Europoseł Patryk Jaki zamieścił w sieci fragment wypowiedzi Urszuli Zielińskiej. Obecna wiceminister klimatu i środowiska przekonywała, że budowa tam “zubaża” społeczeństwo.
Polska walczy ze skutkami powodzi, która nawiedziła południową część kraju. Według ostatnich prognoz fala kulminacyjna ma dotrzeć do Opola dzisiaj, a do Wrocławia – pod koniec tygodnia. W Krakowie władze odwołały alarm przeciwpowodziowy.
W wielu miejscach sytuacja jest poważniejsza niż podczas powodzi tysiąclecia w 1997 r. Na obszarze części województwa dolnośląskiego, opolskiego oraz śląskiego rząd wprowadził stan klęski żywiołowej, który będzie obowiązywał przez 30 dni.
Kuriozalna wypowiedź Zielińskiej
Tymczasem politycy PiS i PO przerzucają się odpowiedzialnością za obecną sytuację. Szczególna krytyka spadła na wiceminister klimatu i środowiska Urszulę Zielińską. Internauci przypomnieli, że w 2020 roku polityk Zielonych zamieściła w sieci wpis, w którym krytykowała budowę zbiornika retencyjnego Wielowieś Klasztorna.
Teraz europoseł Patryk Jaki przypomniał wypowiedź Zielińskiej dotyczącej budowy tamy. Padła ona w marcu ubiegłego roku podczas debaty zorganizowanej przez Polskę 2050. W wydarzeniu uczestniczył też Szymon Hołownia oraz inni politycy ówczesnej opozycji.
– Dzisiaj na świecie takich tam już nikt absolutnie nie radzi się nikomu budować, bo one zubożają społeczeństwo. Dlatego apeluję do państwa, żebyśmy nie mówili o tych budowlach jako o inwestycjach. To są dezinwestycje. To są sposoby na zubożenie naszego społeczeństwa – powiedziała Zielińska.
Burza po propozycji MKiŚ
Zarówno Urszula Zielińska, jak i minister klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska od kilku dni znajdują się w ogniu krytyki. Szczególne oburzenie wywołała propozycja przeznaczenia ok. 100 mln zł na niskooprocentowane pożyczki na poziomie 1,5 proc. do 2,5 proc. na likwidację skutków powodzi.
“Zero zdziwienia. Jak mówiła ich koleżanka partyjna Róża Graffin Von Thun: ‘Jak wiadomo, tani kredyt jest najbardziej opłacalną rzeczą na świecie'” – wskazał poseł PiS Jan Kanthak.
“Czyli rząd chce ZAROBIĆ kilka procent na nieszczęściu ludzi, proponując POŻYCZKI?” – pyta Radosław Fogiel, także z PiS.
Kobiety noszą wodę, mają alergie, zajmują się starszymi rodzicami, a w wszystko to „przez te nawozy śtuczne” – zaśpiewałby zapewne kiedyś Grześkowiak z Silnej Grupy pod Wezwaniem. Dzisiaj tym stylu „śpiewa ministra” klimatu Urszula (Sara) Zielińska odpytywana przez równie „rozumną” red. Aleksandrę Pawlicką.
Furorę w internecie robi dyskusja „Czy klimat ma płeć?“ w TVP Info, gdzie „gościnią” była wiceminister Zielińska. Po pytaniu – „czy pani zdaniem klimat i ekologia mają twarz kobiety, mają płeć?” – można było usłyszeć, że „często zmiany klimatu wywołują kryzysy, które dotykają kobiet bardziej, niż mężczyzn. Zwłaszcza w krajach mniej rozwiniętych, w których to kobiety są tymi, które zaopatrują rodzinę w żywność, noszą wodę, bardzo często ten kryzys klimatyczny ma kobietą twarz, tak”.
Red. Pawlicka poszła za ciosem i tokowała dalej – „bo kobiety płacą wyższą cenę. Na przykład, kiedy są te wszystkie dramaty ekologiczne, kiedy są katastrofy ekologiczne to kobiety…”, a „wiceministra” dokończyła: „Kiedy dzieci trzeba umawiać i wozić do lekarza, bo nagle mają astmę, albo mają jakieś alergie, a do tej pory nie miały i trzeba szukać przyczyny, dlaczego. Często to się właśnie wiąże ze środowiskowymi zanieczyszczeniami, z powietrzem, z tym co dzieci wdychają na podwórku i to często właśnie kobiety zajmują się tym. Często kobiety zajmują się starszymi rodzicami, którzy cierpią na różnego rodzaju schorzenia związane właśnie z zanieczyszczeniem środowiska”.
Pogaduszki tych pań na antenie TV publicznej trudno komentować. Mieszanie „postępowego” feminizmu, ekologizmu i innych niedorzeczności, przynosi efekt dość porażający. Rozum cierpi, zdrowy rozsądek się buntuje, a pogadanki „ministry” mogą doprowadzać do rozpaczy niejednego internautę. Dodajmy, że ta pani jest „współprzewodniczącą” Partii Zieloni.
Koalicyjny rząd wydaje się wyjątkowo niekompetentny. Dodajmy, że w tym samym czasie wiceminister sprawiedliwości (!!!!) z Lewicy podał się do dymisji, bo „nie wiedział”, że za prywatny wyjazd na zagraniczne wczasy nie powinien płacić z pieniędzy publicznych… W tym przypadku też nie wiadomo jakie „kompetencje” pomogły w jego nominacji do rządu i to akurat do takiego resortu…
==================
Filmiki z tymi idiotkami – w oryginale. I jakieś komentarze. Jeszcze ludzie maja siły… MD
Kolejne bajki minister Zielińskiej. Pokryjemy „prawie do 100 proc.” kosztów termomodernizacji
[do szkoły kobitkę.. chyba jednak do szkoły specjalnej, do klasy najtrudniejszych uczniów. md]
(fot. YouTube / PolskieRadio24_pl)
Wiceminister klimatu i środowiska Urszula Zielińska, która dała się poznać na forum KE zaskakującą deklaracją ograniczenia przez Polskę emisji CO2 o 90 proc. (sic!) do 2040 r. tym razem zapewnia, że państwo pokryje „prawie do 100 proc.” kosztów termomodernizacji domów.
Zielińska była gościem programu „Moj prąd” na antenie Programu Pierwszego Polskiego Radia. Wśród poruszanych kwestii znalazła się dyrektywa budynkowa, zakładająca obniżenie emisyjności domów za sprawą odpowiednich remontów. Prowadzący przytoczył krążacy na Twitterze (X) wpis dotyczący poglądowych kosztów takiej transformacji.
– Ktoś sobie wyliczył na Twitterze koszty remontu domu: 150 mkw, dwie kondygnacje. Aby dostosować się do wymogów zielonej rewolucji musiałby dokonać ocieplenia fundamentów, dachu, ścian, okien; zainstalować pompę ciepła i ogrzewanie podłogowe. Wyszło w sumie 310 tys. zł. To nie są sumy, które uniesie ktoś kto ma dom po rodzicach i zarabia średnią krajową – zauważył prowadzący.
Minister Zielińska stwierdziła zaskakująco, że…”nikt nikogo nie zmusza do żadnego remontu”. Ale jednocześnie przyznała, że niespełnienie wymogów obniżenia emisyjności odbije się w następnych latach dużo droższymi rachunkami za energię.
– To jest przykład straszenia ludzi faktem, że państwo pomoże w dociepleniu domu i obniżeniu ich rachunków za energię. Nikt tego pana nie zmusi do tego, żeby on wykonał jakąkolwiek zmianę. On może dzisiaj płacić sobie wysokie rachunki, jeżeli tak sobie życzy, nie korzystać z żadnego programu wsparcia państwa (…) nikt go nie zmusi do poprawienia sobie efektywności energetycznej jego domu – stwierdziła.
– Naszą rolą jest dzisiaj zapewnienie takiego pana, że państwo zasponsoruje mu do 90 proc. kosztów, które poniesie z racji docieplenia domu. W efekcie będzie pan mógł obniżyć koszty energii od 20 do 60 proc. w zależności od stanu technicznego budynku. My to panu dofinansujemy prawie do 100 proc. – zapewniła.
W tym momencie prowadzący zapytał, czy w sytuacji gdy koszt termomodernizacji wyniesie 300 tys. zł, to czy rząd dopłaci 90 proc. tej kwoty, czyli 270 tys. zł. Wiceminister klimatu i środowiska odparła z rozbrajającą szczerością, że…nie.
– Nie. Dofinansujemy do takich faktycznie rynkowych wartości tych kosztów. Te 300 tys. zł to jest taki bardzo hipotetyczny koszt obliczony właśnie na to, żeby kogoś wystraszyć – stwierdziła.
Mądrości Minister Klimatu [Paulina Hennig-Kloska]: Jeśli Pani biegać będzie zimą w krótkim rękawku po ulicy… to będzie Pani zimno Co ma zrobić emeryt, którego nie stać na remont? Są mieszkania modułowe i mieszkalnictwo społeczne
Od pewnego czasu siły nieczyste są zbyt oczywiste, aby je pomijać, zbywając milczeniem ich aktywność, szczególnie gdy chodzi o spełnienie diabelskich obietnic. Rozumie to chyba Katarzyna Agata Kotula, która ogłosiła na wczorajszej paradzie k+lgtb+p-f zamiar zawarcia paktu z ojcem kłamstwa, diabłem.
Nie wiadomo czy chodzi o całkiem nowy pakt czy „tylko” o sporządzenie aneksu do już podpisanych cyrografów dość licznej awangardy akolitów.
Po związki partnerskie, po równość małżeńską, po ustawę o uzgodnieniu płci, po godność i prawa człowieka dla społeczności lgbt pójdę do piekła i zawiążę pakt z diabłem. /link/
źródło grafiki: Pinterest
Wybrany sojusznik w walce z normalnością mnie nie dziwi, ale miejsce spotkania, już tak. “Władca tego świata” dysponuje lojalnością wielu ziemskich rezydentów, w tym aktywnym awatarem znanego eksperta, którego słynna opinia na temat jabłka zapoczątkowała jego długotrwałą, trwającą do dziś, kadencję. Profesor Diabelski nie figuruje już tylko jako alegoria, ale jest ostatnio widywany w wielu miejscach jednocześnie: Watykan, Tel Aviv, Moskwa, Kijów, Nowy Jork, Berlin, Londyn, Bruksela… Pracowite dni i noce spędza też na licznych spotkaniach pod szyldem Unii Antyeuropejskiej, ONZ, WHO, WEF. Wszystko dla dobra ludzkości. Ale to nie ja będę wyznaczać miejsce i formę kontaktów pani minister, która być może ma ochotę pogłębić dotychczasową zażyłość podróżując do samego źródła lewicowych pomysłów.
Ministerstwo Nienawiści
Na co dzień Kotula, zawołanie herbowe wypier…ć!, pełni swoje obowiązki na poziomie służącej w ministerstwie „Równości”. Nazwa ministerstwa jest myląca z powodu swoistej nieaktualności. Jeszcze niedawno lewica postulowała równość polegającą na zrównaniu kłamstwa z prawdą, zła z dobrem, patologii z normą. Aktualnie chodzi o „tolerancję represywną”, czyli o aktywne zwalczanie normalności.
Nawiązując do tego wątku Kotula poinformowała również o zbliżającym się terminie procedowania ustawy o „mowie nienawiści”.
W rzeczywistości ma to być ustawa o prawie do nienawiści. Nowelizacja będzie ułatwiać lewicy okazywanie nienawiści i „uprawomocniać” stosowanie represji. Oczywiście, wszystko w trybie odzyskanego niedawno monopolu na lewo- rządność.
Sformułowanie „ o uzgodnieniu płci”, które padło z ust Kotuli na przemówieniu podczas parady również należy do nowomowy. W praktyce chodzi o ustawę „o fałszowaniu płci”. Lewica, która twierdzi, że pleć nie jest zdeterminowana przez biologię, kłamie. O płci decydują chromosomy płci:
Chromosomy płci (heterochromosomy, allosomy) – chromosom X i chromosom Y, oba determinujące płeć osobnika. Kobiety mają dwa chromosomy X. Mężczyźni mają jeden chromosom X i jeden chromosom Y /słowniczek pojęć genetycznych/
Gdyby płeć nie zależała od biologii nie byłaby potrzebna aż tak drastyczna ingerencja w biologię ludzkiego ciała polegająca na kastracji, obcinaniu piersi, usuwaniu jajników, operacjach plastycznych oraz nieustannym dawkowaniu hormonów i innych preparatów, łącznie z psychotropami.
A co z wampirami i antysemitami?
źródło grafiki: Pinterest
Kończąc kpiną w formie parodii przypomnę, że o swoje prawa upominają się również wampiry. Wampirom chodzi o prawo do tworzenia krótkotrwałych, lecz legalnych związków z ludźmi, co nie zawsze jest łatwe z powodu wampirofobii.
W kolejce do równouprawnienia czekają wilkołaki, a tuż za rogiem ukrywają się udręczeni flejofobią – fleje (od flejtucha), tuż obok z odrobiną nonszalancji – abnegaci, sojusznicy antykultury. Wciąż walczą o miejsce w zbyt wąskim parytecie – kradnący inaczej.
Godność wymienionych przeze mnie przedstawicieli odmiennych fascynacji lub ich zupełnego braku powinna być zagwarantowana kartą praw podstawowych, a u niektórych specjalnie chroniona prawami “nie człowieka”.
Brak obowiązków i cenzura wiedzy. Jakie pokolenie Polaków chce „wyhodować” Barbara Nowacka?
(Oprac.GS/PCh24.pl)
„Moralnej nauki poręką jest historia krajowa. Tę każdy obywatel najpierw umieć powinien. Dziecię, które najpierwszy raz otwiera swoje oczy, nic innego widzieć nie powinno nad Ojczyznę, dla której samej tylko zamknąć je niekiedy obowiązek będzie miało. Pierwszą książką, którą w rękę weźmie, niech będą dzieje tych ludzi, z którymi żyć mu trzeba. Ono jest nieczułe i głuche na los Asyryjczyków i Medów, z którymi nie ma związku żadnego, ale o swoich pradziadach, o swoim ojcu posłucha ciekawie i zawsze mu te powieści miłe będą. Wielki jest błąd w tych wszystkich edukacjach, które najpierwej historii czasów i krajów odległych uczyć każą. (…) Młode dusze zbałamucone tymi państwami, w których żadną miarą żyć nie będą, a nie znając tego kraju, w którym koniecznie żyć muszą, stają się jeszcze w młodości męczennikami żądań próżnych: tam być pragną, co znają. W dalszym wieku już swego domu lubić nie będą; znudzą sobie kraj własny, którego nie znają. Będą tęsknić najwięcej do tego, o którym najwięcej słyszeli. Rodzice nieroztropni! Nie ukazujmy dziecku cacka, którego mu dać nie można, bo się rozpłacze. Tak obywatel obrany za senatora lub ministra, za posła prawodawcę, cóż zaradzi o losie swojej Ojczyzny, kiedy on tylko o Francji myślał, a Polski stanu nie zna. (…) Taka jest natura człowieka, tak wyciąga szczęśliwość jego, aby to poznał najpierwej, co się wokoło niego dzieje. Historia narodowa najpierwej być uczoną powinna. (…) Potem uczyć trzeba historii państw sąsiednich, to jest z własnym krajem, stykających się. Dopiero na końcu – i to niekoniecznie wszyscy – niechaj czytają historię czasów i państw odległych.”
Taką oto diagnozę ludzkiej natury i proroczą wizję tego, co nas dziś spotyka sporządził Stanisław Staszic. Choć oświecenie to źródło wielu niepokojących trendów obyczajowych, rozkwitu wolnomularstwa i rewolucyjnych idei niszczących wiarę w Boga, muszę przyznać, że przytoczone słowa zrobiły na mnie wrażenie. Wyczuwam w nich autentyczną troskę o Ojczyznę, która była już na skraju przepaści. Dzisiaj mamy podobną sytuację. Czy, jako Naród, wyciągnęliśmy wnioski z przeszłości? Czy propozycje nowego rządu w sprawie edukacji są „ratunkiem” dla młodzieży, nauczycieli i państwa?
Praca domowa bez oceniania
Dużo kontrowersji wzbudziła zaproponowana przez MEN kwestia prac domowych. Pomysł wydaje się równie absurdalny jak niegdyś wprowadzenie zakazu uczenia literek w przedszkolach i zerówkach – na stronach internetowych MEN widniał nawet specjalny komunikat, aby żadnej nauczycielce nie przyszło do głowy korzystać z elementarza: „korzystanie z podręczników w wychowaniu przedszkolnym jest nie tylko niekonieczne, ale również niezalecane”. Jaka ekipa wówczas rządziła? Odpowiedź może być tylko jedna…
Obecnie w przedmiotowym projekcie rozporządzenia czytamy: „W ramach oceniania bieżącego z zajęć edukacyjnych w szkole podstawowej: 1) w klasach I–III nauczyciel nie zadaje uczniowi pisemnych i praktycznych prac domowych do wykonania w czasie wolnym od zajęć dydaktycznych; 2) w klasach IV–VIII nauczyciel może zadać uczniowi pisemną lub praktyczną pracę domową do wykonania w czasie wolnym od zajęć dydaktycznych, z tym że nie jest ona obowiązkowa dla ucznia i nie ustala się z niej oceny.”
Osobiście nie znam nikogo, kto cieszyłby się z tego, że zadano mu pracę domową, sama też wolałam, gdy nic nie było zadane – myślę, że jest to naturalne odczucie. Podobnie jednak jest z lekarstwami – czasem są gorzkie, lecz niezbędne. Dla starszych roczników temat nie jest aż tak istotny, ponieważ nauczyciele rzadko zadają swoje własne „autorskie” zadania, a w dobie dostępności różnego rodzaju forów internetowych i portali edukacyjnych, oraz przy ciągłym kontakcie online z kolegami rozwiązania zadań z większości przedmiotów i niemal wszystkich podręczników czy ćwiczeniówek są dostępne na wyciągniecie ręki. Dla tych, którzy chcą się czegoś nauczyć, takie rozwiązania są nieocenioną pomocą w samodzielnej pracy, pozwalającą sprawdzić, czy własny tok myślenia jest poprawny, czy na jakimś etapie popełniło się błąd, można także poznać rozwiązanie zadań, których samemu nie można było „ugryźć”. Jednak dla wielu uczniów Internet to po prostu ściąga, z której bezrefleksyjnie przepisuje się zadaną pracę domową. Uczniowie ambitni (lub „dociśnięci” przez rodziców) i tak wiedzą, że aby się czegoś nauczyć na poziomie pozwalającym dobrze napisać sprawdzian, trzeba przerobić wszystkie polecenia i zadania pod danym tematem lekcji. Ci, którym na wiedzy z danego przedmiotu nie zależy, nie przerobią tych zadań, nawet jeśli byłyby nakazane przez nauczyciela. Szkół średnich rozporządzenie nie dotyczy, ale w nich uczniowie z reguły skupiają się na swoich przedmiotach wiodących, a prace domowe z innych, mniej dla nich interesujących przedmiotów, odrabiają „z mniejszym zaangażowaniem”.
Każdy, kto widział filmiki z serii „Matura to bzdura” lub sondy przeprowadzane pod Uniwersytetem Warszawskim może potwierdzić, że mimo zadawania prac domowych przez dekady, poziom wiedzy ogólnej niektórych, uczniów, maturzystów, a nawet studentów wywołuje mieszane uczucia. Jest jednak jedna niewątpliwa zaleta prac domowych i myślę, że właśnie po to były one przez lata zadawane – młodzi ludzie w okresie szkolnym kształtują swoje przyzwyczajenia, uczą się „jak się uczyć”. Nawyk regularnej pracy, codziennego czytania, czy choćby sprawdzenia „czy coś jest na jutro zadane” jest jednym ze sposobów na ukształtowanie systematyczności i odpowiedzialności przyszłego efektywnego pracownika albo roztropnego rodzica. Zadawanie prac domowych jest zatem realizacją wychowawczej roli szkoły, przy czym zaletą tego narzędzia jest zwykle brak nasycenia ideologicznego. Plusy prac domowych to przede wszystkim promowanie pamięci długoterminowej, zwiększanie umiejętności poznawczych, wsparcie rozwoju krytycznego myślenia, rozwiązywania problemów i umiejętności podejmowania decyzji. Zadania domowe mają też uczyć stawiania czoła wyzwaniom, wytrwałości i samodzielności.
W portalu prawo.pl w artykule Moniki Sewastianowicz „Zakaz zadawania prac domowych w szkole podstawowej – jest projekt rozporządzenia” znajdziemy następujący komentarz Marka Pleśniara, dyrektora biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty: „Uważam, że prace domowe mają głęboki sens, no cóż, gdy mają sens. Czyli są zadawane w jakimś konkretnym celu. Zazwyczaj służą one powtórzeniu, utrwaleniu informacji lub wyćwiczeniu jakiejś umiejętności. Wtedy powtarzanie tabliczki mnożenia czy przepisywanie liter – jakkolwiek monotonne i często mało satysfakcjonujące – służy bardzo ważnym celom, bez tego nie da się ćwiczyć koordynacji neuronowej, utrwalać w pamięci wiadomości.” (…) „Według mnie to populistyczna zmiana i zastanawiałbym się, czy dążeniem w tę stronę nie robimy młodszemu pokoleniu krzywdy. Znów podkreślę – myślę tu o sensownych pracach domowych. Zdaję sobie sprawę, że świat poszedł do przodu, że wszelką wiedzę mamy na wyciągnięcie ręki, ale nawet praca ze sztuczną inteligencją, odpowiednie zadawanie jej pytań, weryfikowanie informacji, wymaga od nas pewnych zasobów, punktów odniesienia. Tymczasem my zdajemy się od tego odchodzić. Trzeba też zastanowić się, co z umiejętnością samodzielnej pracy – nie każdy wie, jak to robić i jeżeli decydujemy się na zniesienie prac domowych, to musimy się zastanowić, jak wyrabiać w uczniach takie umiejętności, bo bez nich trudno im będzie choćby na studiach.”
W raporcie Międzynarodowej Komisji do spraw Edukacji dla XXI wieku przygotowanym dla UNESCO w 1998 r. czytamy: „Pierwszą edukację można uznać za udaną, jeśli da ona impuls i podstawy umożliwiające kontynuowanie nauki przez całe życie, w pracy, lecz również poza pracą.” (…) „Zdobywanie wiedzy zakłada w pierwszej kolejności naukę uczenia się przez ćwiczenie uwagi, pamięci i myślenia. (…) Wszyscy specjaliści są zgodni co do celowości ćwiczenia pamięci od najmłodszych lat i niestosowności eliminowania z praktyki szkolnej niektórych tradycyjnych ćwiczeń uchodzących za nudne.”
Portal money.pl opublikował ciekawą opinię Kamila Fejfera, który w artykule „Prace domowe do kosza? Badania jasno pokazują ich wpływ na dzieci” przytoczył wyniki wielu badań naukowych i opracowań statystycznych dotyczących korelacji między pracami domowymi a wynikami uczniów. Kamil Fejfer konkluduje: „prace domowe w przypadku dzieci uczą sumienności, w przypadku starszych również, a do tego przekładają się na lepsze wyniki w nauce. W tej drugiej grupie służą osobom, które sobie w szkole gorzej radzą. Zmiany w systemie edukacyjnym nie są oczywiście niczym złym. Trzeba jednak wiedzieć, co dokładnie chce się zrobić i dla jakich grup mogą one przynieść korzyści, a dla jakich – i może to jest ważniejsze – szkodę. Przynajmniej na poziomie komunikacji ministerstwa takich informacji zabrakło.”
Warto zauważyć, że według ankiety „Nauczycielu, jak oceniasz zapowiedź likwidacji od kwietnia prac domowych w klasach 1-3 oraz ograniczenia ich w klasach 4-8?” przeprowadzonej przez „Głos nauczycielski” (glos.pl) w styczniu br. z 697 głosujących jedynie 17 % nauczycieli oceniło planowane zmiany jako krok w dobrym kierunku.
„Ocenoza”
Ocenianie pracy domowej jest w istocie ocenianiem obowiązkowości, swego rodzaju „kijem”. Czy do wszystkich dzieci trafi „marchewka”? Co nią będzie? Pani minister chce w tej kwestii „zaufać nauczycielom”. Jej zdaniem szkoły skażone są „ocenozą” i zamierza to zwalczać, choć przecież człowiek w dorosłym życiu również podlega ocenianiu, a szkoła powinna go z tym procesem oswoić. Aby dostać dobrą pracę, trzeba udokumentować lub wykazać niezbędne kwalifikacje i umiejętności, co jest niczym innym jak poddaniem się ocenieniu. Podobnie aby dostać się na studia, trzeba odpowiednio dobrze wypaść na maturze, która… jest przecież oceniana. „Ocenoza” panuje w każdej dziedzinie życia, w kontaktach międzyludzkich, w mediach społecznościowych, nawet w naturze. W kontekście „ocenozy” szkolnej warto zastanowić się jaka jest funkcja ocen wystawianych przez nauczycieli – oceny powinny przecież być informacją zwrotną pozwalającą poznać własne możliwości, braki w wiedzy, stopień opanowania materiału. (Są oczywiście dyskusyjne kwestie, takie jak sprawiedliwość oceniania, nauczyciele zbyt wymagający lub zbyt pobłażliwi, co przekłada się na słabe lub świetne oceny danej klasy bez względu na stan wiedzy uczniów, ale takie problemy wyrównują po części egzaminy państwowe). Dla rodziców ocena jest wskazówką, jakie predyspozycje dziecko posiada, a jeśli zna się rozkład ocen w klasie (wiele dzienników elektronicznych oferuje takie funkcje) można zorientować się, czy uzyskana czwórka to wynik świetny, słaby czy przeciętny w danych warunkach. Oceny mają też moc motywującą lub zniechęcającą do nauki, i to w tej kwestii należałoby „zaufać nauczycielom” – od ich postępowania zależy czasem przyszłość młodego człowieka, polubienie przez niego danej dziedziny wiedzy lub znienawidzenie jej, a co za tym idzie wybór dalszej drogi kształcenia. Wreszcie oceny są wskazówką dla nauczyciela, czy stosowane przez niego metody nauczania są efektywne. Moim zdaniem zamiast zakazywać oceniania, można byłoby wprowadzić nakaz udostępniania przez nauczycieli ocenionych prac z możliwością ich fotografowania lub zabrania do domu w celu przeanalizowania błędów (często nauczyciele tylko na chwilę pokazują sprawdziany, trudne jest więc wychwycenie wszystkich błędów i problemów przez zainteresowanego, a niemożliwe dla rodziców, którzy, aby obejrzeć jakąś pracę dziecka muszą się specjalnie umawiać na spotkanie lub iść na wywiadówkę.) Wtedy ocena szkolna pełniłaby funkcję wspierającą proces nauki.
Zlikwidowanie prawa do oceniania prac domowych pozbawia nauczyciela narzędzia egzekwowania wykonania przez ucznia pracy. Skoro nie ma żadnych sankcji za brak wykonania zadania, uczeń nie musi go robić, a zatem większość uczniów poczuje się zwolniona z tego obowiązku. Nie będzie więc informacji zwrotnej o stopniu opanowania części materiału, którą ta praca domowa obejmowała, uczeń nie będzie też kształtował pożytecznego nawyku systematycznego utrwalania nabytej wiedzy.
Z punktu widzenia wielu uczniów oceny nie są aż tak istotne, mogą się jedynie przyczynić do „wzbudzenia niepokoju” rodziców, a tego lepiej unikać:-) Jednak niektóre jednostki ambitne z ocen czerpią motywację – oceny są potwierdzeniem dobrze wykonanej pracy, co jest źródłem zadowolenia i wzmacnia poczucie własnej wartości. Jest to też swego rodzaju miara sukcesu uprawniająca do przyznania pomocy materialnej, np. stypendiów za wyniki w nauce, co wspiera proces edukacji uczniów zdolnych. Efektem ubocznym zapowiedzianej przez MEN walki z „ocenozą” i pracami domowymi może więc być zaprzepaszczenie szansy dostrzeżenia uczniów zdolnych, gdyż ich wyłonienie będzie dla nauczyciela trudniejsze (nie każdy uczeń zdolny jest przecież aktywny na lekcjach). Na uroczystym finale „Rankingu Perspektyw” minister Nowacka zapewniała co prawda, że jedną z podstawowych form działalności dydaktycznej jest rozwijanie uzdolnień, dlatego Ministerstwo będzie wspierać wszystkich uczniów, także tych zdolnych, jak jednak pogodzić wizję „nieróżnicowania” młodzieży i zwalczania „ocenozy” z „wyławianiem pereł”? Zobaczymy, jakie będą propozycje Ministerstwa w tej kwestii.
Prace domowe dla rodziców?
W argumentacji ministerstwa przewijał się wątek angażowania do odrabiania prac domowych rodziców. Moim zdaniem jeśli w tradycyjnych pracach domowych pomaga jakiś domownik nie jest to nic złego –sportowcy (także dorośli) też mają swojego trenera. Czasem przyda się pomoc w organizacji pracy, zwłaszcza w pierwszych latach szkoły, np. ustalenie czego na który dzień należy się nauczyć, kiedy zacząć żeby zdążyć, jakie materiały przygotować do szkoły itp. Cenna jest też pomoc polegająca np. na przepytaniu z dat albo słówek. Rodzic jest (lub powinien być) najbardziej zainteresowany poziomem edukacji swojej latorośli. Takie stanowisko wynika z nauczania Kościoła, ale też z filozofii klasycznej. Ks. Antoni Swoboda w publikacji „Aspekty wychowawcze w pismach filozoficznych Platona i autorów chrześcijańskich IV wieku (św. Augustyn, św. Hieronim)” wskazuje: „Przeprowadzona analiza porównawcza cytowanych pism pozwala zauważyć, iż Ojcowie Kościoła do pierwszorzędnych obowiązków ciążących na rodzicach zaliczali wychowywanie dzieci i młodzieży. (…) Proces wychowawczy winien mieć charakter powszechny, ustawiczny i przebiegać na najwyższym poziomie. (…) Brak z kolei zainteresowania się dzieckiem ze strony rodziców nie tylko odbija się negatywnie na psychice dziecka, ale sprawia, że staje się ono nie przystosowane do życia w społeczeństwie. (…) Ograniczenie się do oceny wychowania rozumianego tylko jako obowiązku jest niewystarczające. Wychowanie bowiem jest sztuką i to niełatwą. (…) Kolejnym zagadnieniem, które było przedmiotem naszego zainteresowania, stanowiły cele wychowawcze. Z lektury analizowanych pism wynika, iż należały do nich formacja fizyczna, intelektualna, filozoficzna, etyczna oraz duchowa. Punktem odniesienia tej formacji dla Platona było najwyższe Dobro, zaś dla Ojców Kościoła – Bóg.”
Odpowiedzialność wychowawcza spoczywająca na barkach rodziców to zatem także udział w szeroko pojętym procesie uczenia dziecka – myślę, że na etapie pierwszych klas podstawówki, każdy rodzic przeglądając podręcznik jest w stanie pomóc swojemu dziecku w opanowaniu materiału szkolnego, jeśli wymaga tego sytuacja. Jest to także czas spędzony razem – dzieci z rodzicami. Taki model zaangażowania rodziców w kwestie nauki dzieci spotyka się często wśród uczniów „olimpijczyków”, a także uczniów szkół muzycznych, dla których wsparcie i motywacja ze strony rodziny to jeden z najważniejszych czynników pozwalających ukończyć szkołę. Nauka gry na instrumencie w zasadzie opiera się w całości na pracy domowej wykonywanej często pod nadzorem rodziców: w młodszych klasach pod kierunkiem nauczyciela następuje nauka techniki gry i rozczytywanie utworów, które następnie są ćwiczone w domu i ponownie „szlifowane” w szkole, z kolei w starszych klasach uczeń potrafi już sam rozczytać utwór i wykonuje to w domu, na lekcje przychodzi przygotowany – z nauczonym tekstem, i pracuje z nauczycielem nad trudniejszymi fragmentami lub nad wyrazem artystycznym interpretacji. Rolą rodzica początkującego muzyka jest np. przypilnowanie systematyczności, odpowiedniej techniki (postawy, sposobu trzymania ręki) czy czasu ćwiczeń w pierwszych latach nauki. W widniejącym na stronach gov.pl dokumencie „Nauka w szkole muzycznej. Przewodnik dla rodziców” czytamy: „Z grą na instrumencie jest trochę jak z uprawianiem sportu – bez treningu nie ma wyników. Nie da się rozwinąć praktycznych umiejętności artystycznych bez samodzielnej i regularnej pracy. Może to się wydać paradoksalne, ale rozwój umiejętności artystycznych ucznia szkoły muzycznej następuje w znaczącym stopniu nie w szkole, a w domu!” (…) „Rodzic pełni niezwykle ważną rolę w procesie edukacji muzycznej swojej pociechy. To rodzic, szczególnie w początkowym okresie nauki powinien uważnie obserwować rozwój swojego dziecka, monitorować jego postępy i przekazywać pedagogom swoje spostrzeżenia. Najważniejszą kwestią wymagającą wsparcia ze strony rodziców jest domowe ćwiczenie gry na instrumencie, przy czym zaangażowanie rodzica dotyczy dwóch ważnych elementów z tym związanych: 1) inicjowania rozpoczęcia ćwiczenia 2) dbania o to, aby cechowało się ono odpowiednią jakością. Uczeń musi stopniowo nauczyć się gospodarowania swoim czasem, organizacji obowiązków, oraz tego, jak ćwiczyć w odpowiedni sposób. Zanim rozwinie te umiejętności musi otrzymać od rodziców wsparcie w postaci jasnych wytycznych, które będą stanowić dla niego wzór kształtujący jego przyszłe nawyki. Dlatego to właśnie rodzic zwłaszcza na początkowym etapie nauki powinien sprawować kontrolę nad poprawną realizacją zadawanej pracy domowej i czuwać, by przebiegała ona w sposób określony przez pedagoga (i wcale nie trzeba do tego znać się na muzyce, wystarczy zaufać wskazówkom nauczyciela). Współpraca rodziców z nauczycielami, szczególnie bliska relacja z nauczycielem przedmiotu głównego pozwala wspólnie wspierać i ułatwiać rozwój ucznia. Warto więc (zwłaszcza w początkowym okresie nauki) poświęcić na to swój czas, uczestniczyć w zajęciach z dzieckiem, być w kontakcie z nauczycielem.”
Myślę, że wdrożenie cytowanego modelu współpracy rodziców z nauczycielami dałoby wspaniałe efekty w każdej dziedzinie, wymaga to jednak olbrzymiego zaangażowania ze strony rodziców. Gdyby jedna pensja wystarczała na utrzymanie rodziny, byłoby to możliwe, niestety w obecnych czasach oboje rodzice muszą pracować, a nauka i wychowanie przerzucane jest na szkołę, która formuje młodzież według upodobań aktualnie rządzących i ich „podstaw programowych”… Szkoły muzyczne w większości podlegają pod Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, więc zakaz prac domowych ich (na razie) nie dotyczy.
Skoro zaangażowanie rodziców jest tak negatywnie postrzegane przez ministerstwo, może w zakazie prac domowych w istocie chodzi o to, aby rodzicie nie mieli powodu/chęci wglądu w to, co jest faktycznie „nauczane” podczas zajęć w szkole?
„Wszyscy jesteśmy równi! Wszyscy jesteśmy … przeciętni!”
Powyższy cytat pochodzący z filmu „Modern Educayshun” idealnie odpowiada postępowej wizji MEN. Wiceminister edukacji, dr Katarzyna Lubnauer stwierdziła, że „Odrabianie obowiązkowych prac domowych z automatu różnicuje dzieci, bo nie każdy rodzic potrafi dziecku w tym pomóc (…) Dziecko, które ma dobrze wykształconych rodziców, bez problemu odrobi z nimi zadania domowe. Z kolei dziecko, które nie ma tego zaplecza, opiera swoją edukację na tym, czego dowie się w szkole”. Z wypowiedzi tej wynika, że ci uczniowie, którzy mogliby owe prace domowe odrobić i coś dzięki temu utrwalić nie mogą tego robić, aby innym, którzy tego nie potrafią nie było przykro z powodu wyłaniających się z procesu odrabiania pracy domowej różnic w stopniu opanowania materiału. Co więcej, wypowiedź ta sugeruje, że bazowanie na wiedzy pozyskanej w szkole, nie pozwala na bezproblemowe samodzielne odrobienie pracy domowej przez ucznia! Różnice między uczniami w opanowaniu treści programowych pojawią się też na sprawdzianach, a ostatecznie na egzaminach. Czy następnym krokiem będzie likwidacja lub „uśrednienie” wszystkich ocen, egzaminów, świadectw?
Wspomniany wcześniej Marek Pleśniar, dyrektor biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty w artykule dla portalu prawo.pl stwierdził: „Uważam, że w przypadku dzieci, które mają kapitał społeczny i kulturowy, to nic nie zmieni, rodzice nadal pomagać im będą w nauce, zaszkodzi tym dzieciom, które takich zasobów nie mają – jest spore ryzyko, że te nie będą robić nic”. Bogatsi rodzice zapewnią swoim pociechom alternatywne ścieżki zdobywania wiedzy, które pozwolą ich dzieciom dostać się do najlepszych szkół średnich, prowadzących liczne koła zainteresowań i kształcących „olimpijczyków”, co z kolei umożliwi osiągnięcie przez tę młodzież wysokich wyników maturalnych i dostanie się na świetne kierunki studiów. Efektem „nieróżnicowania” i „zakazu odrabiania lekcji” będzie, jak zwykle, podział na „równych i równiejszych”.
Czego Jaś się nie nauczy…
Zupełnie inną wagę przedstawia kwestia „braku prac domowych” w klasach najmłodszych. Okolice 7 roku życia to początek rozkwitu umiejętności poznawczych – doskonalenie mowy, spostrzegawczości, koncentracji uwagi, a przede wszystkim pamięci. Warto zauważyć, że w tym wieku dzieci uczą się chętnie, są aktywne i zaangażowane. Wiedzione ciekawością są żywo zainteresowane przekazywanymi treściami, zaś intensywne emocje i wrażenie nowości stymulują ich uwagę i sprawiają, że przekazywana wiedza pozostawi wyraźny ślad w mózgu, innymi słowy zostanie na długo zapamiętana. Wiek wczesnoszkolny to moment rozwoju szybkości, trwałości i pojemności pamięci. Przypadkowe, mimowolne i mechaniczne zapamiętywanie przekształca się w zapamiętywanie dowolne, świadome i logiczne. Aby do tego przekształcenia doszło, aby nauczyć dziecko panować nad pamięcią, należy stawiać przed nim zadania zapamiętywania, ćwiczenia i powtarzania. Szczególnie wyraźnie widać ten proces w przypadku nauczania języka obcego, dla którego przyswajania wielu specjalistów wskazuje wiek 8 lat jako optymalny. Dr hab. Ewa Dźwierzyńska, prof. UR w publikacji „Wpływ rozwoju pamięci dzieci w młodszym wieku szkolnym na organizację nauki języka obcego” pisze: „Młodszy wiek szkolny charakteryzuje się dużym tempem rozwoju procesów poznawczych, w tym dynamicznym kształtowaniem pamięci. Od jej właściwego rozwoju zależy rozwój intelektualny dziecka, a dobra pamięć często decyduje o jego sukcesach w nauce i staje się źródłem motywacji. (…) Koniec wieku przedszkolnego i pierwsze lata pobytu dziecka w szkole są szczególnie istotne dla jego dalszego rozwoju. (…) Z kolei prof. Lidia Wołoszynowa uważa, że „Od tych przeobrażeń w procesach pamięci, prowadzących do szybszego zapamiętywania różnorodnego materiału, trwalszego jego przechowywania oraz łatwiejszego dowolnego reprodukowania zależy w dużym stopniu skuteczność uczenia się szkolnego dzieci” („Rozwój i wychowanie dzieci w młodszym wieku szkolnym”). „Rozpoczynając naukę w szkole, dziecko staje przed koniecznością zapamiętywania materiału, który nie jest już związany z zabawą. (…) Trudności z zapamiętywaniem materiału, szczególnie jeśli dziecko nie może ustalić w nim związków logicznych, są pokonywane za pomocą wielokrotnych powtórzeń, które biorąc pod uwagę fakt, że dzieci szybko zapominają, należy dobrze zaplanować.” – zaleca prof. Dźwierzyńska.
Z dostępnej wiedzy naukowej dotyczącej rozwoju dzieci w tzw. młodszym wieku szkolnym wynika zatem, że ten okres życia dziecka jest to najlepszy moment na przekazywanie mu wiedzy i umiejętności. Trzeba więc właściwie wykorzystać ten sprzyjający czas w życiu. Nie oznacza to, że w późniejszym wieku już nie można się niczego nauczyć, że pewne obszary mózgu nie mogą się rozwijać czy nie da się wytrenować pamięci – to wszystko jest możliwe, chodzi jednak o szybkość i łatwość zachodzenia owych procesów. Niektóre obszary mózgu w późniejszych latach życia nie będą już tak chłonne, będą wraz z wiekiem słabiej reagować.
Krzywa zapominania Ebbinghausa wskazuje, że jeśli nie podejmiemy próby nauczenia się już poznanej informacji ponownie, z upływem czasu będziemy pamiętać coraz mniej. Po 20 minutach od zakończenia lekcji pamiętamy zwykle zaledwie ok. 60 % materiału, zaś następnego dnia już tylko 1/3. Tony Buzan (konsultant edukacyjny i specjalista ds. zapamiętywania, szybkiego czytania i gier umysłowych) zaleca więc powtórki po godzinie, po 24 godzinach, po tygodniu i po miesiącu – daje to szansę na utrwalenie materiału. Skuteczne jest powtarzanie rozłożone w czasie – ślad pamięciowy jest wówczas trwały, proces jest mniej nużący a dziecko ma zdolność „wykrzesania” z siebie koncentracji. Temu właśnie służą prace domowe – utrwaleniu poznanego na lekcjach materiału po przerwie czasowej, np. tego samego lub następnego dnia. W przypadku nauki pisania to także ćwiczenie zdolności manualnych – rysowania szlaczków, pisania literek i cyfr. Zapamiętywanie jest jednak potrzebne przy nauce każdego przedmiotu. Zabranie najmłodszym szansy na rozwój zaplecza pamięciowego i manualnego w sprzyjającym ku temu wieku może więc wpłynąć na dalsze lata nauki (utrudniając ją). Małe dziecko samo nie zaplanuje powtórek, robi to nauczyciel zadając pracę domową. Pozbawiając nauczycieli tego narzędzia w istocie pozbawiamy dzieci możliwości wytworzenia w młodszym wieku przydatnych dla dalszego rozwoju struktur pamięciowych w mózgu i określonych nawyków. Planowana „uśmiechnięta zmiana” w zakresie prac domowych może więc mieć wpływ na kondycję poznawczą całego pokolenia.
Co jest pracą domową?
„Burza” wokół pomysłu ograniczania prac domowych zmusiła ministerstwo do refleksji. Joanna Mucha podczas spotkania w Świdniku 10 marca 2024 r. twierdziła, że ministerstwo wypracuje katalog zadań, które są pracą domową, żeby dla wszystkich było jasne, co nią jest, a co nie. Uznała też, że rysowanie szlaczków nie jest pracą domową, podobnie nauczenie się wiersza na pamięć, zaś „przeczytanie lektury nie jest pracą domową, tylko elementem życia dziecka.” Tymczasem portale zajmujące się tematyką szkolnictwa, właśnie te dokładnie czynności zaliczają do prac domowych w edukacji wczesnoszkolnej: „Zadaniem domowym może być przeczytanie fragmentu tekstu, zgromadzenie wiedzy niezbędnej do uczestniczenia w kolejnych zajęciach (często dowiedzenie się pewnych rzeczy od rodziców, rodzeństwa czy dziadków), ale także wykonanie lub przygotowanie się do wykonania pracy plastycznej, nauka wiersza, piosenki czy gry na flecie.” – czytamy w artykule „Praca domowa w edukacji wczesnoszkolnej. Czym powinna się charakteryzować?” na portalu stawiamnaedukację.pl. MEN planuje więc „regulację” za pomocą zmiany definicji (podobnie było z lewicową definicją ciąży) – nauczyciele będą mogli zadawać różne zadania i mówić „przecież wg katalogu MEN to nie jest praca domowa”. Obawiam się, że przygotowany przez MEN katalog prac domowych „wyrzuci” tradycyjne rozwiązywanie zadań z matematyki, a pozwoli na czasochłonne, skopiowane z korporacyjnych wzorców i lubiane przez niektórych nauczycieli tzw. projekty do sporządzania w grupach, które wymagają spotkania się po lekcjach i np. zorganizowania przedstawienia lub wykonania jakiejś pracy plastycznej albo na komputerze, której zrobienie nie przekłada się w żaden sposób na przyswojenie wiedzy przydatnej na maturze i wymaga podwiezienia przez rodziców.
Program odchudzony… ale godziny zostają
Jeśli ktoś łudził się, że pod hasłem „odchudzenie programu” kryje się „więcej czasu wolnego” lub „mniej godzin” może odczuwać zawód. Mimo planów zmniejszenia podstawy programowej o ok. 20 % uczniowie będą zmuszeni do „odbębnienia” tej samej co poprzednio liczby godzin siedzenia w szkolnej ławce. Co będą w tym czasie robić uczniowie zdolniejsi – może przez godzinę lub dwie analizować przykłady, które odrobiliby w domu w 10 minut? Wszystko zależeć będzie od nauczyciela, który ma mieć, przy mniejszej ilości materiału i utrzymanej ilości godzin, więcej czasu na powtórzenia najważniejszych zagadnień lub tłumaczenie trudniejszych kwestii. Dla niektórych uczniów oznacza to po prostu bezproduktywne siedzenie w szkole, dla innych przydatne powtórki. Patrząc przez pryzmat liceum z profilami klas– po co komuś powtórki z geografii, jeśli na maturze będzie zdawał biologię, i to jej wolałby się w tym czasie pouczyć? Utrzymanie liczby godzin szkolnych to moim zdaniem dowód na to, że planowane zmiany wcale nie mają na celu poprawy losu uczniów i „odzyskania dzieciństwa”. Minister Nowacka przyznała, że dla Ministerstwa priorytetem jest to, „żeby nauczyciel w szkole czuł się dobrze”, zaś minister Mucha stwierdziła, że jest to pakiet ratunkowy, żeby „nauczyciele mieli poczucie, że nie muszą gonić z tym materiałem.” Co ciekawe jednak, w ankiecie „Nauczycielu, jak oceniasz propozycje zmian w podstawie programowej Twojego przedmiotu, zaproponowane przez ekspertów MEN?” zorganizowanej przez Głos Nauczycielski (glos.pl) w lutym 2024 r. spośród 1395 głosujących 13% nauczycieli oceniło projekty dobrze, a kolejne 13% raczej dobrze, natomiast 37% oceniło propozycje źle, zaś 22% raczej źle (15% oceniło projekty „ani dobrze, ani źle”).
Z propozycji MEN wyłania się też realne zagrożenie – nie można wykluczyć, że w miejsce usuniętych treści pojawią się nowe, zapewne postępowe i nowoczesne. Może będzie to czas na dodatkowe wykłady, tzw. akcje społeczne lub „wpuszczenie” do szkół jakiejś fundacji? Joanna Mucha stwierdziła „Musimy też odczarować fobie związane z edukacją seksualną, oswoić ten temat” zaś Rzecznik Praw Pacjenta, Bartłomiej Chmielowiec postuluje wprowadzenie nowego przedmiotu szkolnego „Wiedza o Zdrowiu” – w swoim wystąpieniu do minister Nowackiej w styczniu 2024 r., rzecznik Chmielowiec przekonuje: „Edukacja zdrowotna pozwoli także na poruszenie takich tematów jak seksualność człowieka, profilaktyka związana ze zdrowiem psychicznym, szacunek dla osób LGBT i ich seksualności.” Ciekawe, czy przedmiot ten będzie obowiązkowy, i czy ocena z „Wiedzy o Zdrowiu” będzie wliczana do średniej, zamiast religii?
Dwie sroki za ogon
Polskie szkolnictwo daje możliwość przyswojenia olbrzymiej ilości wiedzy, a wyniki młodzieży w ogólnoświatowych rankingach edukacyjnych są zwykle zdecydowanie powyżej średniej dla danego badania. System ma jednak zwoje wady i jest surowo oceniany przez Polaków – rodzice i uczniowie narzekają na nawał pracy, nauczyciele na trudności z realizacją programu, a profesorowie akademiccy na niski poziom wiedzy nowych studentów. Na przykładzie liceum ogólnokształcącego widać, że jedną z cech edukacji w polskich szkołach średnich jest próba jednoczesnego osiągnięcia dwóch celów: z jednej strony planuje się, aby absolwent miał szeroką wiedzę ogólną z wielu dziedzin, dlatego przewidziano szerokie spektrum przedmiotów o „podstawowym” zakresie wiedzy, z drugiej zamierzeniem jest „wyprofilowanie” kandydata poprzez szczegółowe poszerzanie treści z wybranych przedmiotów. „Profilowanie” trwa w liceum 4 lata. W tym czasie z innych przedmiotów przekazywana jest wiedza z pozoru podstawowa, w praktyce dość szczegółowa i do matury zbędna, więc szybko zapominana. Wadą tego rozwiązania jest konieczność dokonania wyboru profilu kształcenia przez 15-latków bez rozeznania co się naprawdę chce robić w życiu. Profil klasy determinuje przedmiot zdawany na maturze rozszerzonej, a w konsekwencji określa dostępne po takim kształceniu kierunki studiów i dalszą drogę życiową.
Osoby, które kończyły szkołę średnią w latach 90-tych lub wcześniej śmieją się z utyskiwania dzisiejszych licealistów na liczbę godzin spędzanych w szkole, jednak obecni 40 i 50-latkowie mieli zdecydowanie mniej godzin lekcyjnych i inną formułę egzaminu maturalnego. Gdy porówna się tygodniowe siatki godzin z roku 1999 i obecne, można dostrzec wyraźne, znaczące różnice, sięgające w niektórych klasach nawet 6 godzin w tygodniu. Młody człowiek ma teraz średnio ok. 7 godzin dziennie obowiązkowych zajęć szkolnych, co oznacza, jeśli lekcje zacznie o 8 rano, siedzenie w szkole co najmniej do 15, przy czym na każdej lekcji wypadałoby zachować jakieś skupienie umysłowe, aby coś zapamiętać. (Badania naukowe wskazują, że przeciętny człowiek jest w stanie utrzymać skupienie w pracy umysłowej przez niecałe 4 godziny w ciągu dnia). Do tego dochodzi kilka godzin dziennie nauki w domu lub ewentualnie korepetycje, dla niektórych dodatkowo wstawanie „bladym świtem”, wielogodzinne dojazdy i czekanie na przystankach, bo jeszcze nie mają prawa jazdy albo samochodu. Jeśli czyjąś pasją jest muzyka i realizuje ją chodząc do „popołudniowej” szkoły muzycznej, ma tam dodatkowe kilka lub kilkanaście godzin zajęć w tygodniu, a także chór/orkiestrę i zespół (niektóre zajęcia są w soboty). Czasem plany lekcji z obu szkół zachodzą na siebie i trzeba opuszczać zajęcia w jednej lub drugiej szkole. Choć wielu „dorosłych” (z dużym stażem dorosłości) nie chce tego dostrzec, rozkład zajęć licealnych, szczególnie w drugiej i trzeciej klasie, jest morderczy. Tymczasem przeciążenie nauką i stres upośledzają wydolność pamięciową, więc zbyt rozbudowane plany lekcji nie służą celowi – jedyne, co przynoszą to wyczerpanie fizyczne, uniemożliwiające skuteczne, samodzielne przyswajanie wiedzy w domu (a są przecież licealiści, dla których samodzielna nauka w domu jest efektywniejsza niż siedzenie w szkole). Wielu uczniów, którzy mają pasje, staje przed wyborem: przyzwoita frekwencja i wyniki w szkole czy realizacja zainteresowań. Niektórzy nawet nie zdążą poznać swoich zamiłowań naukowych, bo intensywność „orki” szkolnej skutecznie to uniemożliwia. Oczywiście rozważania te dotyczą tych, którzy chcą się uczyć.
Nieco uwagi należy się też samym treściom programowym – są przeładowane informacjami, co sprawia, że uczniowie, początkowo zaciekawieni jakimś przedmiotem, jeśli w pewnym momencie nie nadążą z przyswojeniem ogromu wiedzy, której nie da się zapamiętać, w efekcie całkowicie tracą zainteresowanie przedmiotem – stają się głusi nawet na absolutne podstawy z nim związane. (Może dlatego są potem filmiki z młodymi ludźmi, którzy nie potrafią wskazać kontynentu, którego nazwa zaczyna się na „a”?) Co więcej, w mniejszych miejscowościach, gdy w liceum organizowana jest jedna klasa pierwsza, czasem profil klasy ustala się po zakończeniu naboru! Co ma zrobić wielbiciel historii i literatury, jeśli profil klasy w najbliżej mu miejscowości, w której wybrał liceum zostanie ustalony na matematyczno-geograficzny? Jak wtedy polubić szkołę i jak znaleźć czas na swoją pasję, gdy się ma cztery godziny niezrozumiałego „rozszerzenia” w tygodniu, nad którym trzeba ślęczeć, aby w ogóle zdać do następnej klasy? Uczenie się o detrakcji, detersji i egzaracji staje się gehenną. W takim stanie rzeczy niektórzy uczniowie po prostu „odpuszczają” pewne przedmioty i skupiają się na celu – przedmiotach „profilowych” zdawanych na maturze. (Dlatego potem śmiejemy się oglądając filmy z serii „Matura to bzdura”.) Uważam więc, że liczbę godzin spędzanych w szkole warto nieco zredukować, bo ilość zajęć szkolnych nie zostawia czasu na pasje, czytanie, rozwój fizyczny, duchowy, ćwiczenia na instrumencie, czy choćby na wystarczającą ilość snu, nie mówiąc już o rozpoznaniu własnych predyspozycji.
„Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek” twierdził Albert Einstein. Zapewne możliwy jest mądry kompromis między wiedzą ogólną a specjalizacją, oraz między jakością programu a ilością lekcji. To zadanie dla ekspertów. Z pewnością lepsze byłoby drobne zmniejszenie liczby obowiązkowych godzin szkolnych, niż pozostawienie liczby godzin przy jednoczesnym celowym, motywowanym ideologicznie okrojeniu programu według klucza „religijno – tożsamościowego”, czego niestety jesteśmy świadkami.
Wychowanie „Europejczyka”
Najwięcej emocji wzbudziły propozycje zmian w podstawach programowych z historii i języka polskiego. Do ich zobrazowania świetnie nadaje się wiersz Adama Asnyka:
„Historyczna nowa szkoła
Swą metodę badań ścisłą,
Sprowadzoną hurtem z Niemiec,
Rozpowszechnia ponad Wisłą,
I nabywszy pogląd świeży,
Nowym łokciem dzieje mierzy.”
Ministerstwo broni się, że podstawa programowa to tylko „szkielet”, któremu nauczyciele programami nauczania nadadzą „ciało”, będą też mogli wprowadzać dodatkowe treści. Jednak to właśnie podstawa programowa zawiera zakres treści nauczania, czyli określenie zagadnień, które powinny być dla danego przedmiotu i danej klasy omówione na lekcjach. Na bazie tej właśnie podstawy przygotowane zostaną podręczniki, nauczyciel będzie mógł jedynie „dodatkowo” opowiedzieć o tym, co uzna za istotne, jeśli znajdzie na to czas. Jakie zatem propozycje przedstawiło grono ekspertów MEN? Przedmioty decydujące o polskiej tożsamości narodowej zostały okrojone z tego wszystkiego, co może wzbudzać zachwyt nad polskim patriotyzmem. Zaproponowano nawet wykreślenie wiersza „Kto ty jesteś, Polak mały…”! Najjaskrawsze przykłady owych propozycji to oczywiście kwestia zakłamywania lub pomijania faktów dotyczących wojen z Krzyżakami, ludobójstwa na Wołyniu, czy zniknięcie tematów dotyczących Żołnierzy Niezłomnych albo usunięcie z poziomu podstawowego Konfederacji Barskiej i przeniesienie tego wątku do rozszerzenia. Zmiany te, usuwając rodzimą historię, kulturę, sztukę i obyczaje oraz narzucając obce spojrzenie i wzorce, jako żywo przypominają germanizację i rusyfikację. Młodzież, jeśli propozycje te wejdą w w życie, zostanie poddana wynarodowieniu! W proponowanym programie nauczania nie ma miejsca na bohaterstwo, na odwagę, na miłość do Ojczyzny, na sprawy narodowe, na Boga, na rolę Kościoła. Wychowany w ten sposób człowiek będzie w przyszłości nieczuły na hasła patriotyczne czy religijne, nie będzie więc głosował na polityków wyznających takie wartości. Wiele kompetentnych osób szczegółowo komentowało usuwane z podstaw programowych treści, zarówno historyczne jak i literackie, ukazując szerszy kontekst tych niepokojących zmian. Prof. Andrzej Nowak postulował nawet konieczność zbudowania alternatywnej ścieżki edukacyjnej pozwalającej uzupełniać te, w oczywisty sposób niezbędne dla formacji narodowej, treści.
„Historia kołem się toczy”, pewne mechanizmy rządzące polityką światową są powtarzalne, zaś człowiek pozbawiony wiedzy o historii własnego kraju, nie będzie umiał ich rozpoznać, ani im przeciwdziałać, bo nie będzie kojarzył przyczyn ze skutkami. Jeśli wiedza o prawdziwej historii Polski, jej literaturze, dorobku cywilizacyjnym czy roli wiary i Kościoła w dziejach naszego Narodu będzie niedostępna w oficjalnym nauczaniu, od świadomości obecnych rodziców zależeć będzie kształt przyszłych pokoleń. Wyniki wyborów parlamentarnych nie pozostawiają jednak wątpliwości – w grupach wiekowych 18- 29 lat, 30-39 lat i 40-49 lat potencjalni rodzice (maluchów lub nastolatków) najwięcej głosów oddali na Koalicję Obywatelską, Trzecią Drogę i Lewicę (łącznie oddano na te ugrupowania we wspomnianych kategoriach wiekowych od 56 do 64 % głosów). Można z dużą dozą pewności założyć, że osoby te nie odczuwają zagrożenia dla własnego światopoglądu w proponowanych przez MEN zmianach w podstawach programowych. Taką postawę przekażą swoim pociechom, które nawet bez ich roli kibicują marszom równości, czarnym protestom, walce „o planetę” i rezygnacji z religii. Prawda historyczna czy świadomość tożsamości narodowej nie mają tu znaczenia. Nasuwa się więc, może nieco patetyczne, ale zasadne pytanie: czy pozostałym 30 % rodziców wystarczy determinacji i wiedzy aby polskość przetrwała?
Żyjemy w czasach powszechnego dostępu dzieci do smartfonów, komputerów, ekranów tv. Komputer jest pożyteczni i niewątpliwie niezbędny w pracy i nauce, lecz niestety media cyfrowe są nadużywane. Wpływ migającego w określony sposób światła, uzależnienie od telefonu, oraz wywoływane poprzez wielogodzinne, codzienne jego użytkowanie reakcje w mózgu i ukształtowane w ten sposób nawyki ogłupiają. Niektórzy naukowcy nazywają to zjawisko demencją cyfrową. Powoduje ona zanik umiejętności racjonalnego myślenia, zaburzenia koncentracji oraz rozleniwienie w stymulowaniu mózgu np. do zapamiętania informacji czy wykonania w pamięci prostego działania matematycznego. Słowem: pojawia się zanik rozumu, co naturalnie przekłada się na wyniki w nauce. W sferze psychicznej dochodzą do tego problemy ze snem, samotność i brak umiejętności nawiązywania relacji z innymi ludźmi, czasem nawet depresja i oczywiście uzależnienie od elektroniki.
Wyniki badań psychologicznych młodzieży są zatrważające. Dane z raportu „Młode Głowy”, dotyczącego młodzieży w wieku 10-19 lat, opublikowanego przez Fundację Unaweza Martyny Wojciechowskiej, przekazał w kwietniu 2023 r portal głos.pl – czytamy tam m.in.: „Aż 28 proc. przebadanych dzieci nie ma chęci do życia; co dziesiąty uczeń w Polsce deklaruje, że podjął próbę samobójczą, blisko 40 proc. doświadczyło myśli samobójczych. Co drugi nastolatek ma skrajnie niską samoocenę i fatalne zdanie o własnej sprawczości; ponad 80 proc. w kłopotliwej sytuacji nie potrafi znaleźć rozwiązania i nie radzi sobie ze stresem dnia codziennego”.
Na tak zarysowaną zmianami cywilizacyjnymi sylwetkę młodego człowieka nałóżmy aktualne „ratunkowe” pomysły MEN:
zapowiadana przez Minister Nowacką reforma edukacji ma za cel zmniejszenie zasobu wiedzy „wkładanej do głów”, więc skutkiem będzie po prostu zmniejszenie zasobu wiedzy „w głowach” uczniów,
brak prac domowych w najmłodszych klasach upośledzi zdolności pamięciowe ucznia, co trzeba będzie nadrobić w późniejszych latach (jeśli uczeń będzie miał ku temu chęć), tak więc dziecko mniej zapamięta z mniejszego zasobu wiedzy i będzie się to wiązało z większym wysiłkiem,
pogorszone też będą umiejętności płynnego czytania i starannego pisania, (jeśli szlaczki i literki znajdą się w katalogu „prac domowych”)
przez brak prac domowych rodzice nie będą mieli codziennego wglądu w treści nauczane w szkole,
brak oceniania prac domowych w starszych klasach zaburzy wytworzenie nawyku systematyczności i odpowiedzialności,
„dni projektowe” lub temu podobne wynalazki zlikwidują potrzebę umiejętności samodzielnej pracy czy podejmowania decyzji – projekty będą przecież grupowe. Ważne będzie podejmowanie tematów dotyczących „globalnego ocieplenia”, emisji CO2, różnorodności, przeciwdziałania dyskryminacji wobec „uchodźców” i osób o nietypowej tożsamości płciowej,
uczeń nie będzie musiał się starać na zajęciach wf, nie będzie „stygmatyzującej” rywalizacji sportowej, można więc będzie nie dawać z siebie wszystkiego, tylko ćwiczyć byle jak albo symulować ćwiczenie, zaś „wyławianie talentów sportowych” będzie niedobre, bo wzmacnia rywalizację,
po zwalczeniu „ocenozy”, nikt nie będzie ucznia oceniał, dostanie on może niedyskryminującą informację zwrotną, jednak przy braku jasnego punktu odniesienia (np. rozkładu ocen w klasie) nie będzie do końca wiadomo „czy my są chwalone, czy ganione”,
po usunięciu istotnych informacji o historii ojczystego kraju i ważnych pozycji z jego dorobku literackiego i kulturalnego, młodzież nauczy się z literatury współczesnej i starannie dobranych podręczników, że poglądy patriotyczne to „faszyzm”, kapitał nie ma narodowości, w Unii wszyscy jesteśmy na „you”, wszyscy jesteśmy Europejczykami, planeta płonie, zapłodniony zarodek ludzki to nie człowiek itp. Wiedza o chrześcijańskich korzeniach Polski nie jest niezbędna, aby wychować „obywatela świata”. Ważna jest natomiast wiedza i postawa obywatelska,
wszelkie dyskusje na tematy narodowe, polityczne, historyczne mogą być obraźliwe i dyskryminujące dla Niemców i Rosjan, więc lepiej ich nie prowadzić, chyba, że chcemy obrazić Brygadę Świętokrzyską, wtedy jak najbardziej można będzie porozmawiać,
pod postacią wiedzy o seksualności człowieka przeprowadzona zostanie promocja ryzykownych zachowań seksualnych, ale spokojnie, informacja o dostępności bez recepty pigułek „dzień po” też zostanie uczniom podana,
młodzież zapozna się również z aspektami seksualności osób LGBTQ+,
przy braku tradycyjnego oceniania nagrody i stypendia dla najlepszych będą przyznawane nie za wyniki w nauce, lecz za inne zachowania, zresztą nie będzie już „najlepszych”, bo wszyscy będą równi,
wiedza o roli Kościoła Katolickiego zostanie zredukowana do podstaw – najważniejsze jest, żeby zapamiętać, że wiara to zabobony, a Kościół jest zacofany. Na lekcjach religii, jeśli pozostaną w szkole, nie będzie można formować uczniów w wierze, będą to w istocie lekcje religioznawstwa i wyniki z tych zajęć nie będą się liczyć do średniej ocen (zresztą ocen też nie będzie). Oparcie w wierze nie pasuje do nowoczesnej szkoły XXI w. – wg Lewicy „psycholog w szkole jest znacznie bardziej potrzebny niż ksiądz”,
czasu wolnego na pasje czy sport jak nie było, tak nie będzie nadal – trzeba w szkole odsiedzieć swoje, zwłaszcza, że jest to miejsce przyjazne, niedyskryminujące i właściwie, po redukcji programów i likwidacji oceniania, służące głównie towarzyskiemu spędzaniu czasu.
Warto zastanowić się, czy proponowane zmiany, w efekcie których ukształtowany zostanie nowy typ absolwenta, obywatela, wyborcy i człowieka rzeczywiście są „ratunkiem” dla uczniów, ich rodziców i całego kraju. Czy odejście od wiary, zastąpienie jej dostępem do psychologa, da istocie duchowej, jaką jest człowiek, oparcie. W żadnym wypadku nie neguję konieczności wprowadzenia psychologów do szkół, jednak rozpacz i niechęć do życia oraz brak wiary w siebie rodzą się często z przyczyn, których obecny zarząd MEN nie dostrzeże. Tą przyczyną jest brak wyraźnie zarysowanych wartości, celu i ideału, co jest prostą konsekwencją odwrócenia się od Boga. Zapracowani rodzice nie są w stanie dopilnować wszystkich aspektów wychowania, a należy do nich przecież także formacja duchowa. W efekcie dzieci wychowują się na wzorcach czerpanych z Internetu i grupy rówieśników – nie wszyscy są gotowi na okrucieństwo i deprawację, z którymi tam się zetkną.
„Nie kocha syna, kto rózgi żałuje, kto kocha go – w porę go karci.” podpowiada Księga Przysłów, która jest przecież emanacją mądrości pradawnych ludów. Można tę zasadę zastosować także do systemu edukacyjnego – obniżenie wymagań szkolnych nie zwiększy pewności siebie, brak oceniania nie wywoła motywacji, bez wykonania pracy nie będzie poczucia spełnienia i zadowolenia z dobrze wypełnionego zadania. Zasiewanie wątpliwości co do własnej tożsamości płciowej, wymazywanie tożsamości narodowej i religijnej nie pozwolą na jasne zrozumienie kim się naprawdę jest. Wzmacnianie skłonności do hedonistycznego, beztroskiego stylu życia będzie przyczyną dramatów życiowych. To nie jest droga do szczęścia człowieka ani do pomyślności kraju.
27 kwietnia 2024 Stanisław Michalkiewicz oj, fatalne…
Rosyjski historyk Lew Gumilow twierdził, że przyczyną „pasjonarności”, jakiej od czasu do czasu ulegają rozmaite narody, są wpływy kosmiczne. Że zjawiska kosmiczne mają wpływ na ludzi, to wydaje się oczywiste. Nie mam na myśli astrologii, bo to szamaństwo – ale weźmy np. takie kobiety, których niektóre funkcje życiowe najwyraźniej pozostają pod wpływem Księżyca. A przecież byłoby dziwne, gdyby wpływy kosmiczne manifestowały się tylko w ten sposób. Możliwe, że właśnie one są też przyczyną „pasjonarnosci”, o której mówił Lew Gumilow, tylko ani nie zdajemy sobie z tego sprawy, ani też nie wyobrażamy sobie sposobu, w jaki zjawiska kosmiczne na „pasjonarność” wpływają.
Na przykład „wiatr słoneczny”, czyli strumień korpuskularnego promieniowania, który dzień i noc bombarduje Ziemię z różnym zresztą nasileniem? Jest on hamowany przez magnetyczną osłonę naszej planety, bo w przeciwnym razie promieniowanie to zabiłoby życie na Ziemi, ale przecież część wiatru słonecznego do Ziemi dociera i z pewnością wywołuje rozmaite następstwa z „pasjonarnością” włącznie. Na przykład – czy wiatr słoneczny nie był przypadkiem przyczyną, dla której Niemcy w latach 30-tych i 40-tych tak zafascynowali się Adolfem Hitlerem? Historycy dopatrują się co prawda innych przyczyn, jak np. traktat wersalski – ale czy traktat wersalski mógłby wywołać aż takie skutki i to nie tylko w Niemczech, ale i w Rosji, gdzie z kolei miliony ludzi zafascynowały się gromadką Żydów, z Włodzimierzem Eljaszewiczem Ulianowem, znanym jako „Lenin”, którego matka pochodziła od jakiegoś żydowskiego handełesa ze Starokonstantynowa na Wołyniu, czy Lejbuszem Bronsteinem, znanym jako „Lew Trocki”? Przecież traktat wersalski dotyczył całej Europy, ale zwariowali tylko Niemcy i Rosjanie, a poza tym ci ostatni popadli w obłęd zanim jeszcze doszło do konferencji wersalskiej, więc przyczyny mogą być całkiem inne.
W dodatku wszystko wskazuje na to, że jakiekolwiek by te przyczyny nie były, to – przynajmniej w stosunku do Niemców – wcale nie ustały. Przeciwnie – po pewnym okresie braku aktywności, zaktywizowały się na nowo. Objawiło się to w postaci niewątpliwego obłędu podczas tak zwanego kryzysu migracyjnego, kiedy to z inicjatywy Naszej Złotej Pani, która musiała paść ofiarą tej przypadłości jako pierwsza, bo nie tylko kazała witać miglanców chlebem, solą i kwiatami, ale w dodatku chciała ten swój obłęd narzucić innym europejskim narodom. Jak zauważył Izaak Newton, każda akcja wywołuje reakcję skierowaną w stronę przeciwną, więc w następstwie obłędu, jakiemu uległa Nasza Złota Pani, w Niemczech pojawiła się reakcja w postaci Alternatywy dla Niemiec, którą Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen uznała – obok Konfederacji – za ugrupowanie szkodliwe z punktu widzenia budowy IV Rzeszy.
Ale incydent z miglancami był – jak się okazało – zaledwie wstępem do objawienia się innych form obłędu, zgodnie zresztą ze spostrzeżeniem Rosjan, którzy twierdzą, że każdy durak po swojemu s uma schodit [Каждый дурак по-своему с ума сходит] , co się wykłada, że każdy wariat wariuje na swój sposób. O ile jedni Niemcy zaczęli popadać w wariactwa polityczne, na przykład w postaci klimatyzmu, to z kolei inni powariowali na tle seksualnym. Klimatyzm polega na dopuszczeniu sobie przez wariata do głowy, że klimat zmienia się z powodów antropogenicznych, to znaczy – spowodowanych działalnością ludzi, w związku z tym ludzie powinni im zapobiegać. No i próbują – co właśnie doprowadziło do potężnej powodzi w Dubaju, gdzie jacyś wariaci postanowili „zasiewać chmury”, to znaczy – gwoli sprowadzenia deszczu traktować je jakimiś chemikaliami – co doprowadziło do katastrofy. Teraz oczywiście wszyscy zaprzeczają, jakoby zasiewanie chmur miało miejsce, ale właśnie to utwierdza nas w przekonaniu, że jednak wariaci musieli dojść do głosu.
Znowu okazało się, że „wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie”, zwłaszcza gdy zarazi obłędem jakiegoś dygnitarza. Z kolei przewielebne duchowieństwo Kościoła katolickiego w Niemczech najwyraźniej popadło w obłęd na tle seksualnym. Objawy występują już od dłuższego czasu, ale ostatnio doszło do incydentu, który powinien spowodować interwencję infirmerów. Oto w katedrze św. Piotra w Trewirze, tamtejszy biskup Stefan Akcerman, w towarzystwie pastorów protestanckich odprawił – jeśli można tak nazwać tę liturgię – nabożeństwo promujące rozmaite seksualne dewiacje, jako rzekomo są miłe Stwórcy Wszechświata.
Celebransi na razie wstrzymali się od spółkowania na ołtarzu czy na jego stopniach, ale sytuacja jest rozwojowa, więc pewnie doczekamy się wszystkiego, zwłaszcza gdy obłęd będzie narastał, a wśród przewielebnego duchowieństwa, w charakterze biskupek czy diakonis pojawią się damy. Zresztą rewolucyjna teoria do tej rewolucyjnej praktyki została przygotowana już zawczasu przez Wiktora Emanuela kardynała Fernandeza, który zajął się mistyką płciową, to znaczy – sposobami doświadczania obecności Stwórcy Wszechświata przy pomocy orgazmu. Słowem – będzie się działo – a jestem pewien, że gwoli doświadczenia takich mistycznych odlotów, w kościołach zaroi się również od osób niewierzących, więc przynajmniej ten cel duszpasterski zostanie osiągnięty.
Wspominam o tym, bo po podmiance, jaką za pozwoleniem Naszego Najważniejszego Sojusznika, 15 października ub. roku na pozycji lidera sceny politycznej przeprowadzili u nas Niemcy, pojawiły się symptomy zakażenia obłędem. Oczywiście na pierwszy ogień poszły najbardziej podatne na wariactwo, najsłabsze głowy, którym akurat postawiony na fasadzie nowego vaginetu Donald Tusk powierzył fuchy ministerialne. Nie mówię już o redukowaniu edukacji do absolutnego minimum, to znaczy – by absolwenci potrafili narysować swoje imię i nazwisko, potrafili liczyć do 500 i orientowali się w znakach drogowych – jak to postulował Reichsfuhrer Henryk Himmler w Generalplan Ost, ani wprowadzania do polskich szkół apologetycznych opowieści o Stefanie Banderze – ale o obłędzie na tle problemów vaginalnych. Oto feministra od równości w vaginecie Donalda Tuska, Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula najwyraźniej nie zamierza poprzestać ani na pigułce „dzień po” dla 15-latek, ani nawet na aborcji, bo właśnie wystąpiła z kolejną inicjatywą, by gwoli zabezpieczenia kobiet przed niepożądaną ciążą, można je było na koszt państwa sterylizować.
Myślę, że na tym ten rewolucyjny rozpęd się nie skończy, bo sterylizacja może być tylko wstępem do całkowitego patroszenia kobiet, które w ten sposób uwolniłyby się od menstruacyjnych i wszelkich innych, np. menopauzalnych przypadłości, a poza tym, po wypatroszeniu, zmiana płci nie przedstawiałaby specjalnych trudności. W tej sytuacji wyjaśnienia wymagałoby tylko jedno; czy mianowicie feministry z vaginetu Donalda Tuska, a także i on sam nie wystawiał się aby zbyt długo na działanie wiatru słonecznego, bo jeśli ta przyczyna nie wchodziłaby w grę, to musielibyśmy uznać, że źródłem zarazy znowu stały się Niemcy.
Odejście od obowiązkowych prac domowych to więcej czasu dla uczniów i uczennic na przygotowanie się do lekcji, rozwijanie zainteresowań, aktywność fizyczną i odpoczynek. Od kwietnia obowiązują nowe przepisy dotyczące prac domowych w szkołach podstawowych.
W pierwszym dniu szkoły po Świętach Wielkanocnych w praktyce zaczęło obowiązywać rozporządzenie Ministra Edukacji dotyczące prac domowych w szkołach podstawowych. W klasach I-III prace domowe pisemne i praktyczno-techniczne nie są zadawane – z wyjątkiem ćwiczeń pisemnych usprawniających motorykę małą – a w klasach IV-VIII prace domowe są nieobowiązkowe i nieoceniane. Zamiast oceny, uczeń uzyskuje od nauczyciela informację zwrotną na temat poprawności i jakości wykonanej pracy.
Minister edukacji Barbara Nowacka wskazała konkretne korzyści wynikające z nowych przepisów.
Uczniowie i uczennice w końcu zyskują czas na przygotowywanie się do lekcji, czytanie książek, a także, co bardzo ważne, rozwijanie swoich zainteresowań, aktywność fizyczną i odpoczynek – powiedziała feministra Nowacka.
Jak podkreśliła, to szkoła jest miejscem, w którym dzieci się uczą, szkoła musi też wyrównywać szanse i uczyć uczciwości.
Nieobowiązkowe prace domowe to ważny krok w kierunku nowoczesnej szkoły, a także szkoły bez fikcji. Nie może być tak, że nauczyciel stawia ocenę za pracę, którą tak naprawdę wykonała sztuczna inteligencja. Postęp technologiczny jest bardzo szybki, a szkoła musi za nim nadążać – podkreśliła feministra edukacji.
Zastępca dyrektora Instytutu Badań Edukacyjnych Tomasz Gajderowicz wskazał, że podstawą przyjętych rozwiązań prawnych są m.in. badania naukowe.
Efekt edukacyjny prac domowych w przypadku szkoły podstawowej jest bardzo mały
[Minęły już niestety czasy, gdy do dobrego tonu należało nie natrząsanie się z nazwisk. Szkoda. MD]
Nowa władza chce wiedzieć, kto opiekuje się dzieckiem podczas nieobecności rodziców. – To informacja dla nas, dla systemu – zapowiada minister rodziny, pracy i polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk.
Rząd Tuska planuje wprowadzić dodatek w wysokości 1500 złotych dla rodziców, którzy potrzebują skorzystać z opieki nad dzieckiem. Wszystko ma być rejestrowane, nawet jeśli ktoś zdecyduje się powierzyć dziecko na przykład babci.
Na antenie Radia ZET o pomyśle władzy mówiła minister Dziemianowicz-Bąk. Jak podkreśliła, potencjalny opiekun miałby być weryfikowany przez system
– W naszej propozycji pojawia się rzeczywiście taki wymóg, żeby zawrzeć jakiegoś rodzaju umowę – mówiła minister.
Umowa miałaby być zawierana nawet pomiędzy rodzicami a dziadkami, ciociami czy wujkami dziecka. – Tak, żeby zgłosić, kto konkretnie opiekuje się dzieckiem. To nie jest tylko kwestia jakiegoś układu pomiędzy rodzicem, a osobą sprawującą opiekę, to jest także informacja dla nas, dla systemu, czy to dziecko jest powierzone o sobie bezpiecznej – twierdzi Dziemianowicz-Bąk.
Chodziło jej m.in. o to, czy babcia nie znajduje się np. w rejestrze pedofilów. – Oczywiście ja tu tutaj nie chce sugerować niczego, ale musimy dmuchać na zimne – powiedziała. Dodała, że wszystko to miałoby być działaniem na rzecz „bezpieczeństwa dzieci”.
Pomysł podpisywania umowy z najbliższą rodziną na opiekę nad dziećmi jawi się jako kompletne wariactwo. Lewica daje też do zrozumienia, że rodzice nie wiedzą, co jest dla dzieci najlepsze, a wie to oczywiście system z armią urzędników na czele, która będzie potencjalnego opiekuna sprawdzać. Dziemianowicz-Bąk i jej świta chcą ingerować w każdy aspekt rodzinnego życia i nawet się z tym nie kryją. Minister przecież mówi wprost, że najważniejsza jest „informacja dla nas, dla systemu”.
W tym miejscu możemy tylko przypomnieć niedawne opinie ojca Dziemianowicz-Bąk, Remigiusza Dziemianowicza. Pisał on, że jeżeli jego córka zostanie ministrem edukacji, to współczuje dzieciom, ponieważ „wpadną w pełen nowomowy nazi-bolszewicki socrealizm”. „Ale niech ludzie nie skarżą się potem że jest syf, ostrzegam przed taką minister” – skwitował.
Skandaliczne propozycje Nowackiej. Historia bez Ks. Piotra Skargi, „Wyklętych” i bohaterów czasu okupacji
Przedstawione przez Ministerstwo Edukacji Narodowej plany cięć programowych dotyczyć będą również treści omawianych na lekcjach historii. W ramach „odciążenia” uczniów resort Barbary Nowackiej zaproponował odejście od przedstawiania uczniom kluczowych elementów dziejów ojczystych. Z kursu podstawowego zniknąć ma Powstanie Wielkopolskie, a nawet na rozszerzeniu nie będzie wymagana znajomość wybitnych wojskowych Rzeczpospolitej Szlacheckiej. Z podstawy wypaść mają liczne informacje o kulturotwórczej roli chrześcijaństwa, Ks. Piotrze Skardze, czy Św. Maksymilianie Marii Kolbe.
Od 12 do 19 lutego trwać mają pre-konsultacje zaproponowanych przez resort Barbary Nowackiej zmian w podstawie programowej. O tym, jakie treści mają z lekcji zniknąć, dowiedzieć się można z dokumentów przedstawionych na ministerialnej stronie internetowej.
Resort Barbary Nowackiej planuje zaoszczędzić czas na lekcjach historii skreślając z programu wiele wiadomości o cywilizacyjnej roli chrześcijaństwa. Z zakresu wymaganej wiedzy o czasach starożytnych zniknie wymóg zrozumienia „kulturotwórczej nowości” objawionej religii. Z kolei podczas nauki o wczesnym średniowieczu, uczniowie nie będą musieli już poznawać znaczenia pojęcia „Christianitas”, ani doniosłej roli cywilizacyjnej mnichów iro- szkockich. Wiedza o reformie gregoriańskiej – kluczowej przecież dla historii powszechnej – konieczna będzie jedynie dla realizujących kurs rozszerzony.
Licealiści nie będą już poświęcać uwagi współdziałaniu pierwszych polskich władców z Kościołem dla utrwalenia suwerenności kraju, a nawet na rozszerzeniu nie znajdzie się miejsce na opis sporu króla Bolesława Śmiałego ze Św. Stanisławem. Konieczność rozumienia zagrożenia zewnętrznego ( szczególnie niemieckiego) dla Polski Piastów zostanie przeniesiona na „rozszerzenie”.
Uwaga poświęcona chrześcijaństwu ma ucierpieć nawet na zajęciach dotyczących kultury wieków średnich. Uczniowie nie będą już mówili o chrześcijaństwie „jako podstawie ścisłej więzi wiary i rozumu, ze szczególnym uwzględnieniem wpływu Św. Tomasza z Akwinu”.
Propozycje zmian mogą poważnie zaciążyć na znajomości dziejów epoki „sarmackiej”. Z kursu rozszerzonego zniknie wymóg znajomości najwybitniejszych strategów wojskowych I Rzeczpospolitej, w tym Jana Karola Chodkiewicza, czy Stanisława Żółkiewskiego.
Uczniowie nie będą także musieli rozumieć źródeł utożsamiana Polski z „przedmurzem chrześcijaństwa”. Z nauki o dziejach ojczystych zniknie wymóg poznania programu odnowy politycznej ks. Piotra Skargi oraz tego zawartego w „Ślubach Lwowskich” Jana Kazimierza. Zmiany pogorszą również pełną znajomość dziejów oświecenia i Rewolucji Francuskiej. Z kursu rozszerzonego znikną wiadomości o ludobójstwie w Wandei.
Wygląda na to, że prawdziwa dewastacja dokona się w programie poświęconym czasom zaborów. Uczeń „dostrzega kluczowe znaczenie utrzymania i przekazywania polskiego kodu kulturowego (wiara, język) dla podtrzymania świadomości narodowej” – mówi wymóg, którego skreślenie z podstawy zaproponował resort Barbary Nowackiej. Zdolność charakteryzacji przejawów ożywienia życia religijnego Polaków w przeddzień odzyskania niepodległości ma zostać zaś przeniesiona na „rozszerzenie”. Z podstawowego wymiaru kursu mają również zniknąć informacje o Powstaniu Wielkopolskim – choć data jego wybuchu jest przecież świętem państwowym.
Szokujące propozycje ministerstwo wystosowało również względem omówienia wieku XX. Wiedza o współpracy hitlerowskich Niemiec i ZSRR ma być wymagana wyłącznie od uczniów podchodzących do matury rozszerzonej, podobnie jak znajomość różnic programów politycznych Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego.
Z zakresu nauczania skreślono wymóg znajomości przykładów heroizmu Św. Maksymiliana Marii Kolbego, czy Witolda Pileckiego… Ireny Sendlerowej, rodziny Ulmów i innych.
W podstawie ministerstwo zaproponowało również wstrząsającą zmianę językową. Z programu ma zniknąć nauka o „ludobójstwie Polaków na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej”. Zamiast niej uczniowie mają poznawać dzieje „konfliktu polsko- ukraińskiego” na tych terenach.
Zastanawiające są również propozycje resortu względem nauki o okresie powojennym. Nawet z rozszerzonego programu mają zniknąć treści poświęcone bezkarności nazistów po wojnie, czy rozwojowi radykalizmu islamskiego. Ministerstwo proponuje pozbycie się wymogu omówienia „form zniewalania Polaków przez reżim komunistyczny” oraz losów „Żołnierzy Wyklętych”. Kontrowersje wokół problemów dekomunizacji i lustracji po 1989 roku mają być omawiane wyłącznie na „rozszerzeniu”.
To zaledwie część skandalicznych zmian, jakie zasugerowało kierowane przez Barbarę Nowacką ministerstwo. Wymownie przemodelowany ma zostać również tekst uzasadnienia programu nauczania oraz opis celu edukacji historycznej. Z tego ostatniego usunięte mają zostać całe akapity mówiące o patriotycznym celu edukacji historycznej.
powołała zespół 11 ekspertów, którzy będą doradzać w zakresie epidemiologii, profilaktyki, diagnostyki i terapii chorób zakaźnych Powołano osoby z konfliktami interesów, które bezkrytycznie naciskały na szczepienia i propagowały pseudonaukową segregację sanitarną W związku z powyższym zachodzi podejrzenie graniczące z pewnością, że “doradztwo” tej grupy ekspertów będzie stronnicze, nastawione na maksymalizację zysków koncernów i celowe generowanie masowej histerii w celu wygenerowania emocjonalnego zapotrzebowania na produkty farmaceutyczne Przeczytaj cały wątek i podaj dalej, społeczeństwo powinno o tym wiedzieć!
Przewodniczący – prof. dr hab. Robert Flisiak Na zdjęciu “skromny” wykaz konfliktów interesów Pana Profesora, znajdziecie w tej publikacji z 2022 r.: https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/34863359/
Dalej mamy Panią dr hab. Iwona Paradowska-Stankiewicz, która jest pierwszym autorem badania z 2023, w którym co prawda zadeklarowała brak konfliktu interesów, ale badanie finansował Pfizer (zlecił wykonanie badania firmie P95)
https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/37071404/https://p-95.com Pana Prof Parczewskiego chyba nie muszę przedstawiać, proponował godzinę policyjną dla niezaszczepionych: https://wiadomosci.onet.pl/kraj/koronawirus-doradca-premiera-proponuje-godzine-policyjna-dla-niezaszczepionych/texgrkm Pan Profesor Parczewski był obecny na “International Workshop on COVID-19 Vaccines 2022 – December Edition” – wspieranej przez…nie zgadniecie kogo…Pfizera! https://academicmedicaleducation.com/meeting/international-workshop-covid-19-vaccines-2022-december-edition Kolejni na liście, tj. Prof Małgorzata Pawłowska (wynagrodzenia od AbbVie, Gilead, Merck i Roche), Prof Anna Piekarska (wynagrodzenia od AbbVie, Gilead, Merck, and Roche), prof. dr hab. Krzysztof Tomasiewicz (AbbVie, Alfa Wasserman, BMS, Gilead, Janssen, Merck, Roche, Merck), dr hab. Dorota Zarębska-Michaluk (AbbVie, Gilead, Merck) podpisali się pod apelem do premiera i prezydenta o podjęcie prac nad aktami prawnymi, które pozwolą na weryfikację szczepień pracowników oraz ograniczających dostęp niezaszczepionym do miejsc publicznych w zamkniętych przestrzeniach https://tvn24.pl/biznes/z-kraju/koronawirus-w-polsce-weryfikacja-szczepien-pracownikow-apel-do-premiera-i-prezydenta-specjalistow-chorob-zakaznych-st5506126 W zespole powołanym przez Panią Minister Leszczynę nie zabrakło również Pana prof. dr hab. Krzysztofa Pyrcia, który kieruje zespołem ViroGenetics Team, a ten stanowi część projektu europejskiej inicjatywy na rzecz walki z koronawirusem (CARE) finansowanej przez Pfizera i Fundację Billa i Melindy Gatesów https://twitter.com/PiotrWitczak_/status/1550011958878928897 Jest i Pan dr hab. Piotr Rzymski, który otrzymywał wynagrodzenie od Pfizera i Moderny https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/37766178/ Członkiem Zespołu jest również Pan prof. dr hab. Jacek Wysocki, który pobierał wynagrodzenie od Astra Zeneca, GSK, Moderny i Pfizera https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/37766178/ Prof. Flisiak, Wysocki, Pyrć, Rzymski świetnie współpracują od początku pandemii na rzecz promowania szczepionek przeciw covid i podpisali się pod tezami, na które nie było dowodów lub dowody były niewystarczające, np. “Szczepionki mRNA uważane są za bardzo bezpieczne ze względu na: brak możliwości modyfikowania DNA pacjenta, brak możliwości zaistnienia infekcji, szybką degradację mRNA ze szczepionki do nieszkodliwych składników i jego podobieństwo do mRNA naturalnie występującego w komórkach, oraz bardzo niewielką dawkę konieczną do wywołania efektu terapeutycznego” https://termedia.pl/pobierz/510199f9504e6518a4cd548f9ee2326a/ Obecnie wiemy, że byli w błędzie, a dokument przypominał bardziej ulotkę promocyjną szczepionek przeciw covid Ci sami Panowie Prof Rzymski, Flisiak, Pyrć i Wysocki wykazali się zatem niebywała hipokryzją publikując tę pracę, w której opowiadają się za bezwzględną cenzurą i twierdzą: “Fałszywe twierdzenia na temat szczepionek COVID-19 wygłaszane przez pracowników służby zdrowia, naukowców i pracowników akademickich nie powinny być dłużej tolerowane”
Europejskich polityków zszokowała nadgorliwa postawa polskiej sekretarz stanu z ministerstwa klimatu i środowiska.
W poniedziałek Urszula Zielińska zadeklarowała w Brukseli poparcie dla celu redukcji emisji dwutlenku węgla aż o 90 procent do 2040 roku. [Inaczej pisząc – DZIESIĘĆ RAZYMD ]
W lutym Komisja Europejska powinna ogłosić nowy cel redukcji emisji dwutlenku węgla na rok 2040. Większość państw nie chce radykalnych cięć ze względu na kryzys wysokich kosztów życia. Pogłębiłby się on dramatycznie wraz z przyjęciem bardziej „ambitnych” celów klimatycznych. Zmusiłoby to rządy do wprowadzenia kompleksowych regulacji ograniczających konstytucyjne wolności obywateli i w szybkim tempie likwidującej produkcję, a także konsumpcję przemysłową oraz rolną. Stąd europejskich polityków wdrażających politykę klimatyczną zszokowała postawa przedstawicielki polskiego rządu.
W KE trwają prace nad propozycją dotyczącą celu klimatycznego na rok 2040. Obecne prawo o klimacie zobowiązuje UE do redukcji emisji o 55 procent do 2030 roku i osiągnięcia tak zwanej neutralności pod względem emisji dwutlenku węgla do 2050 r. Jednocześnie KE musi zaproponować w przyszłym miesiącu cel pośredni na 2040 r.
Europejska Naukowa Rada Doradcza ds. Zmian Klimatu, powstała na mocy rozporządzenia Europejskie prawo o klimacie latem zeszłego roku, wskazała, że cel zerowej emisji netto dwutlenku węgla nie będzie możliwy do osiągnięcia do 2050 r., jeśli o 10 lat wcześniej nie zredukuje się emisji aż o 90 – 95 procent.
Unijny komisarz ds. działań w dziedzinie klimatu Wopke Hoekstra zobowiązał się „bronić” celu 90-procentowej redukcji do 2040 roku, doskonale wiedząc, że będzie to wymagało narzucenia obywatelom drastycznej polityki. Jeszcze w październiku podczas przesłuchania w europarlamencie potwierdził, że Komisja Europejska będzie musiała „zbadać” radykalne rozwiązanie polityczne, zmuszając do „zmiany stylu życia, w tym zmiany diety”, jako sposobu na osiągnięcie tego celu.
Komisja musi przygotować wniosek ustawodawczy dotyczący ustalenia unijnego celu klimatycznego na rok 2040 w ciągu sześciu miesięcy od pierwszego globalnego podsumowania porozumienia ONZ w ramach porozumienia paryskiego. Podsumowanie to zakończono podczas grudniowego szczytu klimatycznego COP28 w Dubaju.
Państwa członkowskie UE już mają trudności z osiągnięciem celów na rok 2030. Mierzą się z potężnymi i gwałtownymi protestami, chociażby rolników. Ludzie odczuwają coraz większe koszty energii, które przekładają się na rosnącą inflację i kryzys wysokich kosztów życia.
Kontynuacja polityki klimatycznej, a zwłaszcza zwiększanie ambicji dramatycznie pogorszy stan finansów wielu milionów Europejczyków, doprowadzając najpewniej do licznych protestów.
Podczas grudniowego spotkania ministrów środowiska Komisja wyraziła niezadowolenie z przedstawionych dotychczas krajowych planów w zakresie klimatu i energii (NECP). Nie pozwolą one osiągnąć trzech głównych celów na koniec tej dekady, to jest: podwojenia udziału odnawialnych źródeł energii w miksie energetycznym UE do 42,5 procent, przy jednoczesnym obniżeniu całkowitego zużycia energii aż o 11,7 proc., dzięki czemu chciano doprowadzić do zmniejszenia emisji netto o 55 proc. w porównaniu z 1990 rokiem.
Kraje spóźniły się także z przedstawieniem swoich planów. Termin był wyznaczony na czerwiec ubiegłego roku, zaś do listopada plany przedstawiło 21 państw.
Po dokonaniu oceny spóźnionych planów przez Komisję, 21 grudnia ub. roku unijny organ wykonawczy ogłosił, że wszczyna postępowanie w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego przeciwko Austrii, Bułgarii i Polsce w związku z przekroczeniem prawnego terminu.
Bruksela naciska na zwiększenie ambicji klimatycznych. Do 30 czerwca br. państwa powinny przesłać do KE ostateczne plany w dziedzinie energii i klimatu, po uwzględnieniu zaleceń Komisji.
W związku z ustalaniem celu redukcji emisji do 2040 r. swoją deklaracją zaskoczyła minister Urszula Zielińska, świeżo mianowana sekretarz stanu w ministerstwie klimatu i środowiska. 15 stycznia zadeklarowała w Brukseli, że Warszawa od teraz będzie realizować ambitne działania klimatyczne.
– Przyjechałam tu z wiadomością, że Polska zwiększy wysiłki w walce ze zmianami klimatu. (…) Musimy wykonać naszą część zadania. Będę przekonywać do tego resztę członków rządu – oznajmiła. Dodała, że nasz kraj opowiada się za redukcją emisji aż o 90 procent do 2040 r. i „nowy rząd pod przewodnictwem Donalda Tuska nie będzie już blokować działań UE na rzecz klimatu”. Co więcej, wskazała, że trzeba przyspieszyć realizację celów klimatycznych i „reszta Europy może liczyć na to, że Polska zwiększy swoje wysiłki w tym zakresie”. Dodała, że „zobowiązania Europy są zobowiązaniami Polski”.
„Politico” przyznaje, że „Zielińska zaskoczyła apelem, aby UE mierzyła wysoko pomimo rosnącego sprzeciwu wobec zielonego prawodawstwa”. Przedstawicielka KO miała „naciskać na osiągnięcie celu zgodnego z radami doradców naukowych UE, którzy wzywali do cięć o co najmniej 90 procent”.
UE „absolutnie musi przyjąć ambitne cele i my musimy przyjąć cel redukcji emisji o 90 procent” – stwierdziła. Polityk Partii Zielonych, która dostała się do Sejmu z listy KO, tłumaczyła później, że Polska nie ma jeszcze oficjalnego stanowiska w sprawie celu bloku na rok 2040.
Na razie jedynie Dania publicznie poparła cel redukcji emisji dwutlenku węgla o 90 procent. Inne stolice wstrzymują się z tak radykalnymi deklaracjami w związku z przewidzianymi na czerwiec tego roku wyborami do Parlamentu Europejskiego. W kilku krajach trwają protesty, głównie rolników.
Węgry, które od połowy roku będą sprawować prezydencję w UE, opowiadają się za mniej ambitnymi „zielonymi regulacjami”. Zamierzają nawet przenieść debatę w sprawie celu do 2040 na szczyty przywódców UE w Brukseli, gdzie decyzje podejmowane są w drodze konsensusu i węgierski przywódca będzie mógł zastosować prawo weta.
Jak na razie rządy części państw nie sfinalizowały jeszcze swojego stanowiska. Kwestia ta nawet jest bardzo drażliwa z politycznego punktu widzenia. Te kraje, które wyznaczyły sobie ambitne cele – jak sugeruje „Politico” – „nie poparłyby wyraźnie wysokiego celu”.
Za ambitniejszą polityką klimatyczną [tj. prowadzącą do KATASTROFY md] – poza Danią – opowiada się Austria. Niemcy nie zajęły jeszcze stanowiska, oznajmił Sven Giegold, sekretarz stanu w ministerstwie klimatu, który reprezentował Berlin podczas poniedziałkowych rozmów. Rząd niemiecki mierzący się z protestami rolników i maszynistów, a także szukający oszczędności budżetowych po decyzji trybunału o niegodności z prawem przekierowania pożyczek covidowych na tak zwaną zieloną politykę, jest podzielony w kluczowych kwestiach klimatycznych.
6 lutego powinna ukazać się oficjalna propozycja KE dotycząca polityki klimatycznej do roku 2040. Sugeruje się, że będzie ona zawierała opis trzech różnych scenariuszy. Jeden będzie zakładał 90-procentowy cel redukcji emisji do 2040 roku, jak zaleciła rada naukowa. Inny ma zakładać nawet ambitniejszy cel.
Wdrożenie “ambitnej” polityki klimatycznej będzie się wiązało z dramatyczną redukcją produkcji przemysłowej, rolnej i konsumpcji. Wiele towarów będzie musiało zniknąć z rynku. Jednocześnie nastąpi gwałtowny wzrost kosztów życia, co wyniknie z wysokiego opodatkowania, chociażby energii, paliw i żywności. Pojawi się też szereg dodatkowych wymogów i odgórnych regulacji dotyczących nowych standardów urządzeń, efektywności energetycznej, elektromobilności. Promowana będzie dieta robaczana, sztucznie produkowane mięso i weganizm. Ograniczona zostanie możliwość korzystania z samochodów itp.
Źródła: euronews.com, politico.eu AS
Matthias 16 styczeń 2024
Ciekawe jakie wykształcenie ma pani minister, pewnie jakaś politologia, socjologia “niepełnosprawnych” albo inna administracja genderyzmem ???
We wtorek będę rozmawiała z ministrem sportu Sławomirem Nitrasem o działaniach antydyskryminacyjnych i przemocy w sporcie oraz o możliwych rozwiązaniach, które polski rząd może wprowadzić „na cito” – zapowiedziała ministra ds. równości Katarzyna Kotula.
„Spotykamy się we wtorek w sprawach antydyskryminacyjnych i przemocy w sporcie” – poinformowała lewaczka.
Jak podkreśliła, chodzi także o dyskryminację kobiet w związkach sportowych, „bo kobiet na wysokich stanowiskach jest niewiele – nie tylko w Polsce”.
„Próby zmian były w tej kwestii podejmowane m.in. we Francji czy w Stanach Zjednoczonych, a zmiany antydyskryminacyjne działy się przy sprawach dotyczących przemocy seksualnej” – twierdzi ministra do spraw nie wiadomo czego.
Ministrem Sportu w rządzie Tuska jest skazany prawomocnie za kłamstwo wyborcze aparatczyk PO ze Szczecina Słamowir Nitras.
======================================
mail:
A czy te kobiety, które obcięły sobie piersi i kazały przysztukować winidurowa rurkę – biegają z mężczyznami na 100 metrów, lub z nimi podnoszą ciężary?