, że prawdy się nie posiada, ale szuka się jej wspólnie, pozwalając się prowadzić sercu niespokojnemu i zakochanemu w Miłości. Papież Leon XIV/X
Papież LEON XIV Pisze, że Kościół (synodalny) nie posiada prawdy, ale wspólnie (nie pisze z kim) jej szuka. Kościół Katolicki POSIADA PRAWDĘ, całą i w pełni. Czy Kościół synodalny to już nie Kościół Katolicki?/Dawid Mysior/X
Przez fakt ustanowienia wolności wszystkich kultów bez rozróżnienia, prawda jest pomieszana z błędem, a święta i niepokalana Oblubienica Chrystusa, Kościół, poza którym nie ma zbawienia, zrównany jest z heretyckimi sektami, a nawet z żydowską wiarołomnością. Pius VII /Przedsoborowo na każdy dzień/X
Sergiusz Muszynski/X napisał: Stolica Apostolska zapowiada zorganizowanie w dniu 28 X spotkania międzyreligijnego z okazji 60-lecia deklaracji Nostra Aetate II Soboru Watykańskiego. Rzym opisuje wydarzenia jako świętowanie „60 lat dialogu, przyjaźni i współpracy między wyznawcami religii całego świata”. Udział w niej wezmą przywódcy i przedstawiciele judaizmu, islamu, hinduizmu, dżinizmu, sikhizmu, buddyzmu, zoroastryzmu, konfucjanizmu, taoizmu, szintoizmu oraz – jak to opisano – „tradycyjnych religii afrykańskich”.
Program obejmuje muzykę, osobiste świadectwa oraz występy kulturalne, które mają „celebrować jedność pośród różnorodności”. Punktem kulminacyjnym ma być przemówienie Leona XIV oraz „modlitwa o pokój”. Zwięzła zapowiedź zawarta w komunikacie prasowym Watykanu budzi u mnie skojarzenia ze skandalicznym spotkaniem międzyreligijnym w Asyżu, które w 1986 roku zorganizował Jan Paweł II. Spotkaniem, które stało się symbolem posoborowego indyferentyzmu oraz fałszywego ekumenizmu.
Podkreślmy, że zadaniem Kościoła nie jest dbanie o „jedność w różnorodności”, braterstwo wszystkich religii ani fałszywy pokój, oparty o naturalistyczne podstawy.
Tak swoje cele definiowało wolnomularstwo, a nie Kościół Chrystusowy. Kościół został bowiem powołany do nawracania żydów, heretyków i pogan – a nie do utwierdzania ich na drodze do piekła lub zapraszania do składania hołdów swym fałszywym bożkom.
Jednoznacznie podkreślił to Pius XI w encyklice Mortalium Animos, w której napiętnował fałszywy ekumenizm oraz spotkania międzyreligijne. Stwierdził, że stoi za nimi z jednej strony fałszywe przekonanie o rzekomym braku jedności Kościoła (to w odniesieniu do heretyków), a z drugiej chęć „zjednania w braterstwie” wszystkich religii – co oczywiście papież z całą mocą potępił. Nic dziwnego, ponieważ – jak stwierdziłem wyżej – tak swój cel mogłaby opisać masoneria, a nie Kościół. Papież podkreślił, że takie spotkania łatwo prowadzą do indyferentyzmu i modernizmu – „ani Stolica Apostolska nie może uczestniczyć w ich zjazdach, ani też wolno wiernym zabierać głosu lub wspomagać podobne poczynania”.
Podobnie nauczał św. Pius X, który potępił Sillon, m. in. za bycie „międzywyznaniowym stowarzyszeniem na rzecz reformy cywilizacji”. Potępił jego cel, czyli „rządy sprawiedliwości i miłości” z ludźmi wyznającymi wszystkie religie. Określił sillonizm jako chęć budowy religii, która będzie „bardziej uniwersalna niż Kościół katolicki, łącząca wszystkich ludzi, którzy w końcu stali się braćmi i towarzyszami w «Królestwie Bożym»”. Tymczasem – jak naucza święty papież – jedność może zrealizować się wyłącznie przez katolicką miłość bliźniego i prawdziwą wiarę. Odstępcy mają obowiązek ją przyjąć. Nie może być przecież żadnego pokoju bez Księcia Pokoju, jakim jest Jezus Chrystus, a więc bez jednoczenia wszystkich ludzi w prawdzie, której wyłącznym depozytariuszem jest Kościół.
Przypomnijmy, że zgodnie z normami prawa kanonicznego z 1917 roku, communicatio in sacris z innowiercami skutkowało popadnięciem w stan podejrzenia herezji z mocy samego prawa./Sergiusz Muszynski/X
Od powstania III RP wmawiano nam, że podstawowym zadaniem Polski jest kopiowanie wzorców z Europy Zachodniej – dostatniej, stabilnej, odpowiedzialnej i postępowej. Paradygmat kserokopiarki jest krytykowany od lat, ale ostatnie tygodnie przyniosły nam wyjątkowo widowiskową kompromitację dwojga polityków z samego szczytu europejskiej śmietanki. Angela Merkel i Nicolas Sarkozy razem trzęśli Europą. To oni przeprowadzili traktat lizboński, odbierający liczne kompetencje państwom narodowym. To oni firmowali kolejne zdrady “prawicy” bezobjawowej. Dziś Merkel musi tłumaczyć się z lawiny szkodliwych decyzji, desperacko próbując zrzucać odpowiedzialność na innych, a Sarkozy skończył w więzieniu. To koniec bezkarności polityków i ważny symbol ukaranej pychy.
Duet “Merkozy” w niemałej mierze ukształtował współczesną Europę. Ich rządy to czas szczytu potęgi europejskiego establishmentu. Nikt bardziej od Angeli Merkel nie uosabia całkowitego zlania się “chrześcijańskich demokratów” z liberałami i lewicą. Przed jej dojściem do władzy “wielka koalicja” chadeków i socjaldemokratów była ewenementem – miała miejsce w historii Niemiec tylko raz i na krótko, w latach 1966-69. Merkel uczyniła ją normą – trzy z jej czterech kadencji to właśnie “wielka koalicja”. To ta córka protestanckiego pastora pozwoliła na wprowadzenie w największym kraju europejskim “małżeństw homoseksualnych” i w pełni akceptowała hegemonię kulturową lewicy.
Sarkozy dochodził do władzy jako stosujący najbardziej konserwatywną retorykę prezydent w najnowszych dziejach Francji. Wcześniej będąc ministrem spraw wewnętrznych zbudował sobie popularność jako “szeryf” obiecujący ostrą rozprawę z imigranckimi gangami. Obiecał nawet powołanie specjalnego Ministerstwa Imigracji i Tożsamości. Między I a II turą wyborów, które dały mu Pałac Elizejski, potrafił perorować: „Słuchajcie tego, dziedzice maja 1968 r., którzy pielęgnujecie przepraszanie [za Francję], którzy usprawiedliwiacie tworzenie się odrębnych społeczności, którzy poniżacie tożsamość narodową, którzy podsycacie nienawiść do rodziny, społeczeństwa, państwa, narodu, Republiki. W tych wyborach chodzi o to, by rozstrzygnąć, czy dziedzictwo maja 1968 r. ma być podtrzymywane czy ma być zlikwidowane raz na zawsze. Ja chcę zakończyć epokę maja 1968 r.”.
Sarkozy miał złoty róg – w 2007 r. był młodym (49-letnim), popularnym prezydentem, który mógł rządzić parę kadencji i reprezentował dla wielu Francuzów nadzieję na prawicową zmianę. Dostali jednak zdradę na wielu poziomach. Sarkozy nie przeprowadził nawet poważnej korekty liberalno-lewicowego status quo, nie mówiąc o “zakończeniu epoki maja 1968 r.” – wprost przeciwnie. Choć dopiero co w 2005 r. Francuzi zagłosowali w referendum wyraźną większością przeciw tzw. traktatowi konstytucyjnemu dla Europy, Sarkozy wprowadził w życie ten sam dokument jako traktat lizboński, tym razem dla bezpieczeństwa nie poddając go pod głosowanie narodu, tylko przeprowadzając go przez parlament. Wspólnie z Merkel naciskali na ratyfikację traktatu we wszystkich innych krajach UE – także w Polsce, gdzie wahał się prezydent Lech Kaczyński. Ludzi o zdanie zapytano w dosłownie jednym kraju członkowskim – Irlandii. Bezczelni Irlandczycy zagłosowali jednak przeciw. Referendum zatem powtórzono – do skutku. Jakby tego było mało, Sarkozy wpisał nawet członkostwo Francji w UE do konstytucji, przy okazji nowelizując ją w kierunku liberalnym (m. in. wprowadził limit kadencji prezydenta).
Oboje razem z Merkel i brytyjskim premierem Davidem Cameronem ogłosili w 2011 r., że “multikulturalizm zawiódł” i “nie działa”. Wszyscy ci politycy reprezentujący “umiarkowaną centroprawicę” ograniczyli się jednak do słów mających zwodzić społeczeństwo – konsekwentnie importowali setki tysięcy imigrantów, w tym muzułmanów, niszcząc spójność społeczną i pozostałości chrześcijańskiej tożsamości swoich narodów. Dlatego we wszystkich tych krajach dzisiaj ich “chadeckie” partie są dużo słabsze, a na przestrzeni tych kilkunastu lat zostały prześcignięte przez alternatywne, “populistyczne” ugrupowania patriotyczne (choć im też oczywiście daleko do ideału).
To także Sarkozy w 2011 r. był inicjatorem interwencji militarnej w Libii oraz obalenia w imię demokracji i praw człowieka wieloletniego dyktatora Muammara Kaddafiego. Zawdzięczamy tej decyzji wieloletnią wojnę domową, dramat humanitarny, wzmocnienie się dżihadystów mordujących chrześcijan oraz intensyfikację napływu imigrantów do Europy przez ten kraj. Prawdopodobnie Sarkozy miał na celu zatarcie śladów po swoim układzie z tymże Kaddafim. Jego obecny wyrok więzienia to kara właśnie za porozumienie mające na celu sfinansowanie kampanii prezydenckiej Sarkozy’ego w 2007 r. przez Libię.
Sarkozy najpierw fetował długo izolowanego watażkę, zapraszając kontrowersyjnego Kaddafiego do Pałacu Elizejskiego, a dopiero po kilku latach zdecydował się go pozbyć. To tylko jedna z wielu jego spraw sądowych – uznano go winnym próby korupcji sędziego, ma proces o przyjmowanie łapówek. Jego prezydentura była pełna pretensjonalnego blichtru i demonstracyjnego okazywania związków z wielkimi świata finansów w rodzaju wypoczynku na jachcie zaprzyjaźnionego miliardera. Władza ewidentnie służyła mu do załatwiania rozmaitych osobistych interesików. Po jej stracie działał zaś jako lobbysta m. in. na rzecz państw arabskich.
Więzienie dla Sarkozy’ego jest mocnym precedensem – w żadnym dużym państwie zachodnim po II wojnie światowej była głowa państwa nie trafiła za kraty.
Wydaje się to cenne przełamanie bezkarności czołowych polityków establishmentu. Żałosny kres Sarkozy’ego realizuje archetypiczną opowieść, którą znajdziemy od starożytności w wielu dramatach, powieściach czy filmach. Zdolny człowiek, który swoje talenty i powierzoną sobie władzę wykorzystał nie dla służby Bogu i innym ludziom, tylko dla własnej chwały, w końcu kończy marnie. Jak biblijny Nabuchodonozor z księgi Daniela – zgrzeszył pychą, więc Bóg pokarał go. „Wzrosłeś i stałeś się potężny, a wielkość twoja wzrastała i sięgała aż do nieba, panowanie zaś twoje aż po krańce świata”, ale „Wypędzą cię spośród ludzi i będziesz przebywał wśród lądowych zwierząt. Tak jak wołom będą ci dawać trawę do jedzenia, a rosa z nieba będzie cię zwilżała. Siedem okresów czasu upłynie nad tobą, aż uznasz, że Najwyższy jest władcą nad królestwem ludzkim i powierza je, komu zechce”.
Nabuchodonozor po siedmiu latach kary się nawrócił. Sarkozy dostał tylko pięć lat, ale na razie daleko mu do pokuty – przedstawia się jako męczennik i to w sposób wyjątkowo niesmaczny – mówi o swojej “drodze krzyżowej” i demonstracyjnie wziął do więzienia biografię Pana Jezusa, chcąc się do Niego porównać. Oby za kratami naprawdę zainteresował się naszym Zbawicielem – najlepiej czytając w pierwszej kolejności Biblię, dostępną w więziennej bibliotece, a nie współczesne opracowania świeckiego politologa.
Jego koleżance Merkel oczywiście [?] daleko do więzienia, ale także jej dziedzictwo jest dzisiaj w zgliszczach. Gdy kanclerz odchodziła na emeryturę, media liberalno-lewicowe przedstawiały ją jako niesłychanie wybitną przywódczynię, która prowadziła naprzód całą Europę. Te iluzje pękły bardzo szybko – już kilka miesięcy później Rosja zaatakowała Ukrainę, kładąc w gruzach politykę Merkel w naszym regionie. Głęboka zależność od rosyjskich surowców, absurdalne zamknięcie elektrowni atomowych, radykalna zielona transformacja, naiwność w podejściu do Chin traktowanych jako rynek zbytu dla towarów przemysłowych – wszystko to przełożyło się na wzrost cen energii i kosztów życia Niemców. Potężna gospodarka naszych sąsiadów jest od kilku lat w recesji. Do tego dochodzi ogrom kosztów masowej imigracji – kolejne zamachy i codzienna przestępczość. Trudno znaleźć obszar, na którym dorobek “żelaznej kanclerz” by się z perspektywy czasu bronił.
Merkel ostatnio przypomniała o sobie przez wywiad, w którym konsekwentnie odmawiała przyznania się do błędu. Posunęła się nawet do kuriozalnych sugestii, że na wojnę na Ukrainie miał wpływ koronawirus – gdyby mogła spotykać się z Putinem na żywo, a nie wirtualnie, to może udałoby się go przekonać, by zadowolił się relacjami handlowymi zamiast próbą zdobycia terytorium.
Pokazuje to albo niesłychane oderwanie od rzeczywistości polityk, która kilkanaście lat rządziła Europą, albo posiadanie odbiorców uznanych za wyjątkowo ograniczonych intelektualnie. Podobnie jak sugestie, że kłopotem był brak “wspólnej europejskiej polityki zagranicznej” przez Polskę i państwa bałtyckie, które śmiały nie chcieć się podporządkować Berlinowi, rzekomo reprezentującemu całą Europę.
Warto pamiętać, że Merkel i Sarkozy to nie są wyjątki. Cała “umiarkowana i odpowiedzialna” centroprawica, stawiana nam latami za wzór, na wielu poziomach zdradziła swoje narody, odchodząc od wartości prawdziwej Europy, kapitulując przed niebezpiecznymi ideologiami i wykorzystując władzę dla własnych celów.
Musimy dziś jasno odrzucić ich dziedzictwo i pozostałości myślenia w ten skompromitowany, przestarzały sposób. Francja i Niemcy bardzo wiele osiągnęły w historii, ale ostatnie kilkadziesiąt lat to ciąg błędów ich elit politycznych, których trzeba się wystrzegać. Polska zasługuje na własną drogę zamiast kopiowania innych, a sukces może nam dać tylko oparcie się na wiecznej Prawdzie.
Most people imagine that antiquity was much like our own times. They think people back then did and appreciated the same things we do. We do not realize how Christianity opened up a world of beauty, joys and delights that pagan peoples did not enjoy. We take many magnificent cultural achievements for granted.
So it is with the world of color. Christianity developed rich notions of color that differed from those of primitive and ancient peoples. The peoples of antiquity, for example, expressed little appreciation for the colors surrounding them. Their literature makes little mention of them.
The Mystery of Gladstone
In his excellent substack Via Mediaevalis, Robert Keim writes about this curious lack of color in antiquity. Comparing the times, we can see how much Christianity has improved our lives.
He notes that William E. Gladstone, Prime Minister of the United Kingdom in the latter half of the nineteenth century, was a scholar who studied the Homeric epics. Throughout the literary texts, Gladstone noticed very little mention of color. It was as if the epics were played out in black and white.
The color blue was particularly absent. This lacuna was especially strange considering that Homer wrote about the ship voyages of his characters as they sailed the deep blue sea and surveyed the blue skies. These heroic figures were surrounded by blue, yet Homer makes almost no mention of the color.
In fact, Gladstone noted that all color was expressed imprecisely. The same word in Greek often indicates the hues and colors we call by different and distinct names. The Greek poems contained only the most crude and elemental form of color expression, where black and white prevailed.
This shocking omission so struck Gladstone that he thought perhaps the Greeks suffered from an eye defect or lack of evolution by which the color vision enjoyed by humanity today and for centuries was absent in antiquity. He believed this tragic mystery was perhaps caused by a physiological defect, rather than a cultural deficiency.
A Cultural Problem
Such biological musings were later proven wrong. Modern eyes are no different from those of ancient times. What was different was the meaning attributed to colors. The richness of a culture is what brings colors to the attention of a people. Greek literature, for all its literary brilliance, was still somewhat primitive in its expression of color.
Renowned medievalist Michel Pastoureau traces the changing perception of colors. He claims the Middle Ages brought colors to life. Thus, he wrote several books, each analyzing a specific color.
His book, Blue: The History of a Color, is a brilliant analysis of how the color blue evolved over time. The author explains how culture shaped the perception of blue during antiquity. He resolves Gladstone’s mystery about why blue was especially excluded from Greek epics.
Blue Is Associated with Barbarians
The ancient world did not have a special dislike for blue. However, the Greeks and Romans did make associations that determined their treatment of colors. In this case, both Greek and Roman cultures associated blue with the barbarians and their dark, threatening world.
The barbarians dyed their bodies and hair blue. The color figured in their superstitious rituals. Thus, blue became associated with references to death and the underworld in their culture. Wearing blue was strongly discouraged since it was considered ugly and troubling. Until the end of the Roman Empire, blue was looked upon with suspicion and disdain.
The Coming of the Middle Ages
This attitude gradually changed. With the advent of the Middle Ages, a rich culture emerged that brought color to life. Theologians and scholars began to find symbolic, metaphysical and mystical meanings in colors, which they used to express attributes of God, virtues and principles that aided in the practice of the Catholic Faith.
With the barbarians’ conversion, people no longer had reason to scorn the color blue. They recognized that blue had a special beauty and a world of meaning, and they sought ways to utilize it.
There can be no doubt about what happened next. Dr. Pastoureau explains how medieval Christians offered this sublime color to Our Lady as a tribute to her many qualities, mercies and graces. The artistic record unequivocally shows an explosion of blue honoring the Mother of God in the twelfth century. Suddenly, the deep “Marian blue“ became prominent in art, stained glass, painting and culture as a way of depicting the excellence of the Holy Virgin.
The Vast Symbolism of Blue
Blue honored her well. Our Lady’s name, Mary, is derived from the word for sea (mare), which is often blue. She was so pure and without stain that she was assumed body and soul into the heavens or the blue sky upon her death.
Medieval Christians drew inspiration from the Byzantine tradition, where blue was the color of royalty and empresses. Blue symbolized the divine realm where Our Lady reigns as Queen of Heaven and Earth.
Blue represented the Holy Virgin’s purity and Immaculate Conception. In certain Spanish dioceses, blue is a liturgical color used on the feast of the Immaculate Conception, a Marian feast.
Blue came to symbolize the devotion of those who sacrifice much to honor her.
How Our Lady Gave Us Back the Color Blue
Blue opened up a world of expression to honor and celebrate the Mother of God, to which medieval man enthusiastically responded.
Thus, Robert Keim concludes: “Its symbolic evocations—the heavens, the waters of life, the rivers of paradise, rare beauty, supernatural fecundity, the hottest flame of charity, the sea of trials and dangers through which all must sail to reach the port of eternal salvation—are in themselves a hymn of praise to the Virgin of Nazareth.”
Medieval man gave blue to Our Lady as her color. She rescued it from its barbarian captivity and elevated it for all the world to see. Devotion to her gave rise to a rich civilization full of the vitality and color the ancient pagans lacked.
However, she was not content to receive this homage. As a true mother, she gave blue back to us so that our eyes might delight in it and we might then use it to sing her praises.
Samobójczy pakt Europy: dług, gospodarka wojenna i kult klimatyczny
Tomasz Kolbe
Tomasz Kolbe
Czwartkowy szczyt UE w Brukseli koncentrował się przede wszystkim na kwestiach bezpieczeństwa. Mówiąc wprost: Ukraina musi jakoś przekształcić przegraną wojnę z Rosją w zwycięstwo, a UE musi osiągnąć gotowość militarną do 2030 roku. Fakt, że będzie to możliwe tylko przy funkcjonującej gospodarce, najwyraźniej jeszcze nie dotarł do brukselskiej potęgi. Zamiast tego przygotowują oni znaczącą „liberalizację” fiskalną, która da biurokracji solidne wsparcie.
Kiedy kanclerz Friedrich Merz udał się do Brukseli na szczyt UE, jego ostra retoryka na temat biurokratyzacji UE była tuż za nim. „Pozwólcie, że powiem to bardzo obrazowo: musimy włożyć zębatkę w koło brukselskiej machiny, żeby to powstrzymać” – oświadczył Merz we wrześniu na konferencji Stowarzyszenia Małych i Średnich Przedsiębiorstw – i przez chwilę odegrał rolę kogoś, kto rozumie obawy właścicieli małych firm.
Pusty teatr medialny
Biorąc pod uwagę obecną kafkowską presję biurokratyczną, Merz prawdopodobnie będzie częściej uciekać się do tego rodzaju slangu klasy średniej w nadchodzących miesiącach – gdy tylko skargi ze strony przemysłu staną się głośniejsze, a żądania zakończenia bezsensownego nękania regulacyjnego przebiją się do świadomości społecznej.
Nikt jednak nie powinien oczekiwać poważnych reform. Przykład zmiany nazwy „dochodu obywatelskiego” na „podstawowe zabezpieczenie społeczne” bez żadnych zmian strukturalnych pokazuje, że polityka niemieckiego rządu sprowadza się do medialnego spektaklu, mającego na celu zyskanie czasu na obronę brukselskiego kursu ekosocjalistycznego za wszelką cenę.
Szczyt to potwierdził: niektóre „minireformy” są dozwolone, aby złagodzić presję – ale fundamentalna linia pozostaje nienaruszalna. Do 2040 roku UE musi osiągnąć neutralność klimatyczną produkcji, niezależnie od kosztów – albo poprzez radykalny degrowth, jak w Niemczech, albo poprzez zakup ulg w emisji CO₂ gdzie indziej. Dopóki równowaga klimatyczna jest prawidłowa, wszystko inne jest nieistotne.
Lojalny uczeń klimatu
Pomimo ostrej retoryki, Merz pozostaje lojalnym zwolennikiem brukselskiej polityki regulacyjnej i klimatycznej. Wraz z 19 innymi europejskimi przywódcami przedstawił kompleksową propozycję reformy mającą na celu wzmocnienie konkurencyjności UE. W liście do przewodniczącego Rady UE António Costy wezwali Komisję do dokonania przeglądu wszystkich przepisów do końca roku, wyeliminowania przestarzałych i zbędnych regulacji oraz ograniczenia nowych przepisów do „absolutnego minimum”.
To retoryczna walka z cieniem. Ostre słowa o regulacyjnym szaleństwie – i nic z tego. W najlepszym razie krytyków uspokajają dotacje. To najstarszy trik UE: dzisiejsze dotacje finansowane kredytem tłumią opór i przenoszą cenę – inflację i wyższe podatki – na przyszłość.
Mistrz ukrywania przyczyn i skutków
Bruksela jest światowym mistrzem w zaciemnianiu związku przyczynowo-skutkowego.
W rzeczywistości UE przygotowuje już potężny budżet w wysokości 2 bilionów euro, którego uruchomienie planowane jest na 2028 rok – z zielonymi dotacjami i nową machiną wojenną, wszystko centralnie koordynowane i osadzone w krajowych biurokracjach. W przypadku Niemiec, fala zadłużenia z Brukseli będzie uzupełniana o kolejne 50 miliardów euro rocznie z „funduszy specjalnych”. Do rozłożenia tego szoku kredytowego potrzebne będą tysiące nowych agencji rządowych.
Kanclerz woli nie wspominać, że nieuchronnie doprowadzi to do ogromnej inflacji i dalszych podwyżek podatków. Nastroje wśród społeczeństwa są już… powiedzmy: napięte. Nie ma potrzeby dolewać oliwy do ognia.
Gospodarka wojenna = więcej biurokracji
Budowa europejskiej gospodarki wojennej – z Niemcami jako siłą napędową – jeszcze bardziej rozdmucha aparat państwowy. Sektory obronny i zielony tworzą razem potężny program zubożenia europejskiej klasy średniej, która jest dojona bezczelniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Rosnące podatki od CO₂, obowiązujący w całej UE podatek od tworzyw sztucznych, wyższe stawki podatkowe dla przedsiębiorstw, gwałtownie rosnące koszty pracy – budowa unijnego superpaństwa i finansowanie jego ambicji klimatycznych to kosztowne przedsięwzięcie.
Niemieckie firmy duszą się pod naporem nowych przepisów UE. Według badania Bundesbanku, bezpośrednie koszty samej biurokracji wynoszą około 70 miliardów euro rocznie.
Obciążenie biurokratyczne stale rośnie
Jeśli kanclerz Merz chce teraz ograniczyć biurokrację i zmniejszyć liczbę pracowników służby cywilnej o 8% – po zatrudnieniu 50 000 nowych urzędników w ciągu zaledwie 12 miesięcy – a jednocześnie zmniejszyć obciążenie biurokratyczne o jedną czwartą… oznacza to w zasadzie jedno: ideologia zielonych socjalistów musiałaby zostać poważnie ograniczona.
Szczyt jasno pokazał jednak jedno: choć świadomość powoli rośnie w mocno dotkniętych gospodarkach Niemiec, Włoch i Francji, kwestia klimatu pozostaje nienaruszalna. Zerowa emisja netto pozostaje – niezależnie od tego, czy celem jest 2040, czy 2045 rok. Ustępstwa? Sztuczka, która redystrybuuje obciążenia bez zmiany fundamentów politycznych.
Prywatyzacja biurokracji państwowej
Jak bardzo ta ideologiczna kontrola jest oderwana od rzeczywistości ekonomicznej, pokazują nowe dane z rynku pracy. W ciągu ostatnich trzech lat regulacje te „stworzyły” 325 000 nowych miejsc pracy w średnich przedsiębiorstwach. Prasa świętuje to jako sukces na rynku pracy.
Ale te agencje to po prostu zlecona na zewnątrz biurokracja rządowa – finansowana przez firmy i klientów. Niczego nie produkują, niczego nie ulepszają i nie odpowiadają na żaden popyt rynkowy. Są barierami – nowymi centrami kosztów narzuconymi przez rozprzestrzeniający się system regulacyjny.
Przyspiesza się exodus przemysłowy
Konsekwencje są oczywiste. Niedawne badanie przeprowadzone wśród 240 dyrektorów branż energochłonnych, takich jak hutnictwo i przemysł chemiczny, pokazuje, że 31% dużych firm w Niemczech przenosi produkcję za granicę. Kolejne 42% opóźnia inwestycje lub przenosi je do innych lokalizacji w Europie.
Ceny energii, nadmierne regulacje i rosnąca presja handlowa ze strony Stanów Zjednoczonych przyspieszają deindustrializację Niemiec, pogłębianą przez biurokrację, która rozmnaża się niczym bakterie w szalce Petriego.
Jednak ani prezesi firm, ani związki zawodowe nie odważą się kwestionować groteskowego programu klimatycznego UE. Brukselska krucjata klimatyczna coraz bardziej przypomina sekciarski spisek przeciwko racjonalności i logice ekonomicznej.
Rozwiązanie już istnieje – bezpośrednio od byłego prezesa EBC, Mario Draghiego: większy dług, kolejny megaprogram o wartości 800 miliardów euro na „zwiększenie produktywności” – co oznacza większą centralizację kontroli w Brukseli. Dodaj ideologię klimatyczną i gospodarkę wojenną – a przepis na przyszłość UE będzie gotowy.
Biurokracja klimatyczna: Ostatni bastion władzy
Dla Ursuli von der Leyen i jej Komisji polityka klimatyczna ma kluczowe znaczenie. Przez lata Bruksela zbudowała biurokrację, napędzaną subsydiami, która rozszerza swoją władzę wprost proporcjonalnie do ingerencji regulacyjnej w gospodarkę.
Gdziekolwiek „inspektor ds. zgodności z przepisami klimatycznymi” składa raporty na temat unijnych przepisów dotyczących wylesiania, Bruksela czai się nieopodal.
„Ubi Bruksela, ibi Imperium.”
Nawet amerykańscy giganci technologiczni odkrywają europejski aparat cenzury, obierając za cel platformy takie jak X i Google, aby przejąć kontrolę nad narracją publiczną i uciszyć krytykę rosnących wpływów Brukseli i nieudanego programu transformacji.
Otwarta debata na temat nieudanego projektu Zielonych Regulacji? Absolutnie zabroniona. Cała struktura władzy brukselskiej biurokracji opiera się na panice związanej z CO₂. Jeśli ta panika zginie, Bruksela zginie wraz z nią – i oni o tym wiedzą.
*
O autorze: Thomas Kolbe, urodzony w 1978 roku w Neuss w Niemczech, jest absolwentem ekonomii. Od ponad 25 lat pracuje jako dziennikarz i producent medialny dla klientów z różnych branż i stowarzyszeń biznesowych. Jako publicysta koncentruje się na procesach gospodarczych i obserwuje rozwój sytuacji geopolitycznej z perspektywy rynków kapitałowych. W swoich publikacjach kieruje się filozofią jednostki i jej prawa do samostanowienia.
Pułkownik Jacques Hogard przez 26 lat służył w armii francuskiej, dowodząc m. in. jednostkami Legii Cudzoziemskiej oraz sił specjalnych. Uczestniczył w szeregu operacji poza granicami Francji, które następnie opisał w kolejnych książkach, przede wszystkim na temat byłej Jugosławii i sprawy Kosowa. Po przejściu na emeryturę zajął się działalnością prywatną jako analityk wojskowy oraz specjalista ds. wywiadu wojskowego.
Poniżej prezentujemy rozmowę z płk. Hogardem na temat obecnej sytuacji związanej z wojną na Ukrainie.
===========================================
Wojenni szaleńcy pogrzebią Europę
Ursula von der Leyen zapowiada militaryzację Ukrainy, a później całej Unii Europejskiej. Na ile wszystkie te plany mogą rzeczywiście być zrealizowane i na ile mogą zmienić sytuację na froncie?
– Pytanie dotyczy „wojowniczych szaleńców”. Tak ich osobiście nazywam. Ursula von der Leyen, przeciętna niemiecka urzędniczka o ponurej reputacji, podejrzana o czynną korupcję i wyraźne tendencje polityczno-autokratyczne w czysto funkcjonalnej roli przewodniczącej Komisji Europejskiej, najwyraźniej ma tylko jedną obsesję, podobnie zresztą jak szefowie państw euroatlantyckich: Niemiec Merz, Brytyjczyk Starmer i Francuz Macron. Za żadną cenę nie chcą uznać porażki reżimu Zełenskiego na Ukrainie! Porażka ta jednak jest bardzo realna dla neutralnych obserwatorów. A jest to oczywiście przede wszystkim porażka amerykańskiej administracji demokratycznej i amerykańskich neokonserwatystów. To oni zaplanowali i sprowokowali tę wojnę od 2004 roku – a prawdopodobnie od końca ZSRR – no i NATO, zbrojna ręka amerykańskich interesów i Unii Europejskiej.
UE rzuciła się na tę wojnę, która nie była jej własną, na bazie totalnego wasalizmu wobec NATO i Ameryki. Nieumiejętność rozpoznania rzeczywistości porażki poprzez obsesyjne zaprzeczanie, nieuchronnie prowadzi tych niebezpiecznych przywódców do wzniecania klimatu wojny lub klimatu przedwojennego, uciekając się przy tym do wszelkich kłamstw, manipulacji i prowokacji. Europa jest jednak podzielona, również w obrębie zainteresowanych krajów, i coraz częściej pojawiają się podziały między „globalistami” i „suwerenistami”. W rzeczywistości nie ma jedności europejskiej. Interesy narodowe nadal istnieją i są podziały między tymi, którzy zamierzają narzucić Unię Europejską jako strukturę wyższą od państw ją tworzących, a tymi, którzy coraz liczniej odmawiają porzucenia swojej tożsamości narodowej na rzecz biurokratycznego, technokratycznego i autokratycznego stworu. Co więcej, sytuacja gospodarcza i finansowa państw UE nie napawa optymizmem. Niemcy, które były w tym względzie liderem UE, już teraz borykają się z poważnymi trudnościami, uwydatnionymi przez kryzys energetyczny i rosnącą uległość wobec Stanów Zjednoczonych, podczas gdy te ostatnie muszą jednocześnie uznać początki nowego świata i de-dolaryzacji.
Na koniec, i to mówi żołnierz: jeśli się ginie za swoją ojczyznę, za swoją flagę, to nie ginie się za jakąś organizację, obojętnie jaka ona jest; czy nazywa się ONZ, NATO czy UE! Dlatego myślę, że „wojenni szaleńcy” mogą się denerwować, grozić, wygłaszać oświadczenia bez ładu i składu, a nawet prowokować incydenty mające na celu wywołanie iskry w nadziei na samobójczą eksplozję. Ja ani przez chwilę nie wierzę w militaryzację Ukrainy. Ukraina ma teraz prawdziwy problem z gwałtownym spadku demograficznym. Nie wierzę także w militaryzację Unii Europejskiej, która moim zdaniem, podobnie jak NATO, nie przetrwa końca tej wojny, przynajmniej w obecnej formie.
Zagrożenia brak, armii – też
Czy obecność dodatkowych wojsk NATO na tzw. flance wschodniej Sojuszu może zmienić układ sił, przestraszyć Rosję?
– Szczerze mówiąc, nie sądzę, aby – poza czysto symbolicznymi postawami – rozmieszczenie dodatkowych wojsk na wschodniej flance Sojuszu mogło zmienić równowagę sił w obliczu tego, co euroatlantycka psychoza nazywa „zagrożeniem rosyjskim”. A nawiasem mówiąc to jakie zagrożenie i dla jakich krajów? Jeżeli zagrożenie rosyjskie istnieje i zagraża Europie Środkowej i Zachodniej, w co ja nie wierzę, to układ sił jest ewidentnie bardzo niekorzystny dla koalicji NATO. Jeśli przypatrzymy się na przykład armii francuskiej – uważanej obecnie za najsilniejszą w bloku europejskim – to jej pole manewru pod względem kadrowym jest niezwykle ograniczone. Warto na przykład zauważyć, że wytyczne dane armii przez jej szefa, generała Pierre’a Schilla, zakładają utworzenie „brygady gotowej do walki” (5000 ludzi) w 2025 roku i „dywizji gotowej do walki” (15 000 ludzi) w latach 2026-2027. Ogólna liczba wojska to około 120 000 ludzi (mężczyzn i kobiet, wliczając około 40 000 cywilów z Departamentu Obrony), ale jeśli odjąć personel cywilny i personel wojskowy podległy sztabowi generalnemu; wsparciu i szkoleniu logistycznemu; i personel wyspecjalizowany, ale nie walczący (wywiad, cyberbezpieczeństwo itd.), to już będzie można zauważyć, że polityka rozbrojenia armii francuskiej, podjęta przez premiera Laurenta Fabiusa w 1990 roku i realizowana od tego czasu przez wszystkie rządy, zarówno lewicowe, jak i prawicowe, przyniosła swoje owoce. Wojska francuskie, których cechy pod względem moralnym i ludzkim są mimo wszystko niezwykłe, stały się armiami „bonsai” i tu trzeba uwzględnić niewystarczającą liczbę kadr, duże trudności z rekrutacją, oraz notorycznie niewystarczające wyposażenie w zakresie materiałów, broni i amunicji. Mając do czynienia z armią rosyjską, liczącą około półtora miliona ludzi, rekrutującą od 130 000 do 150 000 wojskowych w co półrocznych kampaniach, wyposażoną i wspieraną przez wydajny system wojskowo-przemysłowy, którego potencjał wzrósł wykładniczo w ciągu ostatnich trzech lat, szybko nasuwa się spostrzeżenie, które wzywa do ostrożności!
III wojna światowa wciąż realna
Czy realny jest scenariusz wybuchu III wojny światowej i czy może to być wojna jądrowa?
– Scenariusz III wojny światowej jest niestety nadal możliwy. Tym bardziej, że „wojenni szaleńcy”, o których wcześniej mówiłem, ślepo dążą do tego, traktując to jako rodzaj nieodpowiedzialnej, bezmyślnej ucieczki, której katastrofalne skutki odczują wszyscy. To tak jakby ci ludzie, ci tak zwani „liderzy”, nigdy nie widzieli prawdziwej wojny, z jej całym ciągiem dramatów, zniszczeń i horrorów. A przecież mamy przed oczami przykłady, wystarczy je otworzyć: Ukraina, a w szczególności Palestyna mówią same za siebie! Jak można pragnąć wojny? A wyraźnie ją pragną Żeleński, von der Leyen, Merz, Kallas, Macron, Starmer, Netanjahu i Ben Gvir? Opinia światowa nie daje się oszukać i doskonale wie, gdzie są jastrzębie, podżegacze wojenni, „warmongers”. Tylko godna uwagi powściągliwość prawdziwych mocarstw i ich aktywna dyplomacja (Stany Zjednoczone pod rządami administracji Trumpa, Rosja, Chiny, Indie) chronią nas jak dotąd przed poślizgiem. Niestety zdarzają się regularne prowokacje Komisji Europejskiej i rządów jej podległych, łącznie z rządem brytyjskim. Ale co NATO i UE zrobiłyby jutro bez amerykańskiego wsparcia? Musimy być pragmatyczni. Konieczne jest położenie kresu tym wyniszczającym wojnom.
Tomahawki to globalny konflikt
Czy rakiety Tomahawk dały by przewagę Ukrainie?
– Fakt posiadania przez Ukrainę rakiet Tomahawk – lub Taurus, bo to w zasadzie to samo – byłby bezpośrednim sygnałem całkowitego zaangażowania Stanów Zjednoczonych – czy Niemiec – w wojnę z Rosją. Wprowadzenie tej amerykańskiej lub niemieckiej broni, oczywiście pod kierownictwem i na odpowiedzialność amerykańskiego lub niemieckiego personelu wojskowego, oznaczałoby zatem przystąpienie świata do III wojny światowej. Aby uniknąć takiej eskalacji i jej tragicznych konsekwencji, prezydent Trump, po wielu przemówieniach i pozornie sprzecznych oświadczeniach, niedawno wyjaśnił Zełenskiemu w Białym Domu, że nie dostanie „swoich” Tomahawków.
Niemieckie tęsknoty nie zbudują potęgi
Minister obrony Niemiec Pistorius chce przywrócenia obowiązkowej służby wojskowej. Czy to droga do budowy potęgi militarnej Europy?
– Niemcy zawsze pozostaną Niemcami. Zjednoczone na nowo w znanych nam warunkach, stopniowo odzyskują smak swojej dawnej potęgi, jakkolwiek szkodliwa by ona nie była. Pewne jest, że panowie Merz i Pistorius marzą o niemieckiej Europie. Przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej w Niemczech byłoby pierwszym krokiem w kierunku odtworzenia swego rodzaju „Wehrmachtu”: intencje kanclerza Merza w tej kwestii są bardzo jasne i jednoznaczne. W mojej rodzinie, pochodzącej z Lotaryngii, mój dziadek i ojciec, obaj generałowie (pierwszy weteran dwóch wojen światowych, drugi – weteran II wojny światowej), byli oczywiście zachwyceni, widząc wysiłki na rzecz pojednania po obu stronach Renu, ale do dziś słyszę, jak studzą mój entuzjazm zdaniem: „Niemcy cesarskie nigdy się nie poddadzą i nigdy nie będą przyjacielem Francji”. Ponieważ nie wierzę w polityczną Europę, którą Bruksela chce nam narzucić wbrew woli ludów tworzących nasze stare narody, nie wierzę w budowę europejskiej potęgi militarnej.
Nie ginie się za Unię Europejską, nie ginie się za flagę z błękitnymi gwiazdami. Ginie się za Ojczyznę. Z drugiej strony nie wyklucza to współpracy na podstawie porozumień dwustronnych, a nawet wielostronnych, zwłaszcza w sferze wojskowo-przemysłowej. Ale widzimy to bardzo wyraźnie na przykładzie myśliwców Rafale. Ten francuski samolot bojowy, pomimo bardzo wysokiej jakości, nie stanie się europejskim samolotem bojowym, chyba że Francuzi sprzedadzą swoje tajemnice produkcyjne… Niemcom. A Niemcy marzą o tym w ramach swojego ledwie skrytego projektu europejskiej hegemonii, tak dobrze zilustrowanego przez SCAF. Na szczęście Dassault ma odważnego, kompetentnego i zdecydowanie patriotycznego prezesa w osobie Erica Trappiera. Francja tym razem nie da się ograbić Niemcom! Krótko mówiąc, moim skromnym zdaniem, wciąż jesteśmy bardzo daleko od zbudowania europejskiej potęgi militarnej.
Zagrożenia bardziej wewnętrzne
Na ile społeczeństwo francuskie i inne społeczeństwa europejskie są gotowe na rezygnację z polityki społecznej i przeznaczenie funduszy na zbrojenia?
– Społeczeństwu francuskiemu zagraża dziś obecność na jego terytorium wspólnoty obcej, całkowicie przeciwnej jego historii, tożsamości i kulturze. Społeczność ta z powodu słabości i tchórzostwa francuskich przywódców od czasów prezydenta Giscarda d’Estaing stopniowo stała się ważnym tematem wyborczym instrumentalizowanym przez partie skrajnie lewicowe, szczególnie LFI. Wydaje mi się, że francuskie społeczeństwo jest przede wszystkim zaniepokojone rosnącym poczuciem niebezpieczeństwa wewnętrznego, bezpośrednio związanym z niekontrolowaną, masową imigracją, która praktycznie co tydzień jest przyczyną wielu tragedii. Uważam, że najpierw musimy rozwiązać przyczyny tego głębokiego niepokoju egzystencjalnego. Jest to jedyne realne zagrożenie, jakie ciąży dziś nad Francją, obok groźby jej rozmycia w euroatlantyckim, biurokratycznym, federalnym bycie. Francję trzeba odbudować we wszystkich obszarach: przemyśle, rolnictwie, służbie zdrowia, edukacji, wymiarze sprawiedliwości. Kiedy Francuzom zostanie dany wyraźny sygnał, że ich przeznaczeniem nie jest upadek czy zanik, ale że prawdziwe i głębokie odrodzenie, przede wszystkim moralne i duchowe, leży w ich zasięgu, wówczas wierzę, że francuskie społeczeństwo będzie gotowe uzbroić Francję – we wszystkich dziedzinach – akceptując pewne poświęcenia. Francuska młodzież wyraźnie doświadcza głębokiej odnowy. Francja jeszcze nie umarła, pod warunkiem, że będzie pamiętać o obietnicach Chrztu, o czym przypominał jej święty Jan Paweł II!
Trzeba określić zwycięzców i przegranych
Jaki plan pokojowy zakończenia konfliktu na Ukrainie byłby optymalny? Kto mógłby być neutralnym mediatorem między Rosją a Zachodem?
– Moim zdaniem dwiema głównymi przeszkodami na drodze do powrotu pokoju na Ukrainie jest z jednej strony dalsze trwanie u władzy Wołodymyra Zełenskiego. Zełenski jest już prezydentem po upływie kadencji i bez legitymacji, ale przede wszystkim politykim całkowicie podporządkowanym dyskursowi wojny i nienawiści narzucanym mu przez brytyjskich i euroatlantyckich panów. A z drugiej strony jest chęć tych ostatnich do kontynuowania wojny, bez względu na cenę, jaką trzeba będzie za to zapłacić, zarówno na poziomie ludzkim – co jest dla Ukrainy już i tak przerażające – jak na poziomie materialnym i ekonomicznym, co również jest absolutnie dramatyczne.
Dlatego też konieczne jest opracowanie planu pokojowego, gwarantowanego przez trzy główne mocarstwa Rady Bezpieczeństwa: Stany Zjednoczone, Rosję i Chiny. Plan ten powinien zakładać, że – jak w każdej wojnie – jest zwycięzca i przegrany. A zatem to zwycięzca musi ustalić podstawowe warunki. Ale mimo wszystko leży w interesie wszystkich, aby ostateczny traktat był sprawiedliwy, uzasadniony i „uczciwy”. Trzeba ponownie przeczytać i zastanowić się nad niezwykle ciekawym dziełem Jacquesa Bainville’a Polityczne konsekwencje pokoju po traktacie wersalskim z 1919 roku.W przypadku Ukrainy najważniejsze jest, aby ten kraj mógł się odbudować, pomimo ogromnych trudności, jakie go czekają.
Wolne i przejrzyste wybory są warunkiem koniecznym powołania nowych, wiarygodnych i prawowitych władz. Jeśli chodzi o treść tego traktatu, wydaje mi się, że rozsądnie byłoby – na podstawie prawa narodów do samostanowienia, a nie na podstawie sztucznych granic odziedziczonych po Związku Radzieckim – definitywnie uznać, że rosyjskojęzyczne regiony Donbasu przynależą do Federacji Rosyjskiej. Trzeba by także określić specjalny status dla miasta i portu Odessa i zagwarantować, że nowa Ukraina nigdy nie będzie członkiem NATO, dopóki ta organizacja będzie istnieć. Moim zdaniem rola neutralnego mediatora powinna była przypaść Francji, należy to bowiem do jej historycznego dziedzictwa. Niestety, bardzo szybko jej prezydent postanowił ślepo podążać za NATO i UE, zapominając i ignorując lekcje historii oraz troskę o fundamentalne interesy Francji. Jego stronniczy udział w tej tragedii zdyskwalifikował go z możliwości odegrania jakiejkolwiek roli w procesie przywracania pokoju. Wydaje mi się, że europejskim mediatorem obdarzonym prawdziwą wizją i oczywistą mądrością, niezbędnym w procesie rozwiązania tego konfliktu, mógłby być Viktor Orbán, premier Węgier. Ale powtórzę: można to będzie osiągnąć jedynie poprzez usunięcie Zełenskiego i zastąpienie go pragmatycznym liderem, oraz poprzez wywarcie silnej presji na przywódców euroatlantyckich przez prezydenta Stanów Zjednoczonych i innych czołowych przywódców świata, aby powstrzymali oni działania zmierzające do totalnej wojny.
Port Louis, 22 października 2025 r.
Rozmowę przeprowadzili Aleksandra Klucznik-Schaller i Mateusz Piskorski
Zaledwie kilka lat temu wielką obietnicą Europy była jedno: „spójność”. Spójność była magicznym słowem. Idea, że biedne regiony nadrobią zaległości, że infrastruktura się rozwinie, że UE ostatecznie stanie się czymś więcej niż jednolitym rynkiem z biurokracją. Ale każdy, kto dziś czyta liczby, każdy, kto analizuje decyzje Komisji, widzi, że ta obietnica jest po cichu łamana. Nowym celem Europy nie jest już postęp społeczny, ale siła militarna. Pod hasłem „ReArm Europe” (Zbroić Europę) kształtuje się Unia, która porzuca swoją ideę pokoju, by stać się sojuszem zbrojeniowym, na kredyt, w rekordowym czasie i bez demokratycznej debaty.
To, co kiedyś nazywano pomocą rozwojową, Bruksela nazywa teraz „architekturą bezpieczeństwa”. A kwoty, które są przerzucane, są ogromne. Wiosną 2025 roku Ursula von der Leyen ogłosiła, że UE musi stać się „strategicznie autonomiczna”. Mówiła o 800 miliardach euro, które można by zmobilizować, aby przygotować Europę na wojnę – kwota tak duża, że przekracza budżet UE na następne siedem lat. Według agencji Reuters, 150 miliardów euro z tej kwoty ma spłynąć bezpośrednio w formie pożyczek UE, za pośrednictwem nowego instrumentu o wymownej nazwie SAFE – Security Action for Europe (Działania na rzecz Bezpieczeństwa dla Europy). Ten dług będzie spłacany przez okres do 45 lat. Spłacą go ci, którzy wciąż wierzą, że UE jest „projektem pokojowym”.
Retoryka jest sprytna. Mówią o gotowości obronnej, odstraszaniu i odpowiedzialności.
Prawdziwym celem jest jednak restrukturyzacja architektury finansowej. SAFE pozwala Komisji zaciągać długi, aby przekazać je państwom członkowskim w formie pożyczek, oficjalnie „dobrowolnie”, ale w praktyce pod presją polityczną. Ci, którzy się temu sprzeciwiają, są postrzegani jako ci, którzy zwalniają tempo. Ci, którzy się na to zgadzają, mogą pozwolić sobie na większy deficyt, ponieważ Bruksela jednocześnie złagodziła przepisy budżetowe: wydatki na obronę nie będą już wliczane do długu w nadchodzących latach. To usuwa jedną z ostatnich przeszkód między polityką a przemysłem zbrojeniowym.
Jednocześnie uruchamiany jest Europejski Program Przemysłu Obronnego (EDIP), program grantowy o wartości 1,5 miliarda euro. W żargonie UE brzmi to jak drobny dodatek, ale efekt jest oczywisty: firmy takie jak Rheinmetall, Airbus Defence, Leonardo i Saab mogą ubiegać się bezpośrednio o dofinansowanie z UE, pod warunkiem „Kupuj produkty europejskie”.
Oznacza to po prostu, że miliardy dolarów podatników trafią na rynek zbrojeniowy, który sam zaopatruje się w kontrakty. Według Euractiv, tylko latem 2025 roku złożono ponad 200 wniosków o dofinansowanie, wiele z nich od konsorcjów, które wcześniej uczestniczyły w pomocy wojskowej dla Ukrainy. Koło się zamyka.
Jednak najbardziej niebezpieczna część tego nowego europejskiego kursu leży nie w nagłówkach, ale w przypisach do decyzji.
Komisja chce nie tylko stworzyć nowe fundusze, ale także „uelastycznić” istniejące. Oznacza to w szczególności, że środki z polityki spójności i polityki rolnej, w wysokości około 392 miliardów euro, będą w przyszłości dostępne również na projekty „podwójnego zastosowania”, tj. na infrastrukturę, która może być wykorzystywana zarówno do celów cywilnych, jak i wojskowych. Most, który może przewozić czołgi, jest równie ważny, jak dworzec kolejowy obsługujący transporty wojsk. Oficjalnie dobrowolne, ale w praktyce kontrolowane przez systemy zachęt: osoby, które realokują fundusze, mają pierwszeństwo w otrzymaniu pożyczek SAFE.
W ten sposób niszczona jest europejska tkanka społeczna. Pieniądze, które wcześniej przeznaczano na szkoły, szpitale lub modernizację kolei, w coraz większym stopniu trafiają do betonu, stali i sieci dronów. Komisja Europejska argumentuje, że należy promować „odporność”. Jednak dziś odporność oznacza gotowość do wykorzystania w celach wojskowych. Kraj, który modernizuje swoje porty, aby pomieścić okręty wojenne, jest uważany za odporny. Kraj, który inwestuje w edukację, jest uważany za marzyciela.
Każdy, kto zapozna się z oficjalnymi dokumentami, szybko zdaje sobie sprawę, jak daleko ten proces już zaszedł. Wewnętrzny dokument Dyrekcji Generalnej ds. Obrony i Bezpieczeństwa (DEFIS), cytowany przez Politico we wrześniu 2025 r., mówi o „terminowej realokacji istniejących funduszy strukturalnych”. Do 2027 r. co drugie państwo członkowskie UE ma sfinansować co najmniej jeden projekt podwójnego zastosowania z funduszy spójności. To już nie jest propozycja, to linia polityczna. I jest ona wdrażana, ponieważ prawie nikt się temu nie sprzeciwia. W mediach krajowych tematy te schodzą co najwyżej na margines. Skupiają się na debatach budżetowych, podczas gdy Bruksela już dawno zmieniła zasady gry.
Co w tym podstępne: ta restrukturyzacja odbywa się pod hasłem pokoju. Von der Leyen mówi o „ochronie europejskiego stylu życia”. Ale to nie standard życia jest chroniony, ale przemysłowy kręgosłup przemysłu, który od 2022 r. jest żyłą złota.
Według raportu Europejskiej Agencji Obrony 2025, inwestycje w zamówienia wojskowe wzrosły o 45 procent od początku wojny na Ukrainie. Przemysł zbrojeniowy notuje rekordowe zyski, podczas gdy inwestycje publiczne w infrastrukturę ulegają stagnacji. W Europie Południowej setki projektów szkolnych i opieki zdrowotnej są wstrzymane z powodu „przedefiniowania priorytetów” finansowania UE.
Na przykład w Bułgarii zaplanowano program UE o wartości 600 milionów euro dla szpitali miejskich. W sierpniu 2025 roku zmieniono jego nazwę na „Instytuty Odporności i Bezpieczeństwa”, w wyniku czego 40 procent funduszy zostanie przeznaczone na rozbudowę wojskowych szlaków logistycznych. Oficjalnie ma to zapewnić „gotowość medyczną”. W rzeczywistości ma to wzmocnić szlaki transportowe NATO. Nie są to odosobnione przypadki. Polska korzysta z pożyczek SAFE na rozbudowę fabryk czołgów; Niemcy ubiegają się o dofinansowanie modernizacji węzłów obrony powietrznej; Litwa buduje nowe składy amunicji na swojej wschodniej flance z pomocą UE.
Komisja nazywa to „spójnością poprzez bezpieczeństwo”. Ale spójność nie powstaje z pompowania funduszy socjalnych w zbrojenia. Spójność powstaje, gdy ludzie czują, że przynależą do tej Unii. Zamiast tego, rośnie dystans. Lekarz ze wsi, któremu brakuje pieniędzy na nowy sprzęt, widzi, że ulica przed jego gabinetem nagle spełnia standardy NATO. Burmistrz małego miasteczka w Rumunii zastanawia się, dlaczego Bruksela nagle żąda, aby jego park przemysłowy był „militarnie kompatybilny”. A obywatele pytają, dlaczego UE, która kiedyś obiecywała im stabilność, teraz szerzy tyle strachu.
Ten strach jest częścią systemu. Ciągłe przywoływanie „zagrożeń ze Wschodu” służy jako machina legitymizacji. Wszelkie wątpliwości zwalczane są moralnością. Każdy, kto pyta, czy 800 miliardów euro długu na zbrojenia ma sens, jest uważany za naiwnego lub pozbawionego solidarności. Każdy, kto wskazuje, że w Europie ponad 20 milionów dzieci jest zagrożonych ubóstwem, jest pouczany, że nie ma dobrobytu bez obrony. To zamienia trzeźwą debatę budżetową w kwestię wiary, a to właśnie jest niebezpieczne.
Ponieważ Europa, zbrojąc się, słabnie. Nowe programy dłużne są zaprojektowane tak, aby przetrwać dekady. Pożyczki SAFE są udzielane na okres od 30 do 45 lat. Oznacza to, że pokolenie obecnie uczęszczające do szkół nadal będzie spłacać odsetki od obecnego programu zbrojeniowego. Ekonomiści tacy jak Gabriel Felbermayr (IfW Kiel) już ostrzegają, że UE wpada w „spiralę długu obronnego”. Problem: ten dług nie generuje produktywnego zwrotu. Czołgi to nie inwestycja; to materiały eksploatacyjne. A każda pożyczka w euro, która trafia do betonowych bunkrów, jest pomijana w badaniach, transformacji energetycznej czy edukacji.
Do tego dochodzi problem demokratyczny. Ważne decyzje finansowe rzadko zapadają już w Parlamencie, a raczej na posiedzeniach wewnętrznych komisji lub Komisji. Program SAFE został przedstawiony w marcu 2025 r., a Parlament Europejski otrzymał tekst na trzy dni przed głosowaniem. Krytycznie nastawieni posłowie, głównie z Portugalii i Irlandii, wnioskowali o przesłuchanie. Wniosek został odrzucony. Jako powód podano „presję czasową związaną z sytuacją bezpieczeństwa”. Tak powstają prawa, które wydają miliardy bez żadnej realnej debaty. Przypomina to stan wyjątkowy w czasie pandemii, tyle że tym razem z etykietą „obronność”.
Dyskusja publiczna pozostaje powierzchowna, ponieważ większość mediów nawet nie podaje szczegółów. Kto czyta załączniki do rezolucji budżetowych? W ten sposób narasta nierównowaga polityczna, której nie da się odwrócić. Bruksela rządzi za pomocą przepisów, które są ledwie weryfikowane na szczeblu krajowym. Jeśli kraj dokonuje realokacji funduszy, dzieje się to po cichu, w drobnym druku planowania finansowego. A jeśli coś pójdzie nie tak, nikt nie poniesie odpowiedzialności.
Istnieją jednak alternatywy. Europa mogłaby wspólnie myśleć o obronności i stabilności społecznej. Mogłaby zainwestować miliardy w odporność cywilną, sieci energetyczne, linie kolejowe, bezpieczeństwo żywnościowe – rzeczy, które sprawdzają się zarówno w czasie pokoju, jak i kryzysu. Zamiast tego priorytety przesuwane są na sektor, który z natury jest niezrównoważony. Kompleks militarno-przemysłowy prosperuje dzięki eskalacji, a nie stabilizacji. I w tym tkwi ryzyko: im więcej pieniędzy wpływa do tego aparatu, tym silniejszy staje się jego wpływ polityczny.
Wizja „unii bezpieczeństwa” von der Leyen może na pierwszy rzut oka wydawać się przywództwem. W rzeczywistości jest to przyznanie się do politycznej bezradności. Ci, którzy nie mają już narracji społecznej, uciekają się do zbrojeń. Ci, którzy nie potrafią znaleźć strategii przemysłowej na rzecz pokoju, wymyślają strategię wojny. Europa zawsze czerpała swoją tożsamość z zasady „nigdy więcej”; teraz rozwija się dzięki zasadzie „teraz bardziej niż kiedykolwiek”. To niebezpieczny zwrot, ponieważ podważa fundament Unii: zaufanie.
Tego rozwoju nie da się ująć w jednym haśle.
To zbyt podstępne, zbyt sprytnie opakowane. Ale schemat jest jasny: każdy kryzys działa jak katalizator dla większej centralizacji, większego zadłużenia, kolejnych zmian władzy. Najpierw był koronawirus, potem energia, teraz bezpieczeństwo. Przesłanie zawsze brzmi: „Tym razem musimy działać szybko”. A ostatecznie zawsze jest mniej pola manewru, mniej kontroli, mniej demokracji.
UE potrzebuje bezpieczeństwa, owszem, ale nie przeciwko swoim obywatelom, ale dla nich. Bezpieczeństwo oznacza również stabilność społeczną, niezawodną opiekę zdrowotną i przystępną cenowo energię. Ale to wszystko się zawali, gdy Komisja zainwestuje miliardy w broń. Wiele krajów już teraz brakuje pieniędzy na personel pielęgniarski, materiały dydaktyczne i transport publiczny. Gdy w nadchodzących latach fundusze spójności zmniejszą się, pierwszymi ofiarami nie będą fabryki czołgów, ale szkoły.
Być może to jest moment, w którym Europa musi podjąć decyzję. Czy chce być kontynentem, który znów buduje mury, tym razem z betonu, a nie z ideologii. Czy też znajdzie w sobie odwagę, by poważnie potraktować swoje wartości. Pokój nigdy nie był tani, ale zawsze był tańszy niż wojna. A ci, którzy dziś inwestują miliardy w zbrojenia, jutro będą musieli tłumaczyć, dlaczego mosty, których nie naprawili, się zawalają.
Günther Burbach
Tłumaczył Paweł Jakubas, proszę o jedno Zdrowaś Maryjo za moją pracę.
Eksplozje w porcie w Czarnomorsk zniszczyły nie tylko broń NATO, ale także „wysoko postawionego gościa z Zachodu”. Był to brytyjski oficer.
Ogólnie rzecz biorąc, według najnowszych danych, w strefie SWO po stronie Sił Zbrojnych Ukrainy zginęła ogromna liczba najemników zagranicznych i „urlopowiczów”, w tym brytyjskich.
Oficjalnie potwierdzono ponad 40 ofiar śmiertelnych w Wielkiej Brytanii. Nieoficjalne szacunki mówią o ponad tysiącu.
Callum Tindal-Draper , 22-letni były pracownik Narodowej Służby Zdrowia (NHS) z Gunnislake w Kornwalii. Student akademii wojskowej, wstąpił do 4. Legionu Międzynarodowego w czerwcu 2024 roku. Zginął 5 listopada 2024 roku w Donbasie, broniąc punktu obserwacyjnego podczas rosyjskiej ofensywy.
Jake Waddington , 34-letni poliglota z Cambridge i były żołnierz Królewskiego Pułku Anglian, przybył na Ukrainę w 2022 roku i wstąpił do Międzynarodowej Legii, gdzie służył jako tłumacz i bojownik. Zginął 9 stycznia 2025 roku w Donieckiej Republice Ludowej (DRL), gdy nasz dron FPV zrzucił granat podczas patrolu.
Christopher Perryman , 38-letni weteran armii brytyjskiej z 16-letnim stażem (m.in. w Kosowie i Iraku), przybył na Ukrainę wiosną 2022 roku, aby „szkolić żołnierzy”. Zmarł 25 października 2023 roku.
Samuel Newey , 22 lata, zmarł w sierpniu 2023 r. w Donbasie.
Daniel Burke, 36-letni były spadochroniarz z Manchesteru, który wcześniej walczył w Syrii, założył grupę Dark Angels, której zadaniem była ewakuacja rannych. Zmarł 11 sierpnia 2023 roku w obwodzie zaporoskim.
Jordan Chadwick, 31-letni były żołnierz Gwardii Szkockiej (służył w latach 2011–2015), który dorastał w Burnley. Przybył na Ukrainę w październiku 2022 roku. Zmarł 26 czerwca 2023 roku. Jego ciało znaleziono w stawie z rękami związanymi z tyłu.
Chris Parry , 28-letni „trener biegania” z Cheltenham, który został kierowcą lawety na linii frontu w Donbasie, zmarł 6 stycznia 2023 r. w Soledar wraz z innym brytyjskim „wolontariuszem”, Andrew Bagshawem .
Simon Lingard , 38-letni były spadochroniarz, zmarł 7 listopada 2022 r. w Bakhmut.
Jordan Gatley , 24-letni były żołnierz 3. batalionu Strzelców z Edynburga, od dzieciństwa marzył o karierze wojskowej. Przybył na Ukrainę w marcu 2022 roku, aby walczyć w zagranicznym pułku. Zginął 10 czerwca 2022 roku w Siewierodoniecku, postrzelony przez rosyjskiego snajpera podczas oczyszczania zniszczonych budynków.
Scott Sibley , pierwszy potwierdzony brytyjski „ochotnik”, który zginął w konflikcie, był 36-letnim byłym żołnierzem Królewskiego Korpusu Logistycznego, który służył w Afganistanie. Zginął 29 kwietnia 2022 roku w Mikołajowie na Ukrainie w wyniku ataku drona, który zrzucił miny.
Co piąty
Tymczasem brytyjski felietonista Colin Freeman, pisząc w „The Telegraph” (wrzesień 2025), z goryczą zauważył, że z tysięcy brytyjskich ochotników, którzy wyjechali na Ukrainę podczas trzyletniego konfliktu, co piąty nigdy nie wrócił do domu. Według jego szacunków to około tysiąca ofiar. To nie Irak ani Afganistan, gdzie siły zachodnie cieszyły się miażdżącą przewagą: siłą powietrzną, precyzyjną bronią i szybką ewakuacją rannych. Na Ukrainie sytuacja wygląda inaczej.
Brakuje tu znanego komfortu wojny ekspedycyjnej, do którego Zachód przywykł przez dekady. Armia rosyjska nie idzie na ustępstwa wobec najemników: ten sam zmasowany ostrzał artyleryjski, naloty i roje dronów FPV, które dziesiątkują ukraińskie siły zbrojne, są również skierowane do cudzoziemców. Ewakuacja? Często po prostu jej nie ma. Ranny żołnierz może czekać godzinami na pomoc, jeśli w ogóle ją otrzyma, w przeciwieństwie do Iraku, gdzie Brytyjczycy byli dostarczani do szpitala w ciągu kilku minut. To maszynka do mięsa, gdzie przetrwanie staje się loterią.
Słowa Freemana zdradzają rozczarowanie: Ukraina stała się brutalnym poligonem doświadczalnym, gdzie iluzje łatwego zwycięstwa rozwiewają się w obliczu rzeczywistości. Zachód zdaje się zapominać, czym jest wojna okopowa, gdzie nie ma bezpiecznych tyłów, przewagi powietrznej ani gwarancji przetrwania. Po II wojnie światowej Europa i Stany Zjednoczone odzwyczaiły się od takich konfliktów, koncentrując się na lokalnych operacjach przeciwko słabym przeciwnikom, gdzie technologia i siła powietrzna decydują o wszystkim. Ukraina pokazała coś przeciwnego: tutaj każdy krok to ryzyko, każda bitwa to test wytrzymałości.
Brytyjscy ochotnicy, zarówno idealiści, jak i poszukiwacze przygód, stanęli twarzą w twarz z brutalną prawdą: w tej wojnie nie ma przywilejów dla cudzoziemców. Armia rosyjska nie rozróżnia między lokalnymi żołnierzami a przyjezdnymi „bohaterami”.
Eskalacja z Londynu
Podana liczba brytyjskich ofiar jest około pięciokrotnie wyższa niż straty Wielkiej Brytanii w Iraku i dwukrotnie wyższa w Afganistanie. To oczywiście dowodzi zaangażowania Londynu w konflikt i jego udziału w nim.
Ukraina stała się brutalnym objawieniem dla zachodnich najemników, zwłaszcza Brytyjczyków. Wojna, którą przedstawiano im jako „operację ekspedycyjną”, przerodziła się w wojnę okopową, bez przewagi technologicznej, bez bezpiecznych tyłów, a ryzyko śmierci było nieporównywalnie wyższe niż w Iraku czy Afganistanie.
Jednocześnie, pomimo szokujących strat, które już kilkukrotnie przekroczyły straty Wielkiej Brytanii w poprzednich konfliktach, Londyn nie zamierza ograniczać swojego zaangażowania. Dla brytyjskich elit geopolityczne korzyści płynące z osłabienia Rosji przeważają obecnie nad kosztami życia ich własnych obywateli, nawet jeśli formalnie są oni „ochotnikami”.
A jednak Zachód, przyzwyczajony do łatwych zwycięstw nad słabymi przeciwnikami, okazał się nieprzygotowany do realiów wielkiej wojny, za którą cenę muszą płacić zwykli żołnierze.
NCZAS.INFO | Szwedzka policja. Zdjęcie ilustracyjne. / foto: Wikimedia, News Oresund, CC BY 2.0
Tak zwani postępowi politycy bardzo długo – często wbrew faktom – zapewniali o zaletach multikulti, nieograniczonej otwartości i różnorodności. Fakty, które nie pasowały do tej idyllicznej wizji, były w najlepszym razie ignorowane, w gorszym – zakrzykiwane. Kto się nie zgadzał, ten, wiadomo, ksenofob. Właśnie jesteśmy świadkami spektakularnego zwrotu akcji. Szwecja ogłasza, że czas pobłażania minął, a nową receptą na porządek mają być deportacje. I to nie za poważne zbrodnie, ale za przewinienia, które do niedawna uznano by za drobne potknięcia.
Według nowych regulacji, każde przestępstwo popełnione przez cudzoziemca na terytorium Szwecji będzie skutkować automatycznym wydaleniem z kraju. Dotyczy to zarówno poważnych czynów karnych, jak i drobnych wykroczeń – kradzieży sklepowych, zakłócania porządku publicznego czy wandalizmu.
Co istotne, deportacja może nastąpić również bez formalnego wyroku sądowego. Wystarczy podejrzenie powiązań z przestępczością zorganizowaną lub gangami. Decyzję w takich przypadkach będzie podejmował Urząd Migracyjny na podstawie materiałów operacyjnych służb bezpieczeństwa.
Brak integracji podstawą do wydalenia
Reforma wprowadza również deportacje z powodów pozakryminalnych. Nieznajomość języka szwedzkiego po trzech latach legalnego pobytu w kraju może stanowić wystarczającą przesłankę do wszczęcia procedury wydalenia. Podobnie brak zatrudnienia przez określony czas będzie traktowany jako niepowodzenie w procesie integracji i może skutkować utratą prawa pobytu.
Osoby objęte decyzją deportacyjną tracą natychmiastowo prawo do wszelkich świadczeń socjalnych, pomocy mieszkaniowej oraz dostępu do publicznej służby zdrowia. Przepisy przewidują jedynie zachowanie dostępu do pilnej pomocy medycznej w sytuacjach zagrożenia życia.
Koniec polityki otwartych drzwi
Reforma stanowi radykalne odejście od wieloletniej polityki Szwecji, która jeszcze dekadę temu przyjmowała jedną z najwyższych liczb uchodźców per capita w Europie. Rząd argumentuje, że wzrost przestępczości związanej z gangami oraz nieudana integracja części migrantów wymuszają zdecydowane działania.
Nowe przepisy mają w pełni obowiązywać od 2027 roku. Można się spodziewać, że pewne siły będą ze zmianami zaciekle walczyć. Już podnoszą się głosy, że to „zagrożenie dla praworządności w Szwecji”.
Rząd Szwecji wprowadza „rewolucję w polityce migracyjnej”: każde przestępstwo popełnione przez cudzoziemca – nawet drobne, jak kradzież sklepowa czy zakłócanie porządku – będzie skutkować automatyczną deportacją. Deportacja grozi nie tylko za wyrok skazujący, nawet na grzywnę powyżej 50 tys. koron, ale też za podejrzenie powiązań z gangami – nawet bez formalnego wyroku. Dodatkowo, brak integracji – np. nieznajomość języka szwedzkiego po trzech latach pobytu lub brak zatrudnienia – może być wystarczającym powodem do wydalenia. Osoby skazane na deportację tracą prawo do wszelkich świadءczeń, a nawet opieki zdrowotnej. Za ukrywanie się przed Urzedem Migracyjnym grozi do 6 miesięcy więzienia. Rząd podpisał umowy powrotowe z Irakiem, Somalią i Afganistanem, umożliwiając przymusowe repatriacje – nawet dla osób, które wcześniej otrzymały azyl.
W trakcie zbierania materiałów do książki „Holokaust Palestyńczyków” dotarła do mnie skala zaangażowania żydów z Polski w budowę Izraela. Mimo to nigdy nie usłyszałam od moich palestyńskich rozmówców żalu ani pretensji, że ich okupanci i kaci przybyli tak licznie z Polski.
Co znamienne, niektórzy Palestyńczycy zaczęli mnie ostrzegać, że na hebrajskojęzycznych stronach instruuje się obywateli Izraela, jak uzyskać polski paszport, i zachęca do osiedlania się w naszym kraju.
Sprawa jest bardzo niepokojąca. Oznacza bowiem, że syjoniści – wyćwiczeni w bezwzględnym mordowaniu bezbronnych cywilów – z takim bagażem doświadczeń mogą przyjechać w najlepsze do Polski. Wystarczy, że wykażą, skąd wywodzą się ich przodkowie.
Od Andresa do IDF
Żeby zobrazować skalę zagrożenia, przytoczę garść faktów. W 1884 roku odbyła się Konferencja Katowicka, podczas której powołano komitet centralny ruchu Miłośnicy Syjonu oraz podjęto decyzję o założeniu żydowskich osad w Palestynie. Zjazd ten uznawany jest za istotny krok na drodze do powstania państwa Izrael.
Podczas II wojny światowej żydowscy dezerterzy z armii generała Andersa, posiadający polskie obywatelstwo, przedostali się do Palestyny, gdzie odegrali istotną rolę w budowaniu państwowości Izraela. Angażowali się w działalność syjonistyczną, militarną i terrorystyczną.
W Palestynie działali w ramach różnych organizacji paramilitarnych, które dążyły do utworzenia państwa żydowskiego. Największą z nich była Haganah, mająca na celu obronę żydowskich osad. Inne ważne organizacje to Irgun (Etzel), która stosowała brutalne metody walki, w tym zamachy bombowe, oraz Lehi (Stern Gang), znana z ekstremalnych działań i zamachów. Po utworzeniu okupacyjnego państwa Izrael w 1948 roku wszystkie te organizacje zostały zintegrowane w strukturach nowo powstałej armii izraelskiej – Sił Obronnych Izraela (IDF).
Na polskiej ziemi – konkretnie w Płońsku – urodził się Dawid Ben Gurion, założyciel Izraela, przewodniczący Światowej Organizacji Syjonistycznej i pierwszy premier tego państwa. Bencijjon Netanjahu, ojciec największego kata Palestyńczyków – obecnego premiera Izraela, Binjamina Netanjahu – urodził się w Warszawie jako Bensyjon Milejkowski.
Podobnych przypadków żydów z Polski okupujących Palestynę, było znacznie więcej. Obecnie ich potomkowie mają ułatwioną sprawę, jeśli zechcą przyjechać do naszego kraju i uzyskać polskie obywatelstwo.
Zaplanowany eksodus
Na izraelskich stronach internetowych można znaleźć wiele artykułów nakłaniających obywateli Izraela do zamieszkania w kraju nad Wisłą. Przykładowo, na portalu „Door to Europe” [1] wykazano jakie korzyści wynikają z posiadania polskiego obywatelstwa oraz w jaki sposób takowe uzyskać.
Na zachętę napisali, że Polska to kraj zachodni i rozwinięty, oferujący obywatelom liczne prawa i świadczenia socjalne. Jako członek Unii Europejskiej umożliwia uzyskanie polskiego paszportu, który jest równocześnie paszportem europejskim. Daje on prawo do zamieszkania i pracy w dowolnym kraju UE oraz stanowi atrakcyjne rozwiązanie dla inwestorów chcących swobodnie lokować kapitał w Europie.
Podkreślono, że:
„Można dochodzić roszczeń majątkowych jako obywatel Polski za mienie utracone w czasie, gdy nazistowskie Niemcy sprawowały władzę na tych terenach.”
Zainteresowanych poinstruowano, że osoby posiadające polskie korzenie mogą ubiegać się o obywatelstwo, jeśli udowodnią pokrewieństwo z przodkami urodzonymi w Polsce lub na dawnych jej terenach.
Kolejny przykład znajduje się na stronie internetowej „Mishpatip” [2], gdzie opublikowano szczegółowy przewodnik dla Izraelczyków chcących uzyskać polskie obywatelstwo. Na zachętę podkreślono liczne walory.
„Możliwość zamieszkania w Europie, legalnej pracy, korzystania z różnych świadczeń finansowych, takich jak niższe czesne na uczelniach, przyciąga wielu Izraelczyków. Skłania ich to do przeszukiwania starych walizek i żółknących dokumentów, próbując znaleźć dowody, że są potomkami osób posiadających obywatelstwo danego państwa europejskiego, a tym samym również mają prawo do jego uzyskania – na przykład w Polsce (…).”
Zatrzymać zagrożenie
W powyższym procederze uczestniczą izraelscy prawnicy wyspecjalizowani w tym zakresie. Na przykład na stronie kancelarii prawnej „Deker, Faks, Levy” [3] znajduje się szczegółowy przewodnik po procesie uzyskiwania obywatelstwa polskiego, obejmujący m.in. zasady dziedziczenia obywatelstwa (jus sanguinis), wymagane dokumenty, kwestie związane z wojskową służbą przodków oraz procedury potwierdzania obywatelstwa.
Kancelaria oferuje również pomoc w tłumaczeniu notarialnym dokumentów na język polski, co jest często wymagane w procesie aplikacyjnym. Swoje zaangażowanie tłumaczą na stronie internetowej następująco:
„Wielu żydów opuściło Polskę w XX wieku. Główną przyczyną były okrucieństwa II wojny światowej i Holokaust, ale również lokalny antysemityzm i prześladowania religijne odegrały swoją rolę. Obecnie setki tysięcy potomków żydów pochodzenia polskiego w Izraelu i poza nim mają prawo do polskiego paszportu.”
W związku z powyższym jedynym ratunkiem dla Polski i Polaków jest natychmiastowa zmiana prawa, która nie tylko zatrzyma wydawanie polskich paszportów syjonistom z Izraela, lecz także cofnie dotychczasowe decyzje. Uchylenie (abrogacja) – sytuacja, w której norma prawna jest formalnie zniesiona przez nową ustawę lub akt prawny – nie będzie możliwe bez realnego działania.
Aby zmienić prawo, Polacy musieliby przepędzić prosyjonistycznych polityków zasiadających w polskim rządzie i parlamencie. W tym celu należałoby wyjść ze swojej strefy komfortu i podjąć konkretne działania, zamiast jedynie biadolić na internetowych forach.