Leczenie czy ludobójstwo? Pytanie takie pojawia się samo, po analizie danych statystycznych!
Niemiecki lekarz Stefan Rastocny w książce “Biorezonans i inne techniki terapeutyczne” pisze, że (UWAGA)… 50 do 80 % diagnoz stawianych w niemieckich szpitalach jest błędnych, co wynika z oficjalnych statystyk medycznych!
Co to oznacza dla osób u których zdiagnozowano chorobę nowotworową? (przypomnę w tym miejscu, że wśród przyczyn zgonów w krajach białego człowieka, nowotwory zajmują drugą pozycję, po chorobach kardiologicznych)
Oznacza to, że co najmniej połowa z nich (a być może nawet 80%) nie ma żadnego raka, jest tylko albo ofiarą pomyłki diagnostycznej, albo ofiarą świadomego oszustwa!
Ponieważ leczenie chorób nowotworowych przynosi lekarzom i szpitalom największy zysk finansowy, więc jest wielce prawdopodobne, że “diagnozują” one chorobę nowotworową (na którą faktycznie pacjent nie cierpi) tylko po to aby poddać go zupełnie nie potrzebnej terapii, za którą NFZ zapłaci ogromne pieniądze. Jeśli ktoś sądzi, że takie przekręty są niemożliwe w świetle etyki lekarskiej, to przypomnę, że środowisko “białych kitli” dało się poznać z jak najgorszej strony w czasie tak zwanej pandemii, w czasie której ludzie ci wymordowali ponad 250 tysięcy chorych pacjentów!
Od dłuższego już czasu, Polska przoduje w statystykach amputacji stóp cukrzycowych, a to dlatego, że za amputację stopy NFZ płaci 5 tysięcy złotych, zaś za leczenie 4 tysiące zł.(pisałem o tym tutaj: http://www.pospoliteruszenie.org/ministerstwo%20smierci.html
Oba te przypadki (i szereg innych)pokazują, że polskie środowisko medyczne to zdemoralizowana grupa zawodowa która dla pieniędzy gotowa jest działać na szkodę pacjentów!
Wszyscy ci nieszczęśnicy którzy mają raka i ci u których tylko raka pomyłkowo (bądź z oszukańczym rozmysłem) zdiagnozowano zostaną poddani “nowoczesnej “metodzie leczenia nowotworu, polegającej na chirurgicznym usunięciu tkanki “nowotworowej”, następnie radioterapii i chemioterapii. W wyniku tej “nowoczesnej” terapii onkologicznej, 97% z nich umrze w krótkim czasie (do 5 lat od operacji) a tylko 3 % dożyje 5 lat i dłużej.
Średni okres życia pacjenta poddanego “nowoczesnej” terapii leczenia raka wynosi… 2 lata od momentu zakończenia leczenia!
Te tragiczne statystyki wydają się być jakąś farsą zwłaszcza w świetle innych statystyk pokazujących, że średni okres przeżycia ludzi z chorobą nowotworową, która nie jest w żaden sposób leczona wynosi…12,5 lat, od momentu zdiagnozowania.
Dlaczego miliony ludzi na całym świecie poddaje się zabójczej terapii “nowoczesnego” leczenia nowotworów? Gdyż o przytoczonej statystyce nie wiedzą, a lekarze o niej nie informują, choć mają taki prawny obowiązek!!
“Nowoczesna” terapia leczenia chorób nowotworowych praktykowana w szpitalach w Polsce i na świecie, nie ma żadnego uzasadnienia nie tylko w świetle przytoczonych statystyk, ale również urąga elementarnej wiedzy medycznej!
Jedna z hipotez wyjaśniająca przyczyny chorób nowotworowych, mówi, że są one skutkiem zatrucia organizmu toksynami które dostają się do organizmów ludzi wraz w przyjmowanym pożywieniem, lekami, szczepionkami, wdychanym powietrzem, itp. Jeśli organizm człowieka (jego układ odpornościowy) jest silny, to toksyny usuwa poprzez pot, mocz, kał, śluz, czy wydychane powietrze.
Za odporność organizmu w dużej części odpowiada mikrobioton jelitowy, czyli mikroorganizmy żyjące w jelitach. Literatura podaje, że tych mikroorganizmów może być nawet…4 kilogramy. Jeśli człowiek w wyniku nieprawidłowego odżywiania i trybu życia (lekomanii, szczepień, stresu, itp) zatruje swój mikrobioton jelitowy, to jego odporność immunologiczna dramatycznie się obniży! Organizm “zalewany” truciznami nie ma siły je neutralizować i przechodzi w tryb ich magazynowania, w specjalnych “workach” co lekarze nazywają guzami nowotworowymi. Guzy nowotworowe to takie “kosze na śmieci”, otoczone specjalną tkanką która izoluje “kosz” z truciznami od zdrowych tkanek. Chirurgiczne usunięcie takiego guza, a wcześniej uszkodzenie jego “otoczki” w czasie biopsji (pobierania materiału do badań), jest najgorszą rzeczą jaką można w takiej sytuacji wykonać! Część trucizn jaka się w czasie tych operacji wydostanie z “kosza” infekuje zdrowe tkanki organizmu, co zmusza go do tworzenia następnych “koszy”, co lekarze nazywają “przerzutami”.
Ale to dopiero początek nieszczęścia! Po chirurgicznej operacji usunięcia guza, lekarze ordynują absurdalny z medycznego punku widzenia zabieg chemioterapii, co polega na “zalaniu” organizmu trucizną która ma teoretycznie zniszczyć tak zwane przerzuty.
Chemioterapia nie niszczy “przerzutów”, tylko cały organizm, w tym mikrobiotę jelitową, co prawie całkowicie pozbawia organizm odporności immunologicznej!
Jak by tej destrukcji było mało w następnej kolejności pacjent jest poddawany radioterapii, czyli naświetlaniu organizmu falami radiowymi o wysokiej częstotliwości. Suma tych “terapii” wyniszcza człowieka, uśmiercając go w czasie średnio 2 lat!
Jaka powinna być terapia chorób nowotworowych w świetle przedstawionej hipotezy?
Po pierwsze trzeba natychmiast przerwać proces “zalewania” organizmu ludzkiego toksynami pochodzącymi z pożywienia, leków, szczepionek, itp. Wielu lekarzy proponuje specjalne diety odtruwające, najbardziej znana jest dieta profesora Gersona, więcej tutaj: https://www.zwrotnikraka.pl/diety-alternatywne-naturalne-rak/ Obok diety niezależni lekarzy proponują spożywanie substancji odkwaszającej organizm (na przykład sodka oczyszczona, ocet jabłkowy, itp), oraz amigdalinę, substancję obecną w pestkach owoców, w największej ilości w pestkach moreli gorzkiej, bądź jej pochodną: letril.. Z całego świata płyną informacje o wyleczeniu nowotworów poprzez zażywania środków niszczących pasożyty, co by wskazywało, że są one jednym z poważnych źródeł zatruwania organizmu ludzi! Medycyna ludowa zaleca spożywanie ziół niszczących pasożyty (piołun, wrotycz) przy chorobach nowotworowych.
Czy alternatywne metody leczenia chorób nowotworowych gwarantują wyleczenie? Oczywiście nie! Jednak w sytuacji gdy medycyna “rokefelerna “zapewnia prawie 100% śmiertelność leczenia nowotworów w ciągu 2 lat po zakończeniu terapii, każde wydłużenie życia ponad te 2 lata (a często całkowite wyleczenie!), warte jest podjęcia ryzyka.
Anthony Ivanowitz 30.07.2025r. www.pospoliteruszenie.org
Sąd Okręgowy w Szczecinie skazał senatora Stanisława Gawłowskiego na 5 lat więzienia w tzw. aferze melioracyjnej. Został uznany winnym m.in. przyjęcia łapówek. Sąd orzekł mu też m.in. karę 180 tys. zł grzywny i zakazał zajmowania kierowniczych stanowisk w państwowych instytucjach i spółkach przez 10 lat.
Stanisław Gawłowski to prominentny działacz Platformy Obywatelskiej. Był posłem na Sejm V, VI, VII i VIII kadencji, senator X i XI obecnej kadencji. W latach 2007–2015 w rządach Platformy obywatelskiej był wiceministrem w Ministerstwie Środowiska. W Platformie Obywatelskiej był na szczytach władzy partyjnej – w latach 2016 – 2018 pełnił funkcję sekretarza generalnego partii.
Czwartkowy wyrok w sprawie tzw. afery melioracyjnej, związanej z nieprawidłowościami przy 26 inwestycjach Zachodniopomorskiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych w Szczecinie, zapadł po ponad pięciu latach procesu. Jest nieprawomocny.
Śledztwo w tej sprawie było prowadzone od 2013 r. Prokuratura przedstawiła 32 oskarżonym łącznie 94 zarzuty, m.in. łapownictwa i prania brudnych pieniędzy. Gawłowski usłyszał siedem zarzutów, w tym pięć korupcyjnych. W czwartek sąd uniewinnił go tylko od jednego z nich. Polityk został uznany winnym m.in. korupcji i plagiatu pracy doktorskiej.
Gawłowskiemu prokuratura zarzuciła m.in. przyjęcie łapówki o wartości co najmniej 733 tys. zł w zamian za pomoc w zdobywaniu wielomilionowych kontraktów na inwestycji realizowane przez Zarząd Melioracji. Prokuratura zarzuciła Gawłowskiemu także tzw. pranie brudnych pieniędzy w związku z wartą ponad 200 tys. zł nieruchomością w Chorwacji.
Stanisław Gawłowski w czasie śledztwa i procesu nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Podkreślał, że przed sądem stanął „z powodów czysto politycznych”. Argumentował, że w czasach rządów Prawa i Sprawiedliwości szukano na niego „haków”.
W styczniu tego roku Trump zakazał transowania dzieci w USA.
Niektóre szpitale jednak nadal oferują „zmiany płci” najmłodszym Amerykanom. Departament Sprawiedliwości wszczął więc przeciwko nim śledztwo, które dla wielu lekarzy eksperymentujących na dzieciach może skończyć się więzieniem. Ideologia gender kończy się wreszcie w Ameryce.
Donald Trump / EPA/BONNIE CASH / POOL
Departament Sprawiedliwości USA (DOJ) wysłał ponad 20 wezwań do lekarzy i klinik, które nadal przeprowadzają zabiegi medyczne związane z tranzycją („zmianą płci”) u dzieci, takie jak podawanie im hormonów czy blokerów dojrzewania. Wezwania związane są ze śledztwem, które ma udowodnić potencjalne oszustwa w opiece zdrowotnej w Ameryce.
To część większego planu administracji prezydenta Donalda Trumpa, która chce zakończyć okaleczanie dzieci w imię ideologii gender. Sprawą żyją amerykańskie media: możliwe, że ludzie odpowiedzialni za nieodwracalne okaleczanie dzieci wreszcie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności!
Spełnione obietnice
Administracja Trumpa, który rozpoczął drugą kadencję w styczniu bieżącego roku, od początku jasno sprzeciwia się procedurom tranzycji u nieletnich. Już 28 stycznia Trump podpisał rozporządzenie zakazujące finansowania takich zabiegów z federalnych środków. Dokument mówi wprost:
„Lekarze okaleczają i sterylizują dzieci pod wpływem fałszywych twierdzeń, że można zmienić płeć”.
W czerwcu Sąd Najwyższy USA poparł dodatkowo zakaz takich procedur w stanie Tennessee, co otworzyło drogę do podobnych ograniczeń w innych stanach.
Tranzycja medyczna u dzieci może prowadzić do poważnych problemów ze zdrowiem. Blokery dojrzewania osłabiają kości, zwiększając ryzyko osteoporozy w przyszłości. Hormony płci przeciwnej powodują natomiast nieodwracalne zmiany, takie jak obniżenie głosu i porost owłosienia, i mogą prowadzić do bezpłodności. Przyjmowanie takich hormonów zwiększa też ryzyko chorób serca, zakrzepów krwi oraz niektórych nowotworów, np. raka piersi u mężczyzn przyjmujących estrogen. Badania z ostatnich lat pokazują również, że tranzycja negatywnie wpływa na inteligencję nastolatków, obniżając ją od 10 do 15 punktów IQ.
Nic więc dziwnego, że Stany Zjednoczone idą w kierunku ograniczenia tranzycji u dzieci. Już 26 stanów wprowadziło zakazy takich zabiegów.
Nieodwracalna szkoda
Konsekwentnym krokiem, ratującym dzieci przed genderowym okaleczeniem, są obecne działania Departamentu Sprawiedliwości, który wysłał teraz ponad 20 wezwań sądowych do lekarzy i klinik wykonujących zabiegi „zmiany płci” u nieletnich. Wezwania te są częścią jednego śledztwa, które dotyczy podejrzeń o oszustwa w opiece zdrowotnej.
W prostych słowach: kliniki, które oferowały tranzycje nieletnich przed zakazem takich praktyk, oszukiwały prawdopodobnie pacjentów, obiecując im zmianę płci. Ta jednak nie jest możliwa, a tranzycja trwale okalecza pacjentów, pozostawiając ich w gorszym stanie. Nie da się też obecnie sztucznie wytworzyć nowych organów płciowych: jedyne, co ofiary tranzycji dostają, to wyniszczone ciało i atrapy członka lub waginy, które zwyczajnie nie działają.
Mówiąc natomiast dokładniej: śledztwo DOJ koncentruje się na podejrzeniach o oszustwa, które mogły naruszać przepisy federalne, takie jak False Claims Act czy ustawa o żywności, lekach i kosmetykach (FD&C Act). Prawa te regulują, jakie zabiegi mogą być oferowane Amerykanom – co wolno pacjentowi obiecać, a co byłoby wprowadzaniem pacjenta w błąd przez lokalny system opieki zdrowotnej. Śledztwo DOJ obejmie więc zeznania tzn. detranzycjonerów, czyli osób, które przerwały własną tranzycję. Wielu z nich obiecano właśnie poprawę stanu zdrowia i „zmianę płci”, nigdy, oczywiście, nie spełniając takich obietnic.
Krzywdziciele za kratami
Śledztwo DOJ może mieć daleko idące konsekwencje dla klinik i lekarzy. W stanach Ameryki, które już zakazały transowania dzieci, placówki przeprowadzające zabiegi „zmiany płci” u dzieci ryzykują utratę licencji, wysokie grzywny, a nawet zarzuty kryminalne, które mogą skutkować karą więzienia do lat 7. Dodatkowo, DOJ może zacząć wspierać pozwy cywilne od pacjentów, którzy jako dorośli uznali, że zabiegi tranzycji przeprowadzone w dzieciństwie były błędem medycznym.
Takie ryzyko prawne już wpłynęło na decyzje niektórych placówek – na przykład Children’s National Hospital w Waszyngtonie – który to szpital ogłosił 21 lipca zakończenie programów tranzycji z powodu „eskalujących ryzyk prawnych”. To smutny fakt, ale dopiero ryzyko pozwów dawnych pacjentów sprawiło, że transowanie dzieci stało się nieopłacalne.
Jak wiele jednak miejsc nadal łamie styczniowy zakaz transowania, wydany przez Trumpa? Według amerykańskich źródeł jest to aż 35 placówek, w tym słynne szpitale w Los Angeles i Bostonie. Placówki te mogą teraz stracić federalne fundusze, ich lekarze natomiast muszą liczyć się z tym, że trafią za kraty.
Dość krótko trwała, związana z wyborem nowego papieża, nadzieja na szybki, a przede wszystkim całkowity powrót do rozumu i wiary pozwalający na odniesienie się do satanistycznych projektów w Europie. Jednym ze sposobów realizacji tychże projektów jest wywołanie i wspomaganie ogromnymi nakładami finansowymi sztucznej migracji.
Aktualna migracja ma mało wspólnego z prawdziwymi uchodźcami. Przypomina włamanie w celach rabunkowych i pasożytniczych. Jej animatorzy działają na dwa fronty. W miejscu pochodzenia „migrantów” sponsorują wojny, pogłębiając chaos i destabilizację, a w miejscach docelowych – wspierają wszelkie procesy związane z „legalnym” i nielegalnym zawłaszczaniem terenu przez osiedleńców, wykorzystując wrogości muzułmanów w stosunku do chrześcijan.
Co mówi Katechizm Kościoła Katolickiego na temat migrantów?
—Narody bogate są zobowiązane przyjmować, o ile to możliwe obcokrajowców poszukujących bezpieczeństwa i środków do życia, których nie mogą znaleźć w kraju rodzinnym.
— Władze publiczne powinny czuwać nad poszanowaniem prawa naturalnego, powierzającego przybysza opiece tych, którzy go przyjmują. Władze polityczne z uwagi na dobro wspólne, za które ponoszą odpowiedzialność mogą poddać prawo do emigracji różnym warunkom prawnym, zwłaszcza poszanowaniu obowiązków migrantów względem kraju przyjmującego.
— Imigrant obowiązany jest z wdzięcznością szanować dziedzictwo materialne i duchowe kraju przyjmującego, być posłusznym jego prawom i wnosić swój wkład w jego wydatki.
Z powyższego wynika, że nawet kierując się tymi łagodnymi wytycznymi oraz ze względu na tragiczne doświadczenia krajów zachodnich Polska nie tylko mogłaby, ale nawet powinna, zrobić natychmiast dwie rzeczy:
zamknąć swoje granice
rozpocząć proces masowej deportacji zanim poleje się więcej polskiej krwi
Dlaczego Leon XIV milczy?
Nowy papież, który jest już określany przez niektórych jako „Bergoglio z ludzką twarzą” lub „Prevost” ogłosił orędzie na Światowy Dzień Migranta i Uchodźcy 2025.
W orędziu nie było odniesień do sztucznej migracji i tragicznych skutkach z tym związanych.
Znalazły się natomiast wzmianki o “ekstremalnych zjawiskach pogodowych” i “kryzysie klimatycznym”.
Nazwanie migrantów i uchodźców „zwiastunami nadziei” oraz „uprzywilejowanymi świadkami nadziei”, a także stwierdzenie, że odnawia się w nich „doświadczenie wędrówki ludu Izraela” budzi wątpliwości.
Sens natomiast ma następujący fragment:
W szczególny sposób, katolicy migranci i uchodźcy mogą stać się dziś misjonarzami nadziei w przyjmujących ich krajach, wskazując nowe drogi wiary tam, gdzie orędzie Jezusa Chrystusa jeszcze nie dotarło (…)
Na koniec: Gdzie troska hierarchów Kościoła o owce nieustannie szarpane przez wilki, które już dostały do zagrody i gdzie roztropność w otwieraniu bramy dla nowej watahy?
Jakby sprawy się nie potoczyły, 30 letni okres „Samostijnej”, kończy się totalną katastrofą. Stanowi to ulgę dla wszystkich jej sąsiadów, nawet jeśli propaganda zachodnia twierdzi coś innego.
Rusińskie chłopstwo było od zawsze krnąbrne, toteż od zawżdy jego władcy musieli topić w oceanie krwi chłopskie bunty, jak to obrazowo opisane jest w sienkiewiczowskim „Ogniem i Mieczem”, gdzie Rusiński Książe, a zarazem Polski Wojewoda Kijowski, Jarema Wiśniowiecki zmuszony był uczynić z ówczesnymi swymi poddanymi.
Również współcześnie, pospólstwo banderowskie tak długo atakowało swych sąsiadów, aż wykorzystał tą ich cechę „usłużny” Zachód, pchając je do konfliktu proxy z RF.
W rezultacie tego przedsięwzięcia, ogromne terytorium byłej Ukrainy, jest prawie całkowicie zniszczone i w ogromnym stopniu wyludnione. Nasuwa się więc pytanie dla wszystkich jego sąsiadów; co z tym fantem robić?
Problemu z tym pytaniem nie ma natomiast Zachód, który już wyznaczył III RP jako zastępcę banderlandu w walce z Rosją.
Zwycięstwo Rosji w obecnej fazie konfliktu z NATO, ma również dla niej złą stronę. Na rosyjskich kolanach wylądował bowiem problem co zrobić z tym największym europejskim byłym państwem. Koszty odbudowy i ponownego zasiedlenia tych terenów będą ogromne, zarządzanie dzikim i agresywnym pospólstwem wyczerpujące, zwłaszcza banderlandu (Wołynia i Galicji) ze stolicą w polskim Lwowie.
Dlatego też, jeszcze przed rozpoczęciem SOW, Kreml robił zachęcające gesty w kierunku III RP, mające na celu wciągnięcie Warszawy do współpracy w podziale ówczesnej Ukrainy. Przy czym trywialnym jest stwierdzenie, że Warszawa pozostała wrogo nastawiona na „rosyjskie zaloty”. Cóż się dziwić, od zarania III RP, była zarządzana przez globalistycznych zachodnich agentów, jak Tusk, Kaczyński i reszta bandy.
Stosunkowo niewielkie skrawki byłej Ukrainy przejmą ich prawowici właściciele: Węgry i Słowacja, natomiast ogromne połacie tego kraju, które zgodnie z prawem międzynarodowym są własnością Polski i Rumunii, pozostaną w rosyjskich rękach, bowiem zachodni zausznicy tych dwu unijnych kolonii nie są zainteresowani zyskami terytorialnym tychże. Wręcz przeciwnie, chcą ich całkowitego zniszczenia dla dobra niemieckiego i francuskiego Lebensraum.
Jak się ta część post-globalistycznej sagi zakończy, trudno jest wyrokować.
Natomiast Kreml, który w przeciwieństwie do Warszawy rozumie i dba o swój interes narodowy, skonstatował, że nie ma innej drogi jak „federalizacja” banderowskiego molocha, jak trzeciego składnika „związku Rosji i Białorusi”. A do tego celu potrzebne mu będzie przywództwo tego trzeciego członu. Jak głoszą niepotwierdzone oficjalnie informacje, Jego wybór padł na byłego ukraińskiego premiera Azarova:
Który ma współzawodniczyć w planowanych wyborach z generałem Walerym Zalużnym, byłym dowódcą ukraińskich wojski i wieloletnim agentem brytyjskiego MI6.
Nawet biorąc pod uwagę patentowaną głupotę ukraińskiego elektoratu, Azarov wydaje się być o wiele bardziej strawnym kandydatem na „gubernatora” niż Zalużny.
Jakby się jednak sytuacja nie potoczyła dla Polski ważne jest jedynie spokojne i przewidywalne sąsiedztwo, przynajmniej do czasu ewentualnego wyzwolenia się spod okupacji unijnej i natowskiej i daj Bóg, rozpoczęcia samodzielnej polityki w interesie Polski I Jej Narodu.
Współczesny świat przeżywa dramatyczne przesilenie, które – choć często pozostaje ukryte pod warstwą poprawnych politycznie haseł – dotyka najgłębszych fundamentów człowieczeństwa. Toczy się walka nie tylko o kulturę, edukację czy język. Toczy się walka o prawdę. O to, kim jest człowiek. Czy jest dziełem Boga – stworzonym na Jego obraz, jako mężczyzna i kobieta? Czy może projektem społecznym, który można dowolnie modyfikować, rekonstruować, a nawet unicestwiać w imię „postępu”?
To pytanie nie jest abstrakcyjne. Nabiera realnych kształtów w szkolnych programach nauczania, w podręcznikach pisanych zgodnie z wytycznymi ideologów równości płci, w medialnych kampaniach normalizujących to, co jeszcze wczoraj uważano za aberrację. I – co najbardziej poruszające – w dramatycznych historiach młodych ludzi, którzy zostali zwiedzeni, okaleczeni i porzuceni przez system, który obiecywał im wyzwolenie.
Wobec tej narastającej presji i coraz śmielszych prób przebudowy cywilizacji zachodniej, postanowiliśmy więc wydać książkę, która stanie się nie tylko kompendium wiedzy, ale również duchowym i intelektualnym narzędziem obrony prawdy. Tak powstała publikacja „Teoria gender: różnorodność czy totalitaryzm XXI wieku?” – książka, która została wydana wyłącznie dzięki ofiarności naszych Darczyńców, i która od samego początku budzi ogromne zainteresowanie.
Książka, która nazywa rzeczy po imieniu
W dobie ogólnego zamętu i celowo wprowadzanej dezorientacji, potrzebujemy tekstów, które nie boją się nazwać rzeczy po imieniu. Książka, którą oddajemy w ręce czytelników, jest właśnie taką publikacją – pisaną z pasją, ale i odpowiedzialnością; odważną, a zarazem osadzoną w faktach i doświadczeniach.
Przede wszystkim autorzy podejmują próbę zrozumienia istoty ideologii gender – jej źródeł, strategii działania i celów. Odsłaniają, że nie chodzi tu o żadną „tolerancję” czy „wolność wyboru”, lecz o całkowitą dekonstrukcję chrześcijańskiej antropologii, o zburzenie naturalnych ról płciowych, o zatarcie różnicy między mężczyzną a kobietą, aż po ostateczne unieważnienie tożsamości człowieka jako stworzenia Bożego.
Lektura książki pozwala dostrzec, że teoria gender nie jest jedynie akademickim konstruktem, lecz narzędziem inżynierii społecznej, które przenika do szkół, mediów, instytucji państwowych i organizacji międzynarodowych – zwłaszcza tych, które mają ogromne środki finansowe i polityczne wpływy.
Głos rozsądku wobec ideologicznego szaleństwa
Szczególnie wstrząsające są fragmenty ukazujące realne konsekwencje wdrażania genderowej ideologii w życie społeczne i edukacyjne. Przykładem mogą być relacje tzw. „detransycjonistów” – osób, które pod wpływem propagandy zdecydowały się na „zmianę płci”, a po latach cierpienia, zabiegów chirurgicznych i stosowania szkodliwych hormonów, zrozumiały, że padły ofiarą kłamstwa.
Dr Andre Van Mol, lekarz i członek American College of Pediatrics jasno stwierdza: „Nie udowodniono, że zmiana płci jest skuteczna. Nie zmniejsza liczby samobójstw. Nie leczy traumy. Małoletni nie są w stanie wyrazić prawdziwie świadomej zgody”. A mimo to, system – wspierany przez potężne lobby farmaceutyczne i środowiska ideologiczne – nie tylko umożliwia, ale wręcz promuje takie interwencje wobec niepełnoletnich dzieci.
Podobne niepokojące zjawiska opisuje raport niemiecki, który ujawnił, że ponad 63% młodych osób identyfikujących się jako „transpłciowe” porzuca swoją diagnozę w ciągu pięciu lat. W przypadku dziewcząt w wieku 15–19 lat odsetek ten wynosi aż 72,7%. To dane, które powinny zaniepokoić każdego, kto z troską patrzy na psychiczne i duchowe zdrowie młodego pokolenia.
Książka „Teoria gender” nie tylko analizuje zjawisko w jego wymiarze psychologicznym i edukacyjnym, ale również ukazuje szerszy kontekst polityczny i kulturowy. Konkretne dokumenty Komisji Europejskiej mówią wprost o konieczności „konfrontowania stereotypów płciowych” już w edukacji przedszkolnej. Uczniów należy – zdaniem unijnych urzędników – poddawać reedukacji w zakresie „inkluzywnego języka”, a nauczycieli szkolić, by potrafili identyfikować i „neutralizować” tradycyjne przekonania dzieci na temat płci i rodziny.
Unia Europejska przeznaczyła na promocję polityki genderowej ponad 220 milionów euro, z czego dziesiątki milionów trafiły do najbardziej radykalnych organizacji LGBT. Jednocześnie systematycznie marginalizuje się prawa rodziców, podważa suwerenność państw narodowych i próbuje narzucać jednolity model „tęczowej edukacji” wszystkim krajom członkowskim.
To wszystko dzieje się w sposób ukryty, ale skuteczny – poprzez podręczniki, materiały szkoleniowe, „programy równościowe”, a także przez medialną cenzurę i presję polityczną. Mamy do czynienia z miękkim totalitaryzmem, który zamiast otwartej przemocy, stosuje techniki manipulacji, oswajania i stopniowej dekonstrukcji prawdy.
Wspólny opór – dzięki wspólnemu wsparciu
W tym kontekście publikacja książki „Teoria gender: różnorodność czy totalitaryzm XXI wieku?” jawi się jako akt odwagi i odpowiedzialności. Ale warto podkreślić z całą mocą – nie byłoby to możliwe bez wsparcia naszych Darczyńców.
To właśnie dzięki ich hojności mogliśmy wydać tę książkę i rozpocząć jej dystrybucję. To modlitwa, zaangażowanie i ofiary ze strony sympatyków naszej kampanii sprawiły, że głos prawdy nie został zagłuszony. W ciągu zaledwie kilku tygodni setki egzemplarzy trafiły do nauczycieli, rodziców, katechetów i osób zaangażowanych w życie publiczne. Kluczowa jest tutaj decyzja o podjęciu odwagi, rzetelności, pomocy w zrozumieniu zjawiska, które wielu jeszcze nie potrafi nazwać po imieniu.
Książkę można zamówić bezpłatnie
Naszym pragnieniem jest, by ta publikacja dotarła do każdej osoby, która czuje się bezradna wobec genderowej ofensywy. Dlatego książkę można zamówić bezpłatnie przez naszą stronę internetową.
Jeśli znają Państwo nauczycieli, wychowawców, katechetów, dyrektorów szkół – przekażcie im tę informację. Jeśli macie Państwo kontakt z lokalnymi liderami, organizacjami społecznymi, wspólnotami parafialnymi – podzielcie się tą książką. Możecie też wesprzeć dalszą dystrybucję finansowo – każda złotówka przeznaczona na ten cel to inwestycja w prawdę, wolność i przyszłość naszych dzieci.
Nie możemy dłużej milczeć
Jest jeszcze czas, by powstrzymać tę rewolucję. Ale zegar tyka. Dlatego potrzebujemy świadomych, odważnych i dobrze przygotowanych ludzi, którzy staną w obronie prawdy. Książka „Teoria gender: różnorodność czy totalitaryzm XXI wieku?” może stać się dla nich narzędziem, oparciem i źródłem nadziei.
Nie pozwólmy, by ideologiczne kłamstwo zapanowało nad sercami i umysłami naszych dzieci. Nie pozwólmy, by genderowa propaganda zniszczyła to, co święte: małżeństwo, rodzinę, macierzyństwo, ojcostwo, tożsamość.
To już nie tylko spór ideologiczny. To duchowa bitwa o niewinność naszych dzieci. Na naszych oczach postępuje próba przebudowy cywilizacji, w której człowiek zamiast być dziełem Boga staje się projektem społecznym. Pod płaszczykiem „równości” i „inkluzywności” do szkół, mediów i instytucji państwowych wkracza ideologia gender – systemowa, agresywna, potężnie finansowana.
Dlatego wydaliśmy książkę, która nazywa rzeczy po imieniu: „Teoria gender: różnorodność czy totalitaryzm XXI wieku?” To publikacja, która dzięki wsparciu naszych darczyńców ujrzała światło dzienne. Nie byłoby jej – gdyby nie hojne wsparcie sympatyków naszej kampanii. Mirosławie, przeczytaj pełny artykuł, który opisuje ideologiczny dramat naszych czasów oraz mocny, katolicki głos oporu: Kliknij, by przeczytać cały artykuł Nie możemy milczeć. Zbyt wiele jest do stracenia.
To walka o małżeństwo, o ojcostwo i macierzyństwo. O tożsamość naszych dzieci. O Prawdę. O Boży porządek.
Niech nasz wspólny głos będzie silniejszy niż zgubna propaganda. Z wyrazami szacunku, Michał Rogalski Polska Katolicka, nie laicka PS. Tę książkę powinni przeczytać wszyscy, którzy nie chcą, by nasze dzieci wychowywała ideologia.
Wybór Trumpa na drugą turę prezydentury wzmógł nadzieje Amerykanów i pozostałych wasali Imperium, jeśli nie na wolność i dobrobyt, to przynajmniej na możliwość bytowania w ludzkich warunkach.
Oczywiście, wszystko jest rzeczą względną i przynajmniej sytuacja materialna obywateli tzw. „zbiorowego zachodu” była i jest o niebo lepsza niż „globalnego południa”.
Jednakowoż szkopuł tkwi w szczegółach. Najważniejszymi są dynamika i kierunek zachodzących zmian.
Jeśli nawet w najzamożniejszych krajach Europy Zachodniej obserwuje się stały spadek stopy życiowej, swobód obywatelskich i wzrostu społecznych napięć związanych z narastającą nielegalną emigracją, jeśli tzw. „związki wyznaniowe” ( w szczególności „chrześcijańskie”), miast chronić transcendentalne wartości i Naukę Chrystusa, przekształcają się w struktury satanistyczne w przebraniu „sług Bożych”, powinno to powodować alarm społeczny na wielka skale.
Gdy, na dodatek, zmiany te nasilają się w lawinowy sposób, to już nie powód do alarmu, ale do NATYCHMIASTOWEJ DRASTYCZNEJ reakcji na te zjawiska.
W Europie, jedynie trzy państwa (byli członkowie DEMOLUDÓW), mogą poszczycić się na tyle dojrzałymi społeczeństwami, że proces ODNOWY mógłby się zacząć. Są to Węgry, Słowacja i Rumunia, której prawowity prezydent został usunięty, a ponowne wybory sfałszowane.
Nie jest zaskoczeniem, że w Europie Zachodniej, do cna zdeprawowanej, nie ma i prawdopodobnie nigdy nie będzie takich tendencji.
W Stanach Zjednoczonych, ze względu na specyfikę społeczną istnieją TEORETYCZNE szanse na renesans.
Żywe i społecznie aktywne są tam bowiem ciągle „wspólnoty emigranckie” i etniczne. Latynosi, Azjaci, Hindusi, tworzą zamknięte grupy etniczne, w znacznym stopniu odporne na judeo-anglosaską „śmietnikową” cywilizację, oraz satanistyczną pseudo-kulturę hollywoodzką. Nawet biali potomkowie europejskich emigrantów, w dużym stopniu zachowują świadomość swych korzeni. Stąd tak typowy sposób ich określania, jako „Polish-American”, „Italian American”, itd.
Tak więc MAGA Trumpa wydawała się Amerykanom w pełni osiągalną. Osobiście sceptycznie odnosiłem się do szans „amerykańskiego renesansu”, z dwu przyczyn:
· Aby restaurować wielką przeszłość, trzeba wprzódy ją posiadać. Amerykańska przeszłość to przede wszystkim judeo-anglosaski spisek przeciw reszcie Ludzkości, swoista mafia nie znająca granic zła. Od ludobójstwa amerykańskich Indian po obecną eksterminację Palestyńczyków, krwawy szatański ślad ciągnie się nieprzerwanym cyklem.
· Aby choć móc zacząć budować (nie restaurować nieistniejącą WIELKĄ PRZESZLOŚĆ) uczciwe i sprawiedliwe państwo, trzeba wprzódy odzyskać nad nim kontrolę. A to okazuje się NIEMOŻLIWOŚCIĄ ze względu na potęgę de facto rządzącej tym krajem globalnej oligarchii finansowej, co dopiero teraz zaczęli dostrzegać przedstawiciele autentycznych amerykańskich elit, których często na swym substucku cytuję, nie ze względu na ich wątpliwą mądrość, czy nieistniejący brak zwyczajowej zachodniej arogancji i pychy, ale z powodu tego co określa się mianem „insider view”.
Dlatego też, co również wielokrotnie artykułowałem, szanse Trumpa na ODNOWĘ są ZEROWE, ale na ostateczne rozmontowanie szatańskiego Zachodu, WIELKIE.
Niestety i w tym punkcie również tkwi szkopuł; zdegenerowana struktura Zachodu sypie się szybciej niż można było przypuszczać, zostawiają coraz mniej czasu dla Ludzkości w ogólności, a byłym Demoludom w szczególności, na konsolidację tych zdrowych części społeczeństwa, które w nich przetrwały.
Na domiar złego, społeczeństwa te są dość niewielkimi i słabymi materialnie, co zmniejsza ich siłę przebicia i jak w przypadku Rumunii ułatwia ich ponowne wciśnięcie pod but unijnego molocha.
Warunkiem sine qua non powodzenia, w naszym przypadku jest, jeśli nie równoprawna współpraca ze słowiańską Rosją, to przynajmniej w miarę cywilizowane stosunki z tym najpotężniejszym militarnym mocarstwem świata.
I ta właśnie alternatywa spędza sen z powiek szatańskim globalistom rządzącym nami z Warszawy, Berlina, Brukseli, Londynu, Waszyngtonu i Wall Street.
Wprowadzenie do wojny z Rosją III RP w zastępstwie konającego banderowskiego imperium, jest im potrzebnie nie tylko w celu wzajemnego wyniszczenia się słowiańskich narodów, ale również zapobieżeniu możliwości wstania z kolan neokolonialnego ucisku Niezależnej Rzeczpospolitej i innych szlachetnych Nacji tego regionu, jak choćby Węgier.
Szatańskie globalistyczne zło Zachodu może się jedynie utrzymać na powierzchni w przypadku ciągłego ucisku i anihilacji tych Narodów, które są potencjalnymi nosicielami DOBRA w dziedzinie Religii, Kultury oraz Cywilizacji duchowej i materialnej.
One of the big outstanding COVID crisis questions is “How did the medical care system get things so wrong?.” This excellent essay from Dr. Randall Bock uses personal experience and anecdotes from a lifetime of primary care practice spanning rural W Virginia to big city Boston to illustrate and illuminate the sickness at the heart of modern western medicine. I first met Dr. Bock right after the recent election when he reached out to interview me about USG HHS, government contracting, and BARDA. We have had many conversations since, and I have become a fan of his work and perspective. But I had no idea of his personal history. What this essay reveals is the systemic medical system dysfunction seen throughout the US and western medicine during COVID was part of a much broader problem.
“Chemistry – well, technically chemistry is the study of matter. But I prefer to see it as the study of change…. But that’s all of life, right? It’s just the constant, it’s the cycle…. It is growth, then decay, then transformation. It is fascinating. Really.” — Walter White, Breaking Bad
Like Walter White, I started as a chemistry major. During medical school summer breaks, I taught organic chemistry at Yale. That subject (which for most premeds involved “rote” memorization) is better tackled gleaning structure; finding coherence in complexity; crossing pathways of learning a language and mastering circuitry. I co-majored in physics as both disciplines demand clarity, logic, proof.
College, for me, had been a time of free-form exploration: fear, discovery, curiosity, and the exhilarating process of learning how to make propitious use of time with so many diversions possible. Medical school, by contrast, was a shock. I had imagined a deeper dive into science; what I found instead was regimentation: biology boot camp. The emphasis wasn’t on understanding but on discipline– on memorizing vast catalogs of facts before smartphones made the world’s knowledge a thumb-swipe away. It was a jarring adjustment. You weren’t guided to think critically so much as force-fed– like the goose in the pâté de foie gras process– stuffed with information until deemed ripe. Then tested.
Medicine talks a lot about being a science– but too often, it behaves like abstract art. And not the rigorous, rule-bound kind. It resembles Jackson Pollock: slapdash, mood-driven, open to interpretation depending on who’s paying the bill or writing the guideline. To be fair, some domains– like pathology or parasitology– offered clarity. I had professors in those fields whose lessons I still carry. The facts were the facts; the science was the science.
But in softer, more interpretive areas– especially those entangled with human behavior, hormones, or institutional consensus– medicine shifts. It gets personal, tribal, even theatrical. One moment, doctors are confidently headed in one direction; then comes a splash in the water– and the whole “school” veers. This isn’t clinical reasoning– it’s choreography, and fishy at that.
We call medicine an “art,” but that doesn’t excuse it from having structure. When medicine forgets it is grounded in science, it stops being either: good medicine or good science– let alone worthy art.
A Physician’s Unorthodox Path
My journey through medicine hasn’t followed the path most physicians walk. It’s been both more mundane and more surreal. I’ve practiced more hands-on primary care medicine—without mid-level clinicians—than any other MD in my circle (27 years running a solo outpatient office in a blue-collar town). I followed a simple principle: if you’re sick, come in; letting care come before coding (I also offered appointments).
A few years earlier, I’d stepped off the medical-academic track—turning down a Yale Psychiatry residency to spend a year doctoring in Calhoun County, West Virginia: a region of proud but impoverished, tradition-bound people, where time moved differently, and medicine meant earning trust across the chasm of an English spoken seemingly from different centuries (theirs from the previous).
Switching back and accepting a slot in Harvard-MGH’s Psychiatry, I found myself clashing with hierarchy and conformity, a theme that has dogged and defined much of my career. (For those interested, I tell the full story in On Becoming a Doctor, a chapter within my as-yet unpublished memoir.)
That restless streak—the refusal to go along just to get along—shaped everything that followed. I’ve questioned sacred cows, challenged orthodoxy, and paid dearly for it: a personally and professionally painful form of “no good deed goes unpunished”.
I have always believed that physicians (like attorneys) must serve the needs of the individuals enlisting them– not any institutional nor governmental directive (unless those happen to align). But in today’s system – far too often, the opposite has become the norm: medicine (perceptually and practically) genuflects to bureaucracies, to pharmaceutical incentives, and public health “narratives”– all wrapped in the sterile armor of “consensus”.
I’ve essentially never not said what I thought. That is the starting point for creating patient interactions’ comprising integrity; and shepherding a best pathway to health– or at the very least an accommodation to chronic disease. I practiced just outside of Boston, arguably a “medical mecca”; yet time and again, I saw patients emerge from these prestigious institutions utterly confused, unable to grasp what their physicians had explained: words spoken over the patient’s head, directed to medical students in tow. “Elite care” had failed the most basic test of communication.
One episode that has stayed with me involves a brilliant, older family friend who had had a one-day bout of delirium, likely due to an infection. The hospital– Brigham, no less– quickly slotted him into a psychiatric pathway (albeit on a medical floor, but failed to obtain acutely the most basic of tests to rule out intercurrent infection); perhaps subtly branding him as just another doddering, demented elderly man. Various medical teams seemingly hadn’t bothered to ask the right questions or listen. They didn’t grasp that this man had been attending dinners and holding his own in conversations at the highest intellectual levels. He had a life, a mind, a voice– and they ignored all of it: seeing only the outer mask of an old man’s briefly spouting nonsense.
It wasn’t the hospital that called me in, but the family, who were rightfully alarmed that he was being dismissed and misunderstood. Unpaid and unofficial, I found a disjointed set of subspecialists’ drifting by like ships in the night, each pursuing its own protocol without any unified direction or clinical narrative– or cohesive “business plan”within the chart.
Shockingly, no blood cultures had been done. I had to push to get even a urine culture ordered. They weren’t curious, merely operating in silos: ticking off non-sequitur procedures; entirely missing (and never finding) the cause of his condition. I made multiple phone calls to each of the sub- branches (pleading for a concerted effort to find the cause of his acute delirium), but could never get them together on a conference call.
Fortunately, he recovered fully (because of – or despite this medical stay). His mind is sharp as ever (but for that one day).
This experience, among many others, crystallized my growing disillusionment with a medical system that too often prioritizes protocol over patients, pushing me to question not just clinical practices but the very institutions shaping them.
Challenging Medical Dogma
My Authority Magazine bio-interview sketches the outlines of regulatory injustices’ culminating in professional tragedy – and rebirth. I grew up in a financially struggling (five of us in a 1.5 bedroom apartment) but conversationally forthright household, where my parents sacrificed to send us to private school. Asking inconvenient questions in pursuit of truth is my way of paying them respect. That paradigm led to my exposing the shakily irrational underpinnings of Zika-microcephaly in my book Overturning Zika; to dissect the institutional and semantic inflation behind autism diagnoses in my Substack (praised by Dr. Robert Malone as a “treatise”); and to push back against both the COVID panic machine and the prevailing mythologies of addiction.
These seemingly disparate medical topics are not unrelated threads. They represent stories of how external factors distort medical theory. Public health today isn’t about your health: it’s about managing perception, maintaining hierarchy, and avoiding blame. This pattern of prioritizing ideology over evidence extends beyond addiction to other medical domains.
Rethinking Addiction: A Heretic’s Approach
When I wrote that methadone maintenance had ignited (and continues to fan) the opioid crisis, I wasn’t merely guessing.
I had developed a successful, (multi-month-duration) slow-taper detox program– offering a pathway back to genuine sobriety, not a subscription to a lifetime of dependency, via replacement narcotics (whether methadone or Suboxone).
My patients came from all over New England– but mostly from poorer enclaves of Lynn, Chelsea, and Revere (and so often with stories sadder even than merely poverty: foster care, broken households, abuse). Many gave testimony to the joy at making progress in their lives rather than being treated with methadone clinics’ “soft bigotry of low expectations” that they would never be able to “get clean” completely. This was especially poignant on the occasion of women in early pregnancy who had begged and begged their methadone counselors and physicians to be allowed to taper to zero so they could avoid the mewling, tense, isolating detox that a methadone-babyendures on birth.
“When I first had her, she was really bad. Like, she had tremors real bad. It was the worst thing I could ever, ever see for an infant to be withdrawing.”KATIE (on methadone)
But the Massachusetts Board of Registration in Medicine (BORIM), led by proudly biasedDr. Candace Lapidus Sloane, didn’t see me as a physician committed to helping addicts reclaim their lives. It saw a heretic. My medical license was suspended, in part, based on testimony from a so-called “state expert” who never reviewed a single one of my patient charts. Moreover, she objected to my tapering narcotic addicts to sobriety (vs. “maintaining” them); while her own practice involved tapering benzodiazepine-addiction. Her entire argument amounted to quoting Nora Volkow and proclaiming, without a trace of irony, that addiction is “a brain disease by definition.” By definition (!?), that’s not science; it’s dogma.
To be fair, BORIM had its foot in the door via a patient complaint– a vindictive, vengeful, and entirely self-serving grievance from a narcotic addict who feared I might jeopardize his disability payments by helping him get sober. I never would have “snitched,” but that didn’t matter. He embellished and distorted his story, and BORIM took the word of a part-time heroin dealer over mine. It was a classic “he said, he said” (even though I had four witnesses on premises who had never noticed an untoward word from me nor any note of displeasure from him during his time in our office).
In retrospect, I was probably naïve. Maybe too self-assured. When the Board first opened an inquiry into me, I assumed its sage members would recognize that I was serious, conscientious, even thoughtful about addiction treatment. I had just finished writing Withdraw to Freedom: Navigating the Addiction Maze, which existed in manuscript form. I believed– wrongly– that reading it would reassure them. Instead, it had the opposite effect.
BORIM leadership treated the book as a smoking gun. My core sin? I didn’t believe addiction was a “disease.” The Board’s own summary got even that wrong: I didn’t merely propose “discourse and reflection.” I implemented a structured, taper-based treatment protocol from the outset—gradually reducing Suboxone over months, not just “toward the end.”
Patients came in grieving, broken, often self-destructive—and many left restored. Addiction isn’t Type I diabetes. People fall into despair and drug use, but they can climb back out. I saw it happen, repeatedly. Until I didn’t, 2014, my annus horribilis.
“Addiction is not a disease. We have a word for diseases– it’s diseases— and we have a word for addiction– it’s addiction. Changing the names of things may work for a moment, but ultimately the meaning catches up with them. People say, ‘Well, it is a disease because it changes your brain chemistry.’ Love changes your brain chemistry. Taking a walk in the woods changes your brain chemistry. That’s what the brain is: the brain is a router… for communicating spiritual truths to your physical body so you can experience them as a physical entity.”
That’s not denialism. That’s clarity. Addiction may be tragic, consuming, and complex– but so are many aspects of human behavior. Calling it a disease because it feels grave or because it changes the brain isn’t medicine. It’s theology in a lab coat; dogma dressed as science.
I don’t deny addiction’s complexity. But I reject its rebranding into a deterministic, pathological inevitability– as though relapse were as unpreventable as pancreatic cancer. Not every serious problem is a disease. Break your hip, and it might kill you– but we still call it an injury, a trauma, not a chronic illness.
The author of Naked Lunch (1959), William Burroughs– a dissolute scion of a wealthy family, muse to the Beat Poets, (in)advertent William Tell–wannabe wife-killer, and (of course!) a Harvard man– didn’t stumble into heroin addiction blindly. By his own account, he embraced it knowingly. Burroughs aptly called narcotic addiction a “disease of exposure.” It doesn’t arise spontaneously. It requires cultivation, distribution, and availability of the drug– “junk,” in his terms. Nobody in 1000 years of (not so Dark-) Middle Ages’ Europe suffered from heroin addiction. It didn’t exist. Some in Asia, where opium was prevalent, perhaps did. That makes narcotic addiction a condition with a historically and geographically contingent distribution– not a timeless biological disease.
Even today, addiction correlates more closely with trauma, alienation, idleness– and yes, bad choices: just like gambling, porn, or compulsive overeating– than with any pathogen or gene. And irony abounds: the same population, placed in different social and moral environments, can display wildly different addiction rates. The English and Scots-Irish stock of the Intermountain West, for instance, show nearly zero heroin addiction when Mormon, but substantial addiction rates when not. Likewise, heroin and opium abuse plagued a war-torn Southeast Asia, but plummeted when the same people– Vietnamese, Cambodian, Laotian– migrated to the U.S. and thrived in ways they never could back home. In Indochina, they were impoverished, but for opium crops – but never diseased at the molecular level. Addiction is not destiny. It is context.
Yet instead of treating narcotic addiction as a human condition (or even analogously to how it treats alcohol- or benzodiazepine- addictions: certainly with care and psychotherapy but with either abrupt or gradual detoxing completely away from the addicting substance), medicine decided (surprise!) to “medicalize” it– carving out a permanent revenue stream, wrapped in scientific jargon, enforced by regulation. I had challenged that model: arguing for autonomy; for tapering; for sober pregnancies’ leading to unaddicted babies; for personal agency; for treating the individual– not for extending dependency any longer than necessary under the guise of (a coincidently self-reimbursing) compassion. That stance put me squarely in the crosshairs.
Professional Exile and the Cost of Truth
After I overturned the Board’s first suspension in court, it reinstated my license– and then immediately suspended it again. Not because I had harmed patients, but (arguably) because I was a threat to the model: refusing to endorse the “lifetime Suboxone subscription” racket that lines the pockets of addiction “specialists.” I fought back– again– and won. But the damage had been done: years of lost income; professional exile; endless legal forays and expenses; my beloved walk-in clinic shattered and shuttered.
“Regrets, I’ve had a few”: the upheaval my family was put through; a lack of realizing a Sword of Damocles’ looming within an ideologically-driven BORIM (but how could I have known?)– however, I don’t regret my thoughts, my imperatives, my theories, and (case-by-case) my actions. I am a (pre-Covid -era) victim of thinking freely (wrongthink thoughtcrime). Conversely, my docketed Supreme Court case advocates for medical free speech– and a reversal of politicization of medical boards.
Panic as Policy: Medicine’s Failure to Learn
I see now that this pattern– of channeling physicians’ thoughts and actions through ideology rather than evidence– is everywhere. It’s not just addiction. It’s COVID. It’s autism. It’s Zika. It’s menopause. Remember Dr. Susan Love? A prominent breast surgeon with little clinical focus on hormone therapy, she helped spark a national panic over HRT in the 1990s. The ensuing hysteria– amplified by the media and medicine (via the 2002 Women’s Health Initiative (WHI) study, led by JoAnn Manson)– drove millions of women into abrupt, unmanaged menopause.
Dr. Manson two decades later called it“the most dramatic sea change in clinical medicine that I have ever seen.” Newsweek characterized the response as “near panic.”
Lost in that stampede was the simple truth: regular medical contact– especially for women on HRT– not only improved quality of life, but also enhanced early cancer detection and survival. The initial WHI findings, skewed by a cohort of older women well past menopause, ignored the benefits for younger women in early menopause– where the risks are lower, and the improvements in vitality, mood, and long-term health are significant.
It’s the same playbook we saw during COVID: a narrow risk in one demographic– exaggerated, universalized, and weaponized against everyone. The best course for the young was buried beneath panic meant for the old. We were told the science had spoken, when in fact it had only whispered– and been misheard.
They say history doesn’t repeat, but it rhymes. In modern medicine, it rhymes with silence, panic, and obedience. The fallout from that blind spot is only now being reversed. “Women live longer, feel better. The benefits are overwhelming”, said the FDA’s Dr. Marty Makary– just days ago.
“We” (in “Big Medicine“) should have known better, sooner. PS, I did – and I never changed my HRT-prescribing willingness throughout the 2000s and 2010s: as a lonely voice in the wilderness: treating individuals individually.
Big Medicine too often prefers consensus to truth. Same with autism. As I outlined in my essay Unraveling Autism’s Surge, the explosion in diagnoses isn’t just biology– it’s semantic. Funding, insurance codes, and shifting diagnostic categories, have fueled the surge in autism diagnoses. COVID followed a similar pattern, prioritizing catastrophe over calm, mandates over choice, and censorship over debate, dismissing the collateral damage– overdoses, shuttered businesses, educational collapse– as necessary.
A Call for Courage in Medicine and Beyond
What I’ve learned is this: we have too many experts, too few advocates.When O.J. Simpson went to court, he didn’t get a general counsel for society– he got lawyers just for him. We are far more innocent than he and we deserve the same and better: not groupthink; not population-level dictates. A physician (rightly) serves the patient, not the state, not the insurer, not the CDC. That was the ethic of my medical office. And for that, I was crushed.
Now, I’m still speaking out: through Brownstone; through Substack; through YouTube; through the courts, where I argued that licensing boards shouldn’t get a free pass to crush dissent under the guise of (a falsely-perceived sense of) “safety.” I’ve paid a price. But I’ve gained something more valuable: clarity.
The real public health crisis isn’t opioids, viruses, or autism. It’s cowardice. It’s the institutional refusal to say, “We were wrong.” And worse– it’s the power to punish those who do. If you’ve read this far, you already know what I mean. You’ve probably felt it. If so, I invite you to stand with me. Because the truth isn’t cheap– but it’s worth every sacrifice.
“The trouble is that …much of the application process isn’t built for honesty. Just as I once scrambled to demonstrate my fluency in D.E.I., students now scramble to script the ideal disagreement [civility test], one that manages to be intriguing without being dangerous.” Alex Bronzini-Vender
Why not admit students based on merit, and then teach them how to debate vigorously and disagree honorably? Civility has its place– on the bus, at the dinner table– but not as a gatekeeping metric for truth-seekers– and not on the debate stage whether real or metaphoric (and medical). Not when lies are on the line, personally and societally. But that’s the direction we’re heading. DEI initiatives, peer enforcement of ideological etiquette, and a shift away from academic rigor toward enforced emotional consensus are eroding the very foundations of intellectual independence.
We need a generation of physicians– and thinkers– trained not in compliance, but in courage. The future of medicine, and of liberty itself, depends on it. But liberty is eroding fast. In the UK, the benignly named Online Safety Bill grants bureaucrats sweeping authority to censor speech online in the name of “protection.” In reality, it’s protection for power– protection from dissent. Echoing Elon Musk, Hananya Naftali noted, “They don’t ban hate speech. They ban speech they hate.”
When we can no longer tell the truth– about medicine, about biology, about addiction, about risk then all we have left are narratives. And those who challenge the narrative become the enemy. We must continue with clarity, courage, and a commitment to serving the individual– not the system. That is the only path forward. The only oath that matters.
BARTOSZYCE\\\ Mechanik nie wydał paragonu, bo jak twierdzi, dał paniom ze skarbówki własną żarówkę. Te chciały mu wlepić mandat. Sprawa w sądach ciągnie się już rok, bo urząd skarbowy wciąż odwołuje się od wyroku korzystnego dla mechanika.
Sprawa zaczęła się 24 listopada ub.r. Tego dnia o g. 14 Władysław Suszko na kasie fiskalnej swego zakładu mechaniki samochodowej w Sędławkach k. Bartoszyc wykonał tzw. dzienny raport kasowy. Oznacza to zakończenie pracy w danym dniu. Nie przyjmuje się już wtedy wpłat od klientów.
W zakładzie nadal jednak pracowali mechanicy.
— Spieszyłem się wtedy do lekarza. Gdy wyjeżdżałem z zakładu zobaczyłem Toyotę Avensis z dwiema paniami. Zapytały mnie, czy mogą wymienić żarówkę w aucie. Do jednego z pracowników powiedziałem, aby wymienił im tę żarówkę, a sam odjechałem. Po kilku minutach pracownik zadzwonił do mnie, abym wracał, bo jest kontrola z urzędu skarbowego. Powiedziałem jeszcze, że nie mam czasu i żeby przyjechali za kilka dni, ale usłyszałem, że to te panie z toyoty, więc wróciłem — opowiada Władysław Suszko.
— W warsztacie zapytałem, o co chodzi. Panie zaproponowały mi mandat 500 złotych za to, że za wymianę żarówki nie został wystawiony paragon fiskalny. Zdziwiło mnie to i zapytałem, czy żądałem od tych pań jakichś pieniędzy? One odpowiedziały, że dały pieniądze pracownikowi. Chodziło o 10 złotych — dodaje Suszko.
Dalej sytuację opisuje nam wspomniany pracownik. — Panie poprosiły o wymianę żarówki. W jednym z przednich reflektorów odłączona była wtyczka, więc ją podłączyłem. One wtedy stwierdziły, że chodzi o tylne światła. Zdemontowałem lampę, a tam w ogóle nie było żarówki. Spytałem je, czy mają żarówkę. Odpowiedziały, że nie. Powiedziałem, że w takim razie będzie kłopot, bo nie mamy takich żarówek. Warsztat nie prowadzi sklepu z częściami. One jednak nalegały, prosiły, mówiły, że jadą w trasę. Przeszukałem więc moje prywatne części. Jedna z żarówek pasowała, więc ja zamontowałem. Panie zapytały, ile płacą. Odpowiedziałem: “da pani jakieś 10 złotych”. Jedna z kobiet dała mi 20 złotych. Nie miałem wydać, więc z samochodu przyniosła 10 złotych. Chciałem im pomóc, bo mówiły, że jadą w trasę. Dałem im moją prywatną żarówkę — relacjonuje pracownik warsztatu.
Tu znów włącza się Władysław Suszko. — Kiedy panie usłyszały ode mnie, że nic od nich nie żądałem, postanowiły ukarać 500-złotowym mandatem mego pracownika. Tłumaczyłem im, że ten pracownik nie jest uprawniony do obsługi kasy fiskalnej, że zrobiłem już raport dzienny, że dał im prywatną żarówkę. One jednak upierały się przy mandacie. Powiedziałem pracownikowi, aby go nie przyjmował i go nie przyjął — mówi Władysław Suszko.
W związku z odmową przyjęcia mandatu, panie z urzędu skarbowego sporządziły wniosek do sądu o ukaranie za skarbowe wykroczenie. Przedtem pracownik został przesłuchany. Sąd w Bartoszycach, bez przeprowadzania rozprawy, uznał pracownika winnym wykroczenia, lecz odstąpił od wymierzenia mu kary.
— Myślałem, że to koniec sprawy, ale okazało się, że naczelnik Urzędu Skarbowego w Bartoszycach złożyła odwołanie. Odbyła się rozprawa. Zeznania wszystkich osób były zgodne. Pani z urzędu skarbowego przyznała, że cała ta “akcja” była prowokacją. Przyznała, że sama wyjęła żarówkę z lampy. Ostatecznie sąd w Bartoszycach podtrzymał wcześniejszy wyrok — opowiada Władysław Suszko.
Dodaje, że jego zdaniem pracownik powinien być uniewinniony, o co sam wnosił, bo wydał kobietom swoją rzecz, czyli zawarł z nimi umowę sprzedaży jako osoba fizyczna. Wtedy nie wydaje się oczywiście żadnych paragonów, a podatek płaci się, jeśli wartość transakcji przekracza 1000 zł.
— Pytano mnie w sądzie, ile kosztowała żarówka, więc odpowiedziałem, że 4-5 złotych. Wychodzi na to, ze cała sprawa toczy się o ten “naddatek” w wysokości 5-6 złotych, bo wziąłem 10 złotych — wtrąca mechanik.
Gdy sąd po raz drugi wydał wyrok uznający mechanika winnym, lecz odstąpił od wymierzenia kary, obaj panowie pomyśleli, że tym razem to już koniec. Tak jednak znów nie było.
Naczelnik US w Bartoszycach znów złożyła apelację. Domaga się w niej ukarania mechanika grzywną w wysokości 600 zł, bo “wyrok nie spełnia swej funkcji w zakresie prewencji ogólnej i szczególnej”.
W apelacji czytamy, że naczelnik zarzuca wyrokowi “rażącą niewspółmierność kary wymierzonej oskarżonemu w stosunku do stopnia społecznej szkodliwości oraz winy (…)”.
W uzasadnieniu apelacji Naczelnik US w Bartoszycach Małgorzata Sipko napisała: “zachowania oskarżonego nie można określić mianem niesienia pomocy, które to pojęcie rozumiane jest jako działanie bezinteresowne, nie przynoszące korzyści.”
W dalszej części apelacji pani naczelnik napisała, że jej zdaniem “czyn penalizowany w art. 62§4 Kodeksu karnego skarbowego jest czynem o znacznym stopniu społecznej szkodliwości (…) naraża bowiem Skarb Państwa na znaczne uszczuplenia podatkowe.”
Sąd okręgowy wyznaczył już termin rozpatrzenia apelacji. Odbędzie się ona 20 listopada.
— Nie mogę odnosić się do indywidualnej sprawy, o którą mnie pan pyta — mówi Naczelnik Urzędu Skarbowego w Bartoszycach Małgorzata Sipko.
— Mogę jedynie powiedzieć, że nasze działania mają na celu ograniczenie szarej strefy, a tym samym ochronę legalnie działających przedsiębiorców. Chodzi o to, aby wszyscy prowadzący działalność gospodarczą mieli takie same obowiązki, jak i prawa, co zagwarantuje uczciwą konkurencję. W tym zakresie Krajowa Administracja Skarbowa prowadzi kampanię informacyjną “Stop szarej strefie”, o której można przeczytać na naszej stronie internetowej. Są trzy branże najbardziej narażone na ryzyko działania w szarej strefie. To gastronomia, mechanika pojazdowa i budownictwo. Nasze działania prewencyjne, a tu z takimi mieliśmy do czynienia, mają przede wszystkim wyrównać szanse biznesowe podmiotów gospodarczych.
Naczelnik dodaje, że organy podatkowe muszą traktować wszystkich równo. — Nie ma tu znaczenia kwota o jaką chodzi, tylko o szersze zjawisko, któremu musimy zapobiegać. Stąd jako organ podatkowy jestem zobowiązana do wyczerpania drogi prawnej, jaka nam przysługuje w tej sprawie. Oczywiście rozumiem rozgoryczenie podatnika, że przez prawie rok nie ma ostatecznego rozstrzygnięcia. Na terminy sądowe nie mamy jednak wpływu — mówi Małgorzata Sipko.
— Gdybym rzeczywiście nie wydał paragonu za usługę, nawet bym nie pisnął — mówi Władysław Suszko.
— W tej sprawie mój pracownik nawet nie mógł go wydać. Chciał pomóc kobietom. Pewnie teraz już takiej pomocy nie udzieli. Poza tym śmieszy mnie wydawanie publicznych pieniędzy na wszystkie te rozprawy i apelacje — dodaje przedsiębiorca.
Para gejów, z których jeden był już prawomocnie skazany za molestowanie nieletniego chłopca, dostała pod opiekę niemowlę. Dziecko zakupili u surogatki poprzez procedury in vitro.
To wszystko dzieje się właśnie teraz w USA, w stanie Pensylwania. Prawo stanowe zakazuje tam adopcji przez osoby skazane za przestępstwa seksualne. Jednak zakaz nie dotyczy umów surogacji. W ten sposób gej-pedofil dostał do domu maleńkiego chłopca.
Sprawa dotyczy Brandona Mitchella, geja, nauczyciela chemii z Pensylwanii, który w 2016 roku został skazany za molestowanie swojego 16-letniego ucznia oraz za posiadanie pornografii dziecięcej. Pomimo faktu, że homoseksualista figuruje w rejestrze przestępców seksualnych, wraz ze swoim „mężem” – otrzymał opiekę nad dzieckiem, urodzonym przez surogatkę w wyniku zapłodnienia in vitro.
Roczne dziecko przebywa w tej chwili w jednym domu z dwoma gejami. Nie ma żadnych możliwości obrony, gdyby taka konieczność zaszła. Zaś doświadczenie uczy, że otoczenie homoseksualistów rzadko reaguje na patologie, by nie zostać posądzonymi o uprzedzenie wobec LGBT.
Za to geje chwalą się w Internecie nagraniem, które pokazuje pierwsze urodziny kupionego z in vitro chłopca. Nagranie rozeszło się po Internecie w milionach odsłon – zrzut z video widzi Pani w grafice powyżej.
W stanie Pensylwania obowiązuje zakaz adopcji przez osoby z rejestru przestępców seksualnych, jednak prawo to nie dotyczy przypadków surogacji. W praktyce oznacza to, że ktoś, kto nie może legalnie adoptować dziecka, może kupić je z procedur in vitro za pośrednictwem tzw. matki zastępczej. Co więcej, para mężczyzn zbierała środki, aby kupić niemowlę za pomocą platformy GoFundMe, w opisie zrzutki prezentując się jako dyskryminowani przez system, ale gorąco pragnący „powiększyć rodzinę”.
Szanowna Pani,
Czy podobne skandale będą mieć miejsce w Polsce? Wszystko wskazuje, że to bardzo możliwe…
Kilka dni temu pisałem do Pani, że lobby aborcyjne mocno forsuje techniki sztucznego rozrodu. Jest to dla nich oczko w głowie, bo po pierwsze – normalizują w ten sposób masową aborcję, po drugie – przy pomocy in vitro wprowadzają do życia społecznego szereg innych patologii.
W Polsce za prawdę o in vitro grozi nam sądem lewicowa aktywistka Maja Staśko, będąca także publicystką radykalnych czasopism (np. „Krytyki Politycznej”).
Tymczasem jedna z ciemnych stron in vitro to właśnie ta: możliwość produkcji dzieci na zamówienie i sprzedawania ich parom homoseksualnym, w tym gejom, którzy sami nie mają jak urodzić dziecka.
Chciałbym poinformować Panią, że wciąż zbieramy środki na wydanie folderów o in vitro, aby rozdystrybuować je po całej Polsce. Wciąż nie mamy zebranej całej kwoty i muszę ponownie prosić o wsparcie finansowe projektu.
Jak sama Pani widzi, patologie związane ze sztucznym rozrodem to nie jest teoria, one naprawdę mają miejsce. Tym bardziej trzeba ostrzegać ludzi przed tym horrorem.
Bardzo proszę o wpłatę kwoty, jaką uzna Pani za właściwą, by zrealizować projekt. Jego całkowity koszt w pierwszej fazie to około 14 000 złotych. W tej chwili udało się zebrać 8400 złotych, a więc brakuje 5600 złotych.
Bardzo proszę o pomoc, bo sprawa nie może czekać. Codziennie widzimy, że trzeba działać jak najszybciej.
Izrael nasilił ofensywę medialną, obarczając ONZ winą za brak dostaw pomocy do Strefy Gazy. Według ekspertów to Izrael blokuje dystrybucję, a zarzuty wobec ONZ są bezpodstawne. – Kilogram cukru kosztuje 150 dolarów. To nie pomoc humanitarna, to walka o przetrwanie – powiedział PAP dr Bassam Zakut z Gazy.
– Obecnie w Gazie panuje chaos i nie ma warunków do bezpiecznej dystrybucji zawartości tych ciężarówek – ocenił w rozmowie z PAP korespondent wojenny i analityk ds. Bliskiego Wschodu, Witold Repetowicz.
Ekspert podkreślił, że do marca, zanim Izrael zablokował regularne transporty, ONZ dostarczała pomoc w sposób zorganizowany. Obecnie, jego zdaniem, izraelskie działania humanitarne to farsa, a agendy ONZ nie chcą brać udziału w dystrybucji prowadzonej w warunkach zagrażających życiu cywilów.
Repetowicz nawiązuje do działalności izraelsko-amerykańskiej organizacji pomocowej Gaza Humanitarian Foundation (GHF), której cywilni pracownicy wyposażeni są w broń długą z ostrą amunicją i niemal codziennie otwierają ogień do tłumu.
ONZ odmawia współpracy z GHF. W pobliżu punktów dystrybucji żywności, głównie GHF, w ciągu dwóch minionych miesięcy zginęło już prawie tysiąc osób, które próbowały otrzymać pomoc. Izraelski dziennik „Haarec” ustalił, że również żołnierze izraelscy dostają rozkazy strzelania do Palestyńczyków czekających na żywność, mimo że nie są oni uzbrojeni ani agresywni.
– Gdyby przy obsługiwanych przez ONZ punktach ginęli ludzie, odpowiedzialność za ich śmierć spoczęłaby na ONZ, co skutkowałoby kompletnym spadkiem zaufania do tej organizacji – podkreślił Repetowicz.
W komunikacie z końca lipca ONZ ostrzegła, że dostawy pozostają zablokowane przez bariery administracyjne, zniszczoną infrastrukturę i brak bezpieczeństwa dla pracowników humanitarnych.
Sytuację opisuje dr Bassam Zakut, dyrektor Palestinian Medical Relief Society w Strefie Gazy, organizacji partnerskiej Polskiej Akcji Humanitarnej. W rozmowie z PAP Zakut wyjaśnił, że obecnie pomoc GHF trafia w ograniczonej ilości do wybranych punktów, do których trzeba dojść pieszo kilka kilometrów. W pobliżu punktów dystrybucji niemal zawsze dochodzi do przemocy oraz chaosu i z tego powodu, jak twierdzi dr Zakut, „tylko młodzi i silni ludzie, może 20 proc. ludności Gazy, są w stanie walczyć i zdobyć jakiekolwiek jedzenie, a pozostałe 80 proc. nie otrzymuje żadnej pomocy”.
Juliette Touma, dyrektorka komunikacji w Agencji Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy Uchodźcom Palestyńskim (UNRWA), której sześć tysięcy ciężarówek utknęło od marca w Egipcie i Jordanii, w rozmowie z PAP powiedziała, że „pojawiły się zapowiedzi utworzenia korytarzy humanitarnych i złagodzenia obostrzeń, jednak na miejscu nic się nie zmienia (…). A sytuacja się pogarsza”. – Pomimo zapowiedzi izraelskiej armii ludzie nadal giną, jeśli nie w wyniku bombardowań, to z głodu – podkreśliła.
Desperację Palestyńczyków widać też z kosmosu – opublikowane we wtorek zdjęcia satelitarne pokazują tysiące osób otaczających co najmniej kilkanaście ciężarówek z pomocą humanitarną w pobliżu Chan Junus. Kolejka ludzi ciągnie się na długości dwóch kilometrów, a cała scena odpowiada podobnym nagraniom z ziemi publikowanym przez media palestyńskie, zweryfikowanym m.in. przez BBC.
Dr Zakut nie ukrywał, że chaos w punktach dystrybucji prowadzi do przemocy i szabrowania. – Ludzie walczą między sobą o paczki z jedzeniem, a niektórzy robią z tego handel. Kilogram cukru kosztuje teraz 150 dol. To nie jest system pomocy humanitarnej, to walka o przetrwanie – powiedział lekarz. – Kupujemy proste rzeczy i jemy raz dziennie. Jako pracownik ochrony zdrowia dostaję codziennie porcję ciepłego ryżu, którą dzielę się z rodziną – dodał.
Jego relacje potwierdza Światowy Program Żywnościowy (WFP), ostrzegając, że głód w Gazie osiągnął poziom „najgorszego scenariusza”. BBC relacjonuje, że 9 na 10 rodzin regularnie zgłasza brak jedzenia, wiele osób przeszukuje śmietniki w poszukiwaniu czegokolwiek do zjedzenia, a niektóre kobiety zmuszane są do prostytuowania się za żywność.
Touma tłumaczyła, że głód w Gazie wynika nie tylko z braku żywności, ale również ze złych warunków życia, braku czystej wody, niewystarczającej higieny i osłabionego układu odpornościowego, co ma bezpośredni związek ze stresem i traumą.
– Nawet nasi pracownicy, którzy pracują w Gazie i otrzymują pensje, a zatem mają pieniądze na zakupy, nie są w stanie znaleźć jedzenia. Jeden z nich zemdlał w zeszłym tygodniu podczas wykonywania obowiązków, ponieważ był wyczerpany, głodny i odwodniony – powiedziała Touma.
Zdaniem Repetowicza nagrania publikowane przez izraelskie władze mają wymiar propagandowy. Dr Zakut uważa, że utrudnianie dostępu pomocy do Gazy to część izraelskiego planu. Utrzymywanie chaosu, brak bezpiecznych tras dla konwojów, stworzenie kultury przemocy wokół ciężarówek z pomocą – mają na celu wprowadzenie czystki etnicznej i zmuszenie Palestyńczyków do ewakuacji ze Strefy Gazy.
Od kwietnia szpitale w Strefie Gazy leczyły ponad 20 tys. dzieci z powodu ostrego niedożywienia. Od połowy lipca co najmniej 16 dzieci poniżej piątego roku życia zmarło z przyczyn związanych z głodem. Ogółem liczba ofiar od wybuchu wojny przekroczyła 60 tys.
“Skoordynowana akcja organów ścigania i Narodowego Funduszu Zdrowia. Rozbito grupy przestępcze, które wyłudzały środki z NFZ” – informuje w środę Narodowy Fundusz Zdrowia.
Proceder wyłudzeń na leki recepturowe
Departament Kontroli NFZ, po wnikliwiej analizie danych, wykrył gwałtowny wzrost refundacji leków recepturowych.
Przykładowo – w jednej przychodni POZ wartość refundacji maści na odleżyny wzrosła z 230 tys. zł w 2019 r. do 10,8 mln zł w 2022 r., a tylko w lutym 2023 r. wystawiono tam 730 recept, co stanowiło 83% recept na ten lek w całym kraju.
Kontrole aptek i sankcje
Kontrole objęły również apteki, które wykonywały tę maść. W latach 2022–2024 NFZ nałożył sankcje finansowe na ponad 15 mln zł. – W latach 2022-2024 w wyniku kontroli ordynacji i aptek w zakresie leków recepturowych nałożyliśmy sankcje finansowe w wysokości ponad 15 mln zł – wskazuje dyrektor Biura Komunikacji Społecznej i Promocji w Centrali NFZ.
Mechanizm działania grup przestępczych
Prokuratura Okręgowa w Zielonej Górze ustaliła, że trzy powiązane ze sobą grupy przestępcze przez dwa lata (2022–2024) przesłały do NFZ blisko 40 tys. recept z nieprawdziwymi danymi.
Wykorzystywano przede wszystkim dane osobowe pensjonariuszy DPS i zakładów opiekuńczo-leczniczych, a leki w rzeczywistości nie trafiały do pacjentów.
Zawyżanie kosztów składników
Przestępcy podnosili koszty składników leków recepturowych, mimo istnienia tańszych gotowych farmaceutyków. W efekcie tego koszt tubki maści 100 g wzrósł z 83 zł do 2 tys. zł.
Skala strat i konsekwencje
Skoordynowana akcja Centralnego Biura Śledczego Policji, Departamentu Kontroli NFZ, GIIF i dwóch Wojewódzkich Inspektoratów Farmaceutycznych zakończyła się rozbiciem grup przestępczych i zatrzymaniem 21 osób. Prokuratura nie wyklucza jednak dalszych zatrzymań.
Nienależne wypłacone środki wyniosły co najmniej 82 mln zł,
A to jest możliwe, gdy obalimy ordynację kreującą partyjniactwo, tj. “partie” zależne od prezesa- który łaskawie umieszcza na “biorących” miejscach list wyborczych.
Kandydaci w Jednomandatowych Okręgach Wyborczych naprawdę zależą od , znających ich, bo miejscowych – wyborców. O wiele trudniej skorumpować !!
Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!” • 31 lipca 2025 michalkiewicz
Ledwo francuski prezydent Macron w przemówieniu wygłoszonym 13 lipca do niezwyciężonej armii francuskiej oficjalnie związał los słodkiej Francji z losem Ukrainy, zaraz prezydent Zełeński poczuł się, jakby go kto na sto koni wsadził i „podjął decyzję” między innymi w sprawie Polski – żeby przebywający w naszym nieszczęśliwym kraju Ukraińcy, którzy otrzymali obywatelstwo polskie, mogli jednocześnie korzystać ze wszystkich dobrodziejstw obywatelstwa ukraińskiego. Nawiasem mówiąc, nie tylko Polska dostąpiła tego zaszczytu, bo słychać, że objął on także Czechy i republiki bałtyckie, w których podobno od Ukraińców aż się roi.
Nie wiadomo, czy prezydent Zełeński konsultował się w tej sprawie z rządami wspomnianych państw – ale z polskim rządem chyba się nie konsultował. Najzwyczajniej musiał uznać, że nie ma potrzeby odrywania Księcia-Małżonka od wiązania krawatów tym bardziej, że właśnie gotował się on również do zademonstrowania mocarstwowej postawy wobec Watykanu, któremu pogroził nieubłaganym palcem, by nie ingerował w wewnętrzne sprawy naszego bantustanu.
Chodziło o kazanie, jakie podczas pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę wygłosił JE bp. Wiesław Mering, a które nie tylko Księciu-Małżonku, ale przede wszystkim – warszawskiemu Judenratowi – nie spodobało się do tego stopnia, że aż biskupa Meringa zlustrował. Watykan na razie nie odpowiedział expressis verbis, ale chyba wykonał [—] pod adresem vaginetu obywatela Tuska Donalda, że pod dnem Bałtyku w okolicach Świnoujścia odkryte zostały spore złoża ropy naftowej i gazu. Odkrycie to Książę- Małżonek zinterpretował, jako poparcie Nieba dla vaginetu obywatela Tuska Donalda. Wszystko to oczywiście być może, ale niepodobna nie zauważyć, że wspomniane złoża zostały odkryte w momencie, kiedy Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje definitywnie nakazała odejście od paliw kopalnych, czyli również ropy naftowej i gazu na rzecz słynnego „Zielonego Wału”. W tej sytuacji poparcie Nieba dla vaginetu obywatela Tuska Donalda już nie jest takie oczywiste tym bardziej, że w entuzjastycznej interpretacji Księcia-Małżonka można dopatrzyć się motywacji prywatniackich, jako, że w rezultacie głębokiej rekonstrukcji vaginetu miał objąć stanowisko wicepremiera, obok przywódcy chłopów polskich, Władysława Kosiniaka-Kamysza.
Ten Władysław Kosiniak-Kamysz najwyraźniej jest ostoją mocy i trwałości vaginetu obywatela Tuska Donalda, bo wiadomo, że każdy jest chłopem – chyba, że jest babą. Toteż nic dziwnego, że PSL ma stuprocentową zdolność koalicyjną, a w patriotycznych porywach – nawet większą – ale mimo to pan prezydent Duda nie odważył się skorzystać ze swojej zażyłości z prezydentem Donaldem Trumpem, by ten przeforsował u nas przesilenie rządowe. Pisałem o tym już w styczniu – ale groch o ścianę – podobnie jak w przypadku racjonalizatorskiego pomysłu, by na podstawie ustawy incydentalnej zagazować Grzegorza Brauna przy pomocy czadu w komorze gazowej na Majdanku za jego myślozbrodnię, którą potępili partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, żywi i umarli, powracając w ten sposób do moralno-politycznej jedności narodu, jaką cieszyliśmy się za panowania Edwarda Gierka, którego Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński najwyraźniej naśladuje na odcinku patriotyzmu.
Co prawda Jarosław Kaczyński nie forsuje wpisania do konstytucji sojuszu z ZSRR, ani przewodniej roli PZPR w budowie socjalizmu, ale za to stręczył Polakom Anschluss w roku 2003, podobnie jak w roku 2008 razem z Tuskiem Donaldem przeforsował w Sejmie ustawę upoważniającą prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego w rezultacie której nie wiemy czy na przykład Sąd Najwyższy jest sądem, a Trybunał Konstytucyjny – trybunałem – czy też to tylko takie bandy przebierańców, czy wreszcie w czerwcu 2021 roku, przy pomocy Lewicy przeforsował w Sejmie ratyfikację ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, na podstawie której Komisja Europejska zyskała prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii i nakładania „unijnych” podatków. Na pierwszy rzut oka to taka sama zdrada, jak wpisanie do konstytucji sojuszu z ZSRR, ale musimy pamiętać, że wszystko, co robi Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, jest dla Polski dobre. A dlaczego? A dlatego, że Naczelnik Państwa Polskę kocha, podobnie jak Edward Gierek, który w 1976 roku pomstował na „warchołów”, tak, jak Naczelnik dzisiaj pomstuje na paskudnika Brauna i „szkodników” z Konfederacji.
Wróćmy jednak do prezydenta Zełeńskiego i jego wiekopomnych decyzji, obejmujących całkiem spore grono państw Europy Środkowej. Najwyraźniej nie miał z tym trudności, bo przecież przez ostatnie 3 lata państwa te zostały skutecznie wytresowane w posłuszeństwie wobec Ukrainy, podobnie jak dzięki pedagogice wstydu – w posłuszeństwie wobec Żydów, którym dzisiaj nie ośmielają się sprzeciwić ani wierzący, ani niewierzący, ani partyjni, ani bezpartyjni ani żywi, ani umarli – całkiem tak samo, jak za Gierka, kiedy pod przewodnictwem partii panowała jedność moralno-polityczna narodu. Toteż prezydent Zełeński ze łzami w oczach uzasadnia objęcie całej ukraińskiej diaspory ukraińskim obywatelstwem, żeby nie tracili więzi z ojczyzną – ale taktownie nie wspomina już, że ukraińska ojczyzna będzie w zamian oczekiwała od swoich obywateli lojalności.
A jeśli ukraińska ojczyzna czegoś od swoich obywateli oczekuje, to oczekuje serio, bez polskiego safandulstwa, a gdyby komuś się wydawało, że jest inaczej, to SBU mu przypomni, skąd wyrastają mu nogi. Jeśli, dajmy na to, wyda zalecenie, by wstępować do polskiej policji, wojsk obrony terytorialnej i innych struktur siłowych, dzięki czemu ukraińskie władze będą mogły z łatwością realizować swoje mocarstwowe zadania na obszarze nie tylko Europy Środkowej, ale i Kanady, to tak będzie. Co tu dużo gadać; narodowy socjalizm na odcinku ekspansji zawsze wydawał się znacznie sprawniejszy – i za Hitlera i za prezydenta Zełeńskiego. Nawet rekonstrukcja rządu wygląda tam inaczej, niż u nas. Oto właśnie czytam, jak przy pomocy NABU, czyli antykorupcyjnej bezpieki, wyszkolonej przez Amerykanów, przeprowadzana jest rekonstrukcja rządu w Kijowie. Na początek – tysiąc śledztw i 500 oskarżonych. Takiego rozmachu nie było nawet podczas „nocy długich noży” w Rzeszy – a przecież to dopiero początek.
A u nas? A u nas szef Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia” czyni ministru Bodnaru gorzkie wyrzuty za zaniedbania na odcinku przywracania praworządności. Od razu widać, że bez gazowania daleko nie zajedziemy, więc myślę, by i Jego Eminencja Grzegorz kardynał Ryś uderzył wreszcie w czynów stal i wespół z panem rabinem Schuldrichem zdecydował się odkręcić kurek butli z czadem w akcie miłości wobec Grzegorza Brauna, który już sam chyba nie wie, gdzie się zatrzymać.
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Biskup Stefan Oster SDB z Pasawy wyraził w niedzielę 27 lipca ostrą krytykę Kościoła w Niemczech, wygłaszając laudację na cześć amerykańskiego biskupa Roberta Barrona, który otrzymał nagrodę Josef-Pieper-Preis przyznawaną przez fundację im. wielkiego filozofa w Münster.
Dzięki swojej działalności medialnej „Word on Fire” bp Barron należy do najbardziej znanych biskupów-ewangelizatorów na świecie.
Bp Oster przypomniał, że bp Barron jest przede wszystkim teologiem o wykształceniu filozoficznym, systematycznym, któremu jak niewielu innym udaje się nawiązać dialog między wiarą a kulturą współczesną. A dialog ten obejmuje „również katolicką naukę społeczną, którą potrafi wyjaśnić równie zrozumiale, jak inne tematy”.
Wręczenie nagrody bp Barronowi spotkało się z krytyką niektórych środowisk, które zarzucały amerykańskiemu hierarsze bliskie powiązania z prezydentem Donaldem Trumpem. Bp Oster odniósł się bezpośrednio do tych zarzutów i podkreślił, że kiedy słyszy, „jak niektóre głosy w naszym kraju próbują odruchowo oczerniać go jako prawicowca lub zwolennika Trumpa, to taka klasyfikacja, która zazwyczaj następuje bardzo szybko, mówi znacznie więcej o osobie oceniającej, a często także o systemie kościelnym i procesach medialnych w naszym kraju, niż o osobie ocenianej”.
Jego zdaniem w katolicyzmie niemieckim „osiągnięto poziom liberalizmu, z którego wielu po prostu nie chce lub nie może się wycofać”. Dotyczy to „w szczególny sposób wielkich kwestii antropologicznych, a w związku z tym bardzo fundamentalnej kwestii sakramentalnej struktury naszego Kościoła” – powiedział bp Oster, który podobne problemy zauważył również w odniesieniu do niemieckiej drogi synodalnej z jej pewnymi radykalnymi dążeniami reformatorskimi.
„Wielu członków naszego Kościoła w znacznym stopniu odeszło od stanowisk obowiązujących w nauczaniu Kościoła” – wyjaśnił biskup Pasawy. „A ponieważ jest ich tak wielu, prawdopodobnie równie wielu uważa, że jest to w zasadzie nowy katolicyzm, podzielany przez większość. Tylko w Rzymie lub innych częściach Kościoła powszechnego nie jest to jeszcze tak dobrze rozumiane jak u nas…”, dodał ironicznie.
Zdaniem biskupa Ostera w jego ojczyźnie Kościół w wielu wypadkach utracił swoją duchową siłę i atrakcyjność. Wyjaśnił, że chodzi mu o wielu katolików, którzy mają trudności z niektórymi istotnymi aspektami nauki Kościoła lub już dawno ją porzucili, ale z innych powodów nadal trwają w Kościele.
„W każdym razie również u nas istnieje wiele z tego, co biskup Barron nazywa „beżowym katolicyzmem” – niezbyt wyrazistym, gdzie dominująca kultura podporządkowuje i dostosowuje katolicyzm do siebie. Nie ma natomiast oddziaływania wiary na kulturę.
Zdaniem bpa Ostera, Josef Pieper również „nigdy nie chciałby bronić takiego beżowego katolicyzmu. „Pieper był otwarty na każdą dyskusję, ale w zasadach swojej wiary pozostawał wiernym synem Kościoła. I właśnie w tym, moim zdaniem, ma on znacznie więcej wspólnego z tegorocznym laureatem niż z tymi wszystkimi, którzy chcieli bronić nagrody Piepera przed biskupem Barronem przede wszystkim dlatego, że uważają ją za niezgodną z dominującą w Niemczech formą katolickiej wiary” – stwierdził biskup Pasawy.
„W najbliższej przyszłości wiele osób będzie zadawać sobie pytanie: jak to możliwe, że biskup Barron ma tak duży wpływ w naszym kraju i od dawna jest dla wielu młodych ludzi w naszym kraju jednym z symboli nadziei na odnowę? Jak to możliwe, skoro jest tak lojalny wobec Magisterium? Być może niektórzy z nich zastanowią się nad tym i dojdą do następującego wniosku: Być może właśnie dlatego biskup Barron odnosi tak wielki sukces i ma tak szeroki zasięg, nie pomimo, ale właśnie dzięki temu, że potrafi tak żywo, głęboko i trafnie mówić o wielkiej, pięknej tradycji wiary katolickiej w naszych czasach. Być może właśnie dzięki temu szczerzy poszukiwacze prawdy mogą naprawdę dotrzeć do głębi, w której karmi się ich dusza, zamiast popadać w frustrację w skrajnej prawicy lub skrajnej lewicy… Mam zatem nadzieję, że dzisiejsza uroczystość wręczenia nagrody zwróci na niego uwagę wielu innych poszukujących ludzi i że w ten sposób przyczyni się on również do nowego przebudzenia wiary katolickiej w naszym kraju, tak jak uczynił to w swojej ojczyźnie” – powiedział w swej laudacji bp Stefan Oster.
Mamy powody do radości. Wreszcie zapanuje długo oczekiwana zgoda narodowa. Podobno znalazł się punkt wspólny programu oraz poglądów KO i PiS. Jest to głęboka troska o los naszych braci mniejszych czyli zwierząt. W ramach tej troski rząd planuje wprowadzić obowiązek kastrowania wszystkich nierasowych psów i kotów. Od kastracji będą zwolnione wyłącznie psy i koty czystej rasy pochodzące z zarejestrowanych hodowli.
Powiem coś mało eleganckiego lecz w tej sytuacji trudno mi się oprzeć przed pokusą złośliwości. Patrząc na facjaty posłanek i posłów czy zapoznając się z ich nazwiskami możemy mieć wątpliwości czy należą oni wszyscy do arystokracji rodowej. Czy chcieliby żeby życzliwość dla nich i troska o ich los przybrała dokładnie taką samą formę jak ich troska o los zwierząt?
A poważnie. To nie rasowość czy nierasowość zwierząt jest prawdziwym problemem. W okresie wakacyjnym po lasach i polach błąka się wiele psów rasowych, wręcz czystej rasy. To rezultat nieodpowiedzialności ludzi, którzy pod wpływem impulsu kupują dla dziecka ładnego pieska ale przed wyjazdem na wakacje do Grecji czy na Teneryfę wywożą go do lasu. Okrucieństwo ludzkie nie dotyczy wyłącznie zwierząt nierasowych. Projektanci podobnej ustawy w swojej naiwności, a właściwie w swej bezgranicznej głupocie, wydają się nie rozumieć jakie byłyby skutki konsekwentnej eksterminacji zwierząt w ich mniemaniu gorszych, bo nierasowych.
Nie rozumieją na czym polega dobór sztuczny w wyniku którego otrzymuje się pożądaną sylwetkę, maść i sierść psa czy kota. Psy rasowe są o wiele słabsze od kundli czyli mieszańców bo mają ograniczoną pulę genetyczną. Krzyżowanie odbywa się często w najbliższej rodzinie a jedynym jego celem jest wystawowy eksterier. Owczarki niemieckie, których ideałem wyglądu jest specyficzny zad opadający pod katem 23 stopni prawie wszystkie cierpią na dysplazję stawu biodrowego. To poważna wada, która może z dorosłego psa uczynić kalekę, wada zmuszająca właściciela do kosztownego j mało skutecznego leczenia. Suki Boston Terriera ze względu na tak zwany niestosunek pomiędzy rozmiarami dróg rodnych a rozmiarem głowy szczeniaka nie są w stanie samodzielnie urodzić. Jedyne szczenię w życiu suki rodzi się najczęściej przez cesarskie cięcie. Egzemplarze wszelkich ras Brachycefaliczneych ( od greckich słów brachy – krótki oraz cephalus – głowa) mają poza tym problemy oddechowe z powodu zwężonych nozdrzy, przerostu podniebienia miękkiego i wielu innych wad anatomicznych.
Rasy brachycefaliczne to: Buldog francuski, Buldog angielski, Mops, Pekińczyk, Bokser, Shih Tzu, Basset Hound, Boston Terrier, Chihuahua, King Charles Spaniel, Shar Pei, Dog de Bordeaux, Chow Chow. Taki rasowy pies nie tylko sporo kosztuje lecz czyni właściciela stałym klientem weterynarzy. Również klientem firm produkujących specjalną zbilansowaną żywność dla tych ras, fryzjerów psich, producentów ubranek, zabawek, poduszeczek i różnych innych akcesoriów dla zwierząt. To ogromny, sztucznie tworzony rynek. Przypominający sztucznie tworzony rynek farmaceutyczny dla ludzi. Rynek nie tylko leków i szczepionek lecz suplementów naturalnej diety i odżywek.
Chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie ma nic złego w fakcie, że ktoś pragnie wydawać swoje pieniądze na rasowego pieska kosmetyki czy odżywki. Jeżeli robi to dobrowolnie. Likwidacja zwierząt nierasowych prowadzi jednak do tego samego co pomysł przymusowych szczepień uzasadnionych centralnie zarządzaną pandemią czy inne podobne totalitarne pomysły. Czyni jednych ludzi niewolnikami idiotycznych przepisów a drugich beneficjentami rynku generowanego przez te przepisy. Tak jak napisałam psy rasowe są słabsze i o wiele bardziej chorowite od zwykłych kundli. Przeciętny kundel potrafi przeżyć nawet 20 lat i to często w trudnych warunkach, pasąc owce czy pilnując gospodarstwa. Psy rasowe nie dożywają najczęściej 10 lat.
Kundle są również inteligentniejsze od psów rasowych. Nie bez przyczyny do ośrodka tresury psów policyjnych w Sułkowicach nie kupuje się psów czystej rasy lecz wyłącznie mieszańce. Pomysł przymusowej kastracji zwierząt nierasowych wpisuje się w idiotyzmy fałszywych ekologów, zidiociałych aktywistów obrony zwierząt i innych podobnych dewiantów. W jednej z polskich uczelni technicznych uzasadniono zakaz trzymania w domu akademickim psów faktem, że zgodnie z przepisami o ochronie zwierząt powierzchnia pokoju jest zbyt mała dla psa. Dodam, że w tym pokoju mieszka dwóch studentów i powierzchnia pokoju musi im wystarczać. Okaleczanie zwierząt dla ich własnego dobra przypomina odbieranie dla ich własnego dobra dzieci kochającym choć niezamożnym rodzicom i umieszczanie ich u obcych ludzi, traktujących opiekę nad cudzymi dziećmi jako intratny zawód.
Matka zmarłego w rodzinie zastępczej zawodowej Oskara musi poddać się badaniu jej więzi z córką, którą usiłuje odzyskać. Rodzina zastępcza zawodowa nie ma z całą pewnością więzi z córką poszkodowanej tak jak nie miała tej więzi z Oskarem, bo niby kiedy miałaby ją uzyskać. Oskar zdołał przeżyć w tej rodzinie tylko cztery dni. Okaleczanie zwierząt dla ich własnego dobra przypomina również zakaz używania koni do transportu turystów do Morskiego Oka oznaczający dla tych koni śmierć w rzeźni. Przypomina dopuszczanie dokonywania przez nieletnich zabiegu tranzycji czyli ciężkiego okaleczania ciała w obłudnej trosce o ich złe samopoczucie związane z rzekomą niewłaściwą identyfikacją płciową.
Lewacy zawsze usiłowali panować nad przyrodą. Stalin odwracał bieg rzek. Miczurin hodował gruszki na wierzbie. Dla współczesnego lewactwa złem jest wszystko co jest naturalne a ideałem jest to co sztuczne. Sztuczne zapłodnienie, sztucznie produkowane mięso czy facet który uważa się za psa. Podczas lipcowej parady równości panowie ubrani w szorty z lateksu i w psie maski na twarzy tłumaczyli, że przebierają się za psy bo identyfikują się z psami. Szczególnie z tymi nierasowymi w imię powszechnej równości i powszechnej miłości. Nie wiem czy są świadomi co ich czeka.