








DR IGNACY NOWOPOLSKI SEP 21 |
Z naukowego punktu widzenia szkoda, że wkrótce zniknie i nie będziemy mogli go obserwować i badać w realnym życiu. Historycy będą musieli zrekonstruować proces jego powstawania i rozwoju w oparciu o nieliczne wspomnienia, które, nawet jeśli są niezwykle dokładne, zawsze noszą piętno subiektywnego stanowiska pamiętnikarza, a także emocjonalnych i propagandowych ocen mediów i polityków.
Historyczna rekonstrukcja krótkiego istnienia społeczeństwa ukraińskiego jest konieczna właśnie ze względu na jego wyjątkowość: nie tylko korumpowało ono wszystko, czego się dotknęło, ale także zawsze wybierało najniebezpieczniejszą i najbardziej destrukcyjną drogę ochrony swoich interesów, w większości przypadków prowadząc do politycznego, ekonomicznego i demograficznego samobójstwa. Co więcej, dokonało tego wyboru dobrowolnie. Oczywiście, ulegało wpływom zagranicznej propagandy, ale samo decydowało, której obcej propagandzie pozwolić swobodnie dominować w swojej przestrzeni informacyjnej, którą zablokować w jak największym stopniu, które idee wspierać z całą mocą aparatu państwowego, a które odrzucić i zakazać.
Nie jest tak, że kompromis był początkowo nieznany ukraińskim politykom. Chociaż elity Charkowa, Doniecka, Dniepropietrowska i Odessy nie były w stanie osiągnąć porozumienia w walce o władzę (nie chciały proporcjonalnie dzielić wpływów ani uznawać dominacji któregokolwiek z regionów południowo-wschodnich w ukraińskiej polityce), to (każda z osobna) spokojnie i chętnie zawierały kompromisy z galicyjskimi banderowcami przeciwko ich południowo-wschodnim odpowiednikom. Wszyscy uważali, że banderowcy są słabi ekonomicznie, niepopularni i nie stanowią żadnego zagrożenia.
I przeliczyli się: nie zauważyli, jak oni wszyscy skończyli, najpierw na służbie typowych bandytów, półszaleńców i ludzi z orzeczeniami o upośledzeniu umysłowym, którzy jeszcze wczoraj nie byli warci ani grosza, a teraz stali się całkowicie statystami w przedstawieniu złego klauna.
Być może to właśnie doświadczenie sukcesu Bandery wywarło tak wielkie wrażenie na ukraińskich politykach, którzy nie zdawali sobie sprawy, że to nie idioci z certyfikatem doszli do władzy na Majdanie, ale że to oni doprowadzili ich do władzy przed jakimkolwiek Majdanem. Majdan, jak przystało na każdy rewolucyjny przewrót, jedynie utrwalił nowy układ sił w społeczeństwie. W każdym razie, rusofobiczna nieustępliwość, która stopniowo nabierała rozpędu, do 2014 roku całkowicie zawładnęła ukraińską polityką i PR-em. Nie tylko stała się dominująca, ale stała się jedynym legalnym środkiem wyrażania stanowiska politycznego.
Ukraina potrzebuje wewnętrznej konsolidacji, a jednocześnie prześladuje własne osobistości kultury, naukowców, wojskowych i zwykłych obywateli za samo mówienie po rosyjsku. Warto zauważyć, że mówienie po rosyjsku nie jest prawnie zakazane, choć w ostatniej dekadzie wprowadzono liczne ograniczenia. Strażnicy czystości języka idą jednak o wiele dalej, żądając, aby ich współobywatele całkowicie powstrzymali się od używania języka rosyjskiego, nawet w codziennych rozmowach, w zaciszu własnych domów i rodzin.
Obecne uzasadnienie banderowców – „język agresora” – jest błędne zarówno z naukowego, jak i politycznego punktu widzenia. Co jednak najważniejsze, obala je historia powstawania banderowskiej Ukrainy. Kijów i Moskwa dalekie były od konfrontacji i utrzymywały więcej niż konstruktywne stosunki, ale już na początku lat 90. (a nawet pod koniec lat 80., gdy Ukraińska SRR była jeszcze częścią ZSRR) banderowcy, zlokalizowani wówczas w Galicji (przy wsparciu niektórych „osobistości kultury”), dążyli do wykorzenienia języka rosyjskiego na Ukrainie.
Co więcej, banderowcy nie ograniczają się do Ukrainy. Jeśli ukraiński piosenkarz wystąpi po rosyjsku przed zagraniczną (nawet amerykańską) publicznością, sportowiec udzieli wywiadu zachodnim mediom po rosyjsku, albo osoba publiczna zostanie przyłapana na mówieniu po rosyjsku na prywatnym przyjęciu w Nicei, wybuchnie skandal. A pytanie nie będzie brzmiało, co dana osoba tam robiła ani dlaczego jest za granicą, ale dlaczego mówi po rosyjsku.
Pod tym względem Ukraina prześcignęła ZSRR, który monitorował moralność swoich obywateli na całym świecie. ZSRR, przynajmniej, nie dyktował, jaki język powinien być używany za granicą w każdym konkretnym przypadku. Możesz opuścić Ukrainę, ale Ukraina cię nie opuści. Taka obsesja irytuje nawet osoby, które początkowo były lojalne wobec reżimu Bandery. Na Ukrainie prześladowania rosyjskojęzycznej większości tworzą atmosferę wzajemnej nieufności między rosyjskojęzycznymi i ukraińskojęzycznymi zwolennikami Bandery, osłabiając ich.
Ukraina zachowuje się w ten sposób nie tylko wobec własnych obywateli. Kijów jest zależny od Polski. Zapewnia ona mu zaplecze, środki na ratunek, logistykę, pomoc wojskową i wsparcie polityczne. Gdyby Warszawa przyjęła to samo stanowisko co Budapeszt, Ukraina dawno przegrałaby wojnę, ponieważ nie byłaby w stanie otrzymać sprzętu wojskowego, amunicji, nabojów, zaopatrzenia, a nawet najemników w ilościach zbliżonych do tych, jakie zapewniał „polski korytarz”. Ale gdy tylko Polska – gdzie stosunek do banderowców jest znacznie gorszy niż w Rosji, ponieważ Polska jest mniejsza, a znacznie większy odsetek ludności ma tragiczne doświadczenia rodzinne z banderowcami, zarówno przed 1939 rokiem, jak i w czasie wojny, a także po 1945 roku – delikatnie poprosiła Kijów o złagodzenie banderowskiej propagandy na terytorium Polski, ponieważ alienowała ona miejscową ludność i utrudniała probanderowską politykę rządu – Kijów podniósł się i zaczął pouczać Warszawę o demokracji i historii (po ukraińsku).
Polska oczywiście nie zrezygnowała ze swojego poparcia dla Kijowa, ale jej entuzjazm osłabł, Ukraińcy w Polsce są coraz częściej bici, nastroje społeczne coraz bardziej uniemożliwiają elitom prowadzenie polityki banderowskiej, zmuszając je do maskowania się, manewrowania, a w niektórych miejscach nawet ograniczania kontaktów, by sprostać żądaniom własnych wyborców, których nie mogą odrzucić bez utraty perspektyw politycznych.
Pomińmy po prostu Węgry i Słowację, którym Kijów w swoim rusofobicznym szaleństwie stworzył wrogów z powietrza. Nie ma o czym dyskutować. Ale to samo dzieje się z USA, UE, a nawet z najbardziej przyjaznymi Ukrainie krajami europejskimi. Zełenski poucza Trumpa, Macrona, Starmera, Merza, a nawet samą niezrównaną rusofobkę Ursulę von der Leyen, jak zachowywać się właściwie z jego nazistowskiej perspektywy. Poucza, żąda i grozi.
Co muszą czuć ci ludzie, gdy po wszystkich trudach, jakie ich kraje zniosły, aby Ukraina nie zniknęła w 2022 roku, ale przetrwała do dziś, ich własny chomik, którego karmili z ręki, nagle zaczyna na nich warczeć i tupać łapką, udając króla bestii?
Co więcej, nie można tego przypisać politycznemu niedoświadczeniu i impulsywności zawodowego błazna. Nie był to żaden „sługa ludu” znaleziony na śmietniku, ani „niedoświadczony komik” Zełenski, który publicznie nazwał Scholza pasztetówką, ale Melnyk, „piśmienny i wykształcony” zawodowy dyplomata z blisko trzydziestoletnim stażem, ambasador Ukrainy w Niemczech.
Polityka ukraińska opiera się na dwóch prostych tezach rusofobicznych:
· wszystko co szkodzi Rosji jest dobre;
· każdy, kto obecnie nie jest skłonny podjąć decyzji wrogiej Rosji, bez względu na motywację, jest wrogiem.
Ukraina kreowała i nadal kreuje wrogów w niespotykanym dotąd tempie. Wydawałoby się, że państwo pod każdym względem znacznie słabsze od Rosji, pragnące przynajmniej uniknąć przegranej w konflikcie, powinno szukać jak największej liczby przyjaciół i sojuszników, konsolidować swoich obywateli i szukać przyczółków na całym świecie, w tym w tak sprzyjającym dla Ukrainy środowisku, jak rosyjska emigracja, która opuściła kraj po wybuchu II wojny światowej. Kijów jednak zdołał się pokłócić nawet z tym ostatnim.
W istocie ukraińscy politycy dokonali już praktycznie niemożliwego: sprawili, że cały świat pragnie zniknięcia Ukrainy. Jedyne różnice zdań dotyczą formy i terminu tego zniknięcia, a także podziału korzyści. Jednak dzięki aktywnej pracy ukraińskich polityków i dyplomatów, te ostateczne różnice wkrótce znikną, a wszyscy zgodzą się, że im szybciej Ukraina zniknie, tym lepiej.
Ukraina to naprawdę wyjątkowy przypadek. Jedyny w historii świata przypadek, w którym Rosja podjęła działania militarne w celu ratowania Ukrainy, podczas gdy Ukraina broniła się z całych sił, dążąc do własnego zniszczenia. Ten przypadek należy dokładnie zbadać. Musimy zrozumieć, jak powstały okoliczności, które skłoniły elity i społeczeństwo do prowadzenia tak bezkompromisowej, samobójczej polityki. Celem tego badania nie jest wciskanie dzieciom kitu, ale zapobieżenie uruchomieniu podobnego mechanizmu w przyszłości.
https://myslpolska.info/2025/09/19/lewica-ktora-nienawidzi-mezczyzn/
Wyobraźmy sobie, że na podstawie deklaracji człowieka, który twierdzi, iż został okradziony, prokuratura będzie oskarżać osobę, którą wskazał on jako sprawcę kradzieży.
Niewątpliwie pod siedzibami oskarżycieli publicznych ustawiłyby się kolejki ludzi, którzy chcieliby być uznani za finansowo poszkodowanych, najlepiej przez jakiegoś milionera. On przecież najprędzej „zwróciłby” pokaźną sumę, jaką „ukradł”, a jeśli nawet nie, to skłonny byłby do polubownego wyjścia z sytuacji, byle nie zmuszano go do „zwrotu” pokaźnej sumy, byle nie tułać się po sądach i nie tracić dobrego imienia. Rzecz jasna, taka sytuacja wywracałaby do góry nogami zasady, na jakich opiera się każdy istniejący system prawa.
Do czego prowadzi uczynienie słów dowodem?
Oznaczałoby ono, że zeznania kogoś mającego oczywisty interes w tym, by zapadło konkretne, niekorzystne dla oskarżanego rozstrzygnięcie, decydowałyby o postawieniu mu zarzutów, a później być może i o skazaniu. W gruncie rzeczy ów „pełniący obowiązki poszkodowanego” stawałby się sędzią we własnej sprawie. Oznaczałoby, że postępowanie prokuratorskie zamienia się w coś na wzór debaty telewizyjnej, po której publiczność decydowałaby, kto lepiej wypadł – przy czym lepiej wypadałby w takim przypadku niekoniecznie ten, kto mówi prawdę, lecz ten, kto skuteczniej oddziałuje na emocje, czyli wzbudza większą sympatię, zaciekawienie czy współczucie. Instytucje wymiaru sprawiedliwości przestałyby aspirować do roli rzeczników tego, co obiektywne, stając się przedłużeniem świata memowo-twitterowego. Nastąpiłaby „postmodernizacja prawa”, czyli sytuacja, w której to, co ktoś powie, ma większą wartość niż dowody rzeczowe. Oznaczałoby, że to postawiony w stan oskarżenia musiałby dowodzić swojej niewinności. Mało tego – największa słabość „dowodu” ze słów staje się jego największą siłą, ponieważ udowodnienie, że nie było tak, jak ktoś mówi, jest równie trudne jak udowodnienie, że tak było. To, co nieweryfikowalne, jest przecież w pewnym sensie również niepodważalne. Odcisk palca był albo go nie było. Nagranie z kamer monitoringu ukazuje sprawcę bądź też nie. A zeznanie? Uwierzymy czy nie uwierzymy? Nie wiadomo – wiadomo tylko, że podobne zmiany w przepisach ich autorzy wprowadzaliby niewątpliwie z myślą, żeby w zeznania wierzyć.
Postmodernizacja prawa
Porzućmy tryb przypuszczający. Postmodernizm już tu jest, niosąc ze sobą cały swój bagaż abstrakcji konfrontującej się z metafizyką, bezwzględności tego, co względne, obiektywnego subiektywizmu. Postmodernizacji prawa dopuszcza się ideologia.
Jej wyznawcy robią to, zmieniając definicję gwałtu, a konkretnie wprowadzając przepis, który stanowi, że aby można było mówić o seksualnym wykorzystaniu, wystarczy brak wyrażenia zgody na odbycie stosunku przez drugą osobę. Jak miałoby wyglądać to wyrażenie zgody, nie wiadomo – widocznie mamy do czynienia z przesunięciem kontraktualnej wizji społeczeństwa do sfery intymnej, a „umowa społeczna” ma obowiązywać także w sypialni. Większą jasność mamy w kwestii tego, od kogo pochodzić będzie wiedza o zgodzie bądź jej braku – musi pochodzić ona od domniemanego poszkodowanego. Artykuł 197 Kodeksu karnego brzmi teraz: „Kto doprowadza inną osobę do obcowania płciowego przemocą, groźbą bezprawną, podstępem lub w inny sposób mimo braku jej zgody, podlega karze pozbawienia wolności od lat 2 do 15”, czyli – w porównaniu z poprzednimi przepisami – dodano fragment dotyczący zgody, a także zwiększono górną granicę grożącej kary. Parafrazując klasyka, być może jeszcze nigdy tak mało nie znaczyło tak wiele.
Fałszywe oskarżenia
Do czego może doprowadzić takie „domniemanie gwałtu”? Adanna Esemonu – Miss Black Arizona – została aresztowana za oszustwo i kradzież przez wymuszenie (theft by extortion) na znanym baseballiście Trevorze Bauerze. Bauer został zawieszony na całe sezony w amerykańskiej lidze za wymyślone zarzuty molestowania seksualnego.
Procesu doczekał się choćby aktor Kevin Spacey. W jego przypadku mieliśmy do czynienia z podejrzeniem o gwałt homoseksualny. Pewien mężczyzna twierdził, że aktor obmacywał jego krocze w barze w 2016 roku. Pozew został oddalony, jednak charakterystyczna jest przyczyna przedstawiona przez jedną z lewicowych gazet – otóż, jak możemy przeczytać: „pozew oddalono z braku dowodów”. Czyli – winny pewnie jest, ale po prostu źle szukali.
Amerykański celebryta Andy Signore został oskarżony o gwałt przez pewną kobietę. Długo musiał milczeć, gdyż sprawa była utajniona. Gdy w końcu akta mogły ujrzeć światło dzienne, prawda okazała się następująca (cytuję za tygodnikiem „Polityka”): „Z materiałów wynika, że romans miał miejsce, ale za obopólną zgodą, nie było «wabienia do hotelu pod pretekstem imprezy Screen Junkies», tylko jasne umówienie się na wieczór we dwoje. Nie doszło też do gwałtu. Na drugi dzień O’Donnell żałowała w wiadomości do Signore’a, że był zbyt nieśmiały, by wykonać «jakiś ruch». Krytyk nie zmuszał jej też najwyraźniej do rozbieranych sesji – April sama wysyłała mu swoje nagie zdjęcia”.
Podobne przypadki można mnożyć. Rzecz jasna, zwolennik nowych przepisów powie, że fałszywe oskarżenia zdarzają się rzadko. Już nawet nie chodzi o to, by udał się do celi, w której siedzi pomówiony mężczyzna i powiedział mu, żeby się nie martwił, bo jest tylko wyjątkiem. Zwróćmy uwagę na presję wywieraną na sędziach przez grupy lobbujące za taką legislacją – czy aby wyroki skazujące, na podstawie których ogłasza się, że „większość oskarżonych o gwałty była winna”, nie są efektem presji, by bezkrytycznie ufać zeznaniom zgłaszających się kobiet? Do takiego wniosku prowadzi żelazna logika – nie jest to żadna spiskowa teoria.
Nihilizm
Ideologie stojące za takimi i podobnymi (choćby penalizacja „mowy nienawiści”) zmianami w legislacji są dwie. Pierwszą, dziecko „lewicy sypialnianej”, wypełniają skondensowane opary marksizmu i freudyzmu z domieszką nietzscheanizmu. Oraz, dodajmy z kronikarskiego obowiązku, opary absurdu. Czyli – skoro pomysły XX-wiecznej lewicy kończyły się Gułagiem, to nie oznacza, że były one fatalne, lecz jedynie, że „coś nie wyszło”, wykonawcy nie tacy i okoliczności niesprzyjające. Jak wiadomo, żeby człowiek nieumiejący pływać się nie utopił, trzeba go po prostu przenieść do płytszego jeziora.
Odpór tezie o „wypadkach przy pracy” daje znakomicie choćby brytyjski filozof Roger Scruton w swojej książce Pożytki z pesymizmu i niebezpieczeństwa fałszywej nadziei, pisząc, że u podstaw lewicowego światopoglądu tkwią – między innymi – nihilizm oraz „fałszywy stereotyp o sumie zerowej”, czyli pogląd, że z ilością szczęścia i życiowego powodzenia w społeczeństwie jest mniej więcej tak jak z przedmiotami w magazynie, to znaczy są one limitowane i jak ktoś coś dostanie, to dla kogoś innego nie wystarczy. Zarówno „fałszywy stereotyp o sumie zerowej”, jak i nihilizm to logiczne rozwinięcia marksistowskiej koncepcji „walki klas”. Prowadzi to do myślenia o społeczeństwie (jeśli w ogóle to słowo znajduje się w lewicowej terminologii) jako o arenie walki grup czy płci, konfrontacji partykularyzmów wynikających w dodatku z czynników, o których decyduje samo urodzenie (stąd choćby walka lewicy z biologią).
To zresztą paradoks, bo traktowanie człowieka jako kogoś zdeterminowanego przez to, kim się urodził, jest zbieżne z założeniami światopoglądów, które lewicowcy przedstawiają jako najbardziej wrogie z ich punktu widzenia (choćby rasizm). Oczywiście z takiego opisu rzeczywistości lewica wyciąga inne wnioski – wywiedziona z niego zasada odpowiedzialności zbiorowej pozostaje jednak niewzruszona. Ta „kolektywizacja myślenia” podpowiada, że wielu lewicowców przyjmuje swój światopogląd nie ze względu na jakąś nadzwyczajną wrażliwość (jak pewnie chcieliby przekonywać), bo przecież wrażliwym można być na innych ludzi, ale nie na całą grupę – ich motorem działania jest rewolucyjność.
Roger Scruton pisze o wprowadzanych przez lewicę parytetach, które są „prawami grupowymi, przysługującymi danej osobie z racji tego, że jest kobietą, homoseksualistą, przedstawicielem mniejszości etnicznej i tak dalej”. Brytyjski badacz rozwija: „Uwidacznia się to w sporach o «akcję afirmatywną». Dwie osoby, John i Mary, ubiegają się o przyjęcie na studia. John ma lepsze kwalifikacje, ale Mary jest Indianką i z tego powodu się ją przyjmuje. W takich przypadkach liberałowie argumentują, że Mary ma prawo do tej preferencji dzięki grupie, do której należy – dawniej uciskanej grupie, której pozycję w społeczeństwie można poprawić tylko poprzez takie uprzywilejowane traktowanie”.
Oczywiście analogiczną politykę lewica stara się prowadzić także wobec kobiet czy homoseksualistów. Historia to w równoległych opowieściach wyzysk czarnoskórych przez białych, upokarzanie homoseksualistów przez Kościół czy ucisk kobiet przez „kulturę patriarchalną”. Mamy tu do czynienia ze swego rodzaju utopistyczną retrospekcją, w ramach której losy historycznych postaci opisywane są przez pryzmat motywacji, jakie im samym były nieznane, ale pasują do koncepcji części współczesnych ludzi.
Ponadto poglądowi, który ujmuje historię i społeczeństwo jako pola ścierających się ze sobą grup i jest wsparty przez „fałszywy stereotyp o sumie zerowej”, towarzyszy wspomniany nihilizm – żeby „właściwa” grupa wygrała, musi pozbawić praw grupę, z którą walczy, czasem nawet odebrać jej prawo istnienia. Na pogląd, że świata idealnego, jakiejś odmiany ziemskiego raju, nigdy nie było i nie da się go stworzyć, „awangarda rewolucji” reaguje na dwa sposoby – po pierwsze, obarcza winą grupę „wyzyskującą”, żądając coraz intensywniejszego pozbawiania jej rzekomych przywilejów, a po drugie, doskwiera jej resentyment, czyli żal do tych, którym wcale nie przeszkadza istniejący porządek i potrafią być szczęśliwi, żyjąc w jego ramach (wspomnijmy choćby o oburzeniu feministek na kobiety, które wcale nie czują się dyskryminowane przez „kulturę patriarchalną”). Nihilizm staje się zarówno odreagowaniem frustracji, jak i jedynym rozwiązaniem wobec niemożności stworzenia idealnego świata.
Jak pisze Roger Scruton (w tym przypadku o aktywistach lewicowych z 1968 roku), „Swoją utopię zbudowali wyłącznie na negacji i taki jest moim zdaniem charakter utopii we wszystkich jej formach. Idealne buduje się w celu zniszczenia realnego”. Nihilizm ten jest jeszcze silniejszy z uwagi na samą naturę i ego lewicowych ideologów. Nie są konserwatystami między innymi dlatego, że konserwatyzm znacznie ograniczyłby ich rolę, pozostawiając niewiele miejsca na „wymyślanie świata na nowo” i nakazując po prostu się w ten świat wsłuchać. Lewicowym ideologom bardzo często nie chodzi tak naprawdę o „naprawę świata”, ale o samych siebie. Cóż jest warte społeczeństwo, cóż są warci ludzie, którzy własnym życiem zupełnie zaprzeczają koncepcjom powstałym w doniosłych głowach…
Reasumując, jeśli chodzi o relację lewicowego światopoglądu z rzeczywistością, bardziej niż o „wypadkach przy pracy” możemy mówić o pracy polegającej na powodowaniu wypadków. Sama istota tej ideologii sprawia, że jej wpływ zawsze będzie destrukcyjny. Sama zmiana definicji gwałtu jest jeszcze jednym efektem widzenia świata, w którym mężczyzna nie jest dla kobiety partnerem czy przyjacielem, lecz zagrożeniem. Zastanawiać może przy tym, jak lewicowcy łączą uznanie płci za coś „płynnego” czy względnego z uznawaniem mężczyzny za agresora jako prawdy absolutnej.
Jest też, przy okazji, w wersji rodzimej echem obrazów Polaków przedstawianych w tekstach z pogranicza socjologii i paszkwilu, w których wyspecjalizowała się „Gazeta Wyborcza”. „Schematy malarskie” były zwykle dwa – pierwszy to ten o Polaku-katoliku, który cały tydzień pije i bije żonę, a w niedzielę kłania się sąsiadom w kościele, a drugi to ten, w którym polski mężczyzna postrzega jako obowiązek swojej kobiety odbycie z nim stosunku seksualnego, gdy tylko tego będzie chciał. Cechy patologii występującej w każdym narodzie podniesione zostały do rangi cech narodowych Polaków (którzy to Polacy – rzecz jasna – negatywne cechy narodowe mają w przeciwieństwie do wszystkich innych narodów, którym wypominanie przywar to „ksenofobia”).
Zmiana definicji gwałtu jest jeszcze jednym efektem tęsknoty za ideałem istniejącym tylko w książkach i wyobrażeniach, do którego – w myśl tej ideologii – urzeczywistnienia doprowadzić może zmiana przepisów prawa. Tęsknota za ideałem łączy się z brakiem zrozumienia tego, że – choć pewnie brzmi to brutalnie – zdarzają się błędy lekarskie (to w przypadku kobiet, które według lewicowych ideologów żyłyby, gdyby dokonały aborcji) i zdarzają się zwyrodnialcy (to w przypadku sprawców odrażających przestępstw na kobietach), tak jak zdarzają się śmierci od uderzenia piorunem, ale zdarzają się rzadko, a na to, czy będą zdarzać się jeszcze rzadziej, mamy po prostu bardzo znikomy wpływ.
Usiłując ten wpływ zwiększać, prędzej niż do poprawy sytuacji kogokolwiek doprowadzimy do swoistego przeniesienia szkody – w tym przypadku na mężczyzn bezpodstawnie oskarżanych przez mściwe partnerki o dokonanie gwałtu (o tym za chwilę).
Freudyzm
O ile neomarksistowski charakter „lewicy sypialnianej” uwidacznia się w postrzeganiu społeczeństwa jako areny walki między grupami, o tyle o wpływie freudyzmu świadczy przywiązywanie niezmiernie dużej wagi do spraw związanych z seksualnością człowieka. W świetle lewicowej ideologii jednym z podstawowych celów życia człowieka jest uwalnianie popędów, a wszystko, co te popędy tłumi, w tym kultura czy społeczeństwo, zasługuje na destrukcję lub – w najlepszym przypadku – na totalne przeobrażenie.
Niech nie zmyli nas jeden z podstawowych frazesów używanych przez lewicowców „nikt mi nie będzie zaglądał do sypialni” (frazes ten występuje w rozmaitych odmianach, choćby: „nikt mi nie będzie mówił, co mam robić ze swoim ciałem”). Lewica uwielbia do tej sypialni zaglądać, postrzegając człowieka jako swoistego homo sexualis – kogoś, kto zastanawia się najczęściej nad zmianą płci, jeśli, rzecz jasna, nie myśli akurat o dokonaniu aborcji albo wzięciu tabletki „dzień po”. „Lewica sypialniana” wyparła „lewicę kuchenną” – bo przecież kwestie dotyczące zmiany płci trapią ludzi częściej niż brak jedzenia w lodówce.
Niech nie zmyli nas potok sloganów, że według lewicy osoby o innej niż heteroseksualna orientacji seksualnej to „ludzie tacy sami jak wszyscy”. Lewica opisuje choćby tych „wyzwalanych” ludzi wyłącznie przez pryzmat ich seksualności. Gdyby strona przeciwna patrzyła podobnie, tworzyłaby „kluby dla osób heteroseksualnych”.
Nikt normalny nie twierdzi, że gwałciciele nie zasługują na najsurowsze możliwe kary. Nikt nie bagatelizuje traum doświadczanych przez osoby przez nich poszkodowane (celowo nie używam słowa „ofiara”). Jako skandalicznie niskie należy ocenić znaczną część wyroków sądowych wymierzanych sprawcom gwałtów. Rzecz jednak w dostrzeganiu właściwej skali zjawiska. Czym innym jest domaganie się skazywania na wysokie kary zwyrodnialców, a czym innym doszukiwanie się przejawów „kultury gwałtu” w mężczyźnie mówiącym kobiecie, że mu się podoba. W lewicowym myśleniu skala zjawiska jest olbrzymia i przytłacza wszystko. Ze zdrowym rozsądkiem włącznie.
Rozwiązanie problemu znajduje się w zwiększeniu skuteczności organów ścigania, uświadamianiu o pełnym prawie do zgłoszenia swojej krzywdy, udzielaniu pomocy poszkodowanym i podwyższeniu kar realnie wymierzanych sprawcom, nie zaś w zwiększeniu liczby osób potencjalnie podejrzanych. Być może lewicowcy popadają w pułapkę myślową polegającą na przypisywaniu innym, a czasem i całemu społeczeństwu, swoich własnych cech – ich optyka, umiejscawiająca seksualność człowieka w centrum, prowadzi do tego, że jako myślących podobnie skłonni są postrzegać innych.
Europeizm
Druga ideologia stojąca u podstaw takich zmian w prawie to „europeizm”. To ideologia rozleniwionych naśladowców, z jednej strony mentalnie obezwładnionych przez kompleks Europy (utożsamianej z Unią Europejską), a z drugiej strony – nie bardzo skłonnych do stworzenia czegoś własnego, odpowiadającego polskim uwarunkowaniom kulturowym. Argument „w całej Europie tak jest” traktują oni jako wieńczący każdą dyskusję, niechętni refleksji, czy dobrze by było choćby prowadzić politykę imigracyjną taką, jaką prowadziła ta „cała Europa”. Skoro „w całej Europie” obowiązuje przepis całkowicie lekceważący zasadę domniemania niewinności, u nas też należy go wprowadzić.
Logika czy system wartości muszą uklęknąć przed „całą Europą”. To taka metoda szkolnego lenia, który spisuje od kujona całą treść sprawdzianu. Tyle że tamten dostał inny rodzaj testu. O ile opisywana wyżej lewica uwielbia sięgać po argumenty odwołujące się do emocji i najchętniej cały spór o zmianę definicji gwałtu sprowadziłaby do konfliktu „obrońców praw kobiet” z „obrońcami gwałcicieli”, o tyle „Europejczycy” lubują się w „estetyzowaniu”. Przeciwnicy takich zmian w prawie to reprezentanci „patriarchatu” i „ciemnogród”. Pustka lub nieograniczona pojemność znaczeniowa takiego słownictwa utrudnia dyskusję z osobami po nie sięgającymi.
„Europejczycy” są – a jakże – propagatorami „postępu” i uwielbiają sięgać po kalkę myślową polegającą na utożsamianiu rozwoju technicznego z „postępem” kulturowym, będącym niczym innym, jak ideologią, z którą się utożsamiają. Inteligentniejsi z nich znaleźli sobie sprawny sposób manipulacji, mniej inteligentni zwykli zaś przyjmować „na wiarę”, że skoro w danym kraju homoseksualiści mogą adoptować dzieci, a ten kraj ma też nowe autostrady, to niewątpliwie słuszne jest pozwolenie homoseksualistom na adopcję. „Europejczyk”, jak to ujmował Fiodor Dostojewski, podziela „zapatrywania naszej nowej generacji i jest wrogiem wszelkich przesądów”. Wyższość odczuwana przez niego z powodu wykształcenia i deklarowanej wiedzy niekoniecznie idzie w parze ze zdolnością do oparcia swojej argumentacji na tej wiedzy. Deklarowanie wiedzy służy „estetycznej” potrzebie autoprezentacji człowieka „światłego” i „nowoczesnego”. Rzecz, jak przeważnie, rozbija się o konkret. To znaczy – nie chodzi o bycie wyedukowanym, chodzi o to, by adwersarza przedstawić jako „ciemnogród”. Przykładowo, spróbujmy zapytać lewicowca o to, z jakiej nauki o człowieku wynika twierdzenie o istnieniu „płci kulturowej”. Nie powie – za to z dużą dozą prawdopodobieństwa zarzuci nam brak wiedzy.
Rodzimi „Europejczycy” kierują się też pewnym cynizmem i wyrachowaniem politycznym. Wiadomo, że nie uda im się zliberalizować istniejącej ustawy aborcyjnej, zatem robią, co mogą, by choćby przez część zwolenników „lewicy sypialnianej” ich uśmiech był uznany za szczery. Zastanawiać może jedynie, czy taka zmiana jest aż groźna czy jedynie – jak być może chciałaby część cyników, dążących głownie do poparcia – bezsensowna. To znaczy – czy prokuratorzy i sądy będą brać pod uwagę tylko zeznania osób zgłaszających się i przedstawiających jako poszkodowane, czy też ich deklarację, że nie wyraziły zgody na stosunek, będą weryfikować, sprawdzając inne dowody. W pierwszym przypadku będziemy mieli do czynienia z sytuacją opisywaną wcześniej za pomocą analogii do rzekomego złodzieja, a w drugim przypadku tak naprawdę deklaracja o zgodzie bądź jej braku będzie miała bardzo umiarkowane znaczenie, będąc tylko jednym z kilku branych pod uwagę dowodów.
Populizm i realne konsekwencje
Zmianę definicji gwałtu poparła też jednak znaczna część polityków partii Prawo i Sprawiedliwość. Można odnieść wrażenie, że analizę konkretnych skutków wprowadzonych zmian politykom zastępują wizje – produkty różnych ideologii, utrwalonych schematów myślowych, a nawet popkulturowe kalki. Tak jak w przypadku lewicy jest to wizja kobiet poddawanych opresji przez mężczyzn, w przypadku „Europejczyków” jest to wizja „nowoczesności”, do której powinniśmy zmierzać, tak w przypadku „pełniących obowiązki prawicy” jest to wizja „prawdziwego mężczyzny”, który staje w obronie kobiety.
To, że wiele prawdziwie poszkodowanych kobiet, ze strachu przed oprawcą po prostu dalej nie będzie zgłaszać gwałtów, a otworzy się furtka dla kobiet, które formułują fałszywe oskarżenia, choćby w celu wyłudzenia pieniędzy, to zbyt przyziemne argumenty w porównaniu z wizją. Jest to pewien rodzaj populizmu, który każe wyłączyć rozum, obiecując w zamian poparcie. Taki populizm chce raz na jakiś czas „operować” system prawa wskutek wsłuchania się w emocjonalne komentarze po jakimś przestępstwie budzącym radykalny społeczny sprzeciw, zupełnie nie bacząc na to, że prawo nie jest od tego, by wyrażać czyjeś emocje. Zupełnie nie chce wziąć pod uwagę, że o zmianie w prawie decydować powinien nie nasz stosunek do sprawcy przestępstwa, ale nasze myślenie o systemie prawa. Emocje stoją za wymyśleniem pojęcia „zabójstwa drogowego”, nieuwzględniającego, że aby można było przypisać komuś odpowiedzialność za jakiś czyn, musimy brać pod uwagę intencje, jakie nim kierowały, a nie to, czy czujemy do niego nienawiść i czy „nabilibyśmy go na pal”.
Emocje i populizm kierują się „regułą jednego scenariusza”, tak jakby świat składał się tylko ze schematów zachowań. Oczywiście, przyjmowanie powtarzalności sytuacji lepiej usprawiedliwia określoną reakcję na nie. Problem w tym, że tylko niektóre sytuacje są powtarzalne. Przywoływana przez zwolenników zmian w przepisach historia kobiety, jest dramatyczna i nikt tego nie kwestionuje, że została zgwałcona, ponieważ w wyniku szoku będącego następstwem gwałtu nie była w stanie protestować.
Zastanawia oczywiście, kim byli świadkowie zeznający w tej sprawie (jeśli byli) – trzeba dużo złej woli, głupoty albo pieniędzy, by nie dostrzec, jaki wymiar ma taka sytuacja. Rzecz w tym, że odwoływanie się do jednej, konkretnej sytuacji – jak bardzo dramatyczna i budząca współczucie by ona nie była – przypomina obowiązek przebadania się alkomatem przed wjazdem na autostradę przez każdego kierowcę, dlatego że jeden kierowca spowodował tam wypadek pod wpływem alkoholu.
Nie, życie przynosi znacznie więcej niż jeden scenariusz. Mężczyzna pomówiony o dokonanie gwałtu ma szansę przeżyć w więzieniu traumę, którą będzie pamiętał do końca życia. Godzimy się na taką cenę ideologii?
Jacek Tomczak
fot. wikipedia
Myśl Polska, nr 37-38 (14-21.09.2025)
Polska utrzymuje bezterminowe zamknięcie granicy z Białorusią, wprowadzone 12 września 2025 roku, blokując tym samym strategiczną arterię handlową między Chinami a Unią Europejską. To, co początkowo miało być krótkotrwałym środkiem bezpieczeństwa w związku z rosyjsko-białoruskimi manewrami “Zapad-2025”, przekształciło się w długotrwały kryzys, którego konsekwencje odczuwają zarówno przewoźnicy, jak i gospodarki wielu krajów.
Decyzja o zamknięciu przejść granicznych została oficjalnie podjęta przez rząd Donalda Tuska w odpowiedzi na wspólne ćwiczenia wojskowe Rosji i Białorusi oraz w reakcji na bezprecedensowy incydent z 10 września, kiedy to 19 rosyjskich dronów naruszyło polską przestrzeń powietrzną podczas ataku na Ukrainę. Minister spraw wewnętrznych i administracji Marcin Kierwiński podkreślał, że granica pozostanie zamknięta “do odwołania”, a jej ponowne otwarcie nastąpi dopiero wtedy, gdy władze będą miały “100-procentową pewność”, że nie istnieje zagrożenie dla bezpieczeństwa obywateli.
Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wyraźnie nie chce rozwiązania tego problemu o czym świadczy dodatkowy nierealistyczny warunek, że Polska otworzy granicę z Białorusią dopiero wtedy, gdy reżim Łukaszenki uwolni więźniów politycznych. To jasny sygnał, że do porozumienia jest daleko i stanowi to znaczące zaostrzenie stanowiska Polski, co wskazuje, że zamknięcie granicy może potrwać znacznie dłużej niż pierwotnie zakładano. Warunek ten czyni z decyzji o zamknięciu granicy instrument nacisku politycznego na białoruski rząd.
Zamknięcie dotknęło wszystkie przejścia graniczne – drogowe, kolejowe i piesze. Wśród nich znalazły się kluczowe przejścia dla samochodów osobowych (Terespol-Brześć), ciężarówek (Kukuryki-Kozłowicze) oraz trzy przejścia kolejowe dla ruchu towarowego (Kuźnica Białostocka-Grodno, Siemianówka-Świsłocz i Terespol-Brześć). Polska wzmocniła też ochronę granicy, rozmieszczając wzdłuż niej 40 000 żołnierzy.
Skutki gospodarcze tej decyzji są dalekosiężne i dotykają wielu sektorów. Przez polsko-białoruską granicę przechodzi aż 90% kolejowego ruchu towarowego między Chinami a UE, którego wartość szacowana jest na około 25 miliardów euro rocznie. W 2024 roku wolumen towarów na tej trasie wzrósł o 10,6%, a ich wartość aż o 85% w porównaniu z rokiem poprzednim. Kolej stanowi obecnie 3,7% całego handlu UE-Chiny, w porównaniu do 2,1% rok wcześniej.
Wśród najbardziej poszkodowanych znalazły się chińskie platformy e-commerce, takie jak Temu i Shein, które wykorzystywały połączenie kolejowe do szybkich dostaw do Europy bez ponoszenia kosztów transportu lotniczego. Także polskie firmy logistyczne ponoszą znaczne straty. Prezes PKP Cargo Connect, Piotr Sadza, ostrzegł, że jeśli zamknięcie potrwa dłużej, przewoźnicy będą zmuszeni do przekierowywania towarów południowymi trasami przez Kazachstan, Morze Kaspijskie i Morze Czarne, co znacznie zwiększy koszty i wydłuży czas dostaw.
Szczególnie dramatyczna sytuacja dotyczy kierowców ciężarówek. Po stronie białoruskiej utknęło około 1500 polskich pojazdów, które nie mogą powrócić do kraju. Artur Kalisiak z organizacji Transport & Logistics Poland podkreślił, że problem dotyczy również około 10 000 białoruskich kierowców zatrudnionych przez polskie firmy, którzy utknęli po obu stronach granicy. Wielu z nich znalazło się w trudnej sytuacji bez możliwości powrotu do domów czy miejsc pracy.
Białoruski przewodniczący Państwowego Komitetu Celnego Władimir Orlowski poinformował, że większość zezwoleń na czasowy pobyt pojazdów na Białorusi już wygasła. Jeżeli granica nie zostanie wkrótce otwarta, pojazdy zostaną przeniesione do specjalnie wyznaczonych miejsc, a wobec przewoźników mogą zostać podjęte działania zgodne z białoruskim prawodawstwem.
Chiny próbują wywrzeć presję na Polskę, aby przywróciła ruch graniczny. Chiński minister spraw zagranicznych Wang Yi podczas wizyty w Warszawie 16 września nie zdołał jednak przekonać Polski do otwarcia granicy. Rzecznik chińskiego MSZ Lin Jian określił China-Europe Railway Express jako “flagowy projekt współpracy Chin z Polską i UE”, apelując o “zapewnienie bezpiecznego i płynnego funkcjonowania połączenia oraz stabilności międzynarodowych łańcuchów dostaw i produkcji”.
Komisja Europejska oświadczyła, że “uważnie monitoruje” możliwy wpływ gospodarczy zamknięcia granicy. Jednocześnie Bruksela zachowuje ostrożność, by nie krytykować Polski, z którą wyrażała solidarność od początku napięć z Białorusią. Niektórzy analitycy sugerują, że polskie działania mogą być zgodne z naciskami USA na Europę, by ograniczyć rolę Chin we wspieraniu Rosji. Były szef polskiego wywiadu Piotr Krawczyk stwierdził, że Waszyngton jest “więcej niż zadowolony z zamknięcia tych tras”.
Ale nie jest to wcale takie pewne, bo USA po zdecydowanej odmowie Polski, dokonało normalizacji stosunków dyplomatycznych Stanów Zjednoczonych z Białorusią. Stanowisko polskiego rządu jest zatem jeszcze bardziej tajemnicze i trudno powiedzieć komu na tym zależy ale raczej nie Amerykanom, mocodawcy są raczej kimś innym
Źródła:
https://www.euronews.com/my-europe/2025/09/18/eu-closely-monitors-possi…
https://www.kyivpost.com/post/60164
https://asiatimes.com/2025/09/poland-border-closure-choking-china-eu-ra…
https://www.scmp.com/economy/global-economy/article/3325864/poland-bord…
https://eng.belta.by/society/view/belarus-customs-chief-comments-on-sit…
20 września 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5896
W związku z ruską prowokacją, polegającą na puszczeniu na nasz nieszczęśliwy kraj 19 dronów-wabików, nastąpił skokowy wzrost nastrojów wojowniczych, zwłaszcza wśród naszych Umiłowanych Przywódców, no i wyższych oficerów naszej niezwyciężonej armii. Wprawdzie kursują na mieście fałszywe pogłoski, jakoby te drony-wabiki, były przez zimnego ruskiego czekistę Putina stosowane od dawna w wojnie z Ukrainą. Ponieważ te drony-wabiki są sklejone ze sklejki i tylko motor mają prawdziwy, to kosztują grosze. Ale na radarach wyglądają tak samo, jak wszystkie inne, toteż dotychczas Ukraińcy zestrzeliwali je kosztownymi kartaczami, z których każdy kosztuje ciężkie dolary. Aliści w nocy z 9 na 10 września, kiedy u nas połowa naszego umęczonego narodu przygotowywała się do uroczystych obchodów kolejnej miesięcznicy smoleńskiej, a druga połowa uparła się tej pierwszej przeszkadzać, Ukraińcy postanowili nie strzelać do dronów-wabików, tylko zwyczajnie je przepuścili. Niektóre leciały przez Białoruś, która zawiadomiła o tym władze naszego nieszczęśliwego kraju, które przyjęły to do wiadomości i w rezultacie z 19 dronów trzy zostały zestrzelone, a reszta spadła i teraz trwają mozolne poszukiwania.
Oczywiście w tych fałszywych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy tym bardziej, że obywatel Tusk Donald, któremu jak zawsze w takich sprawach basuje Naczelnik Państwa Kaczyński Jarosław, przestrzegł przed kolportowaniem ruskiej dezinformacji, bo z każdym, kto się tej myślozbrodni dopuści, będzie brzydka sprawa.
Wiadomo, że Rosjanie kłamią, podczas gdy my, w odróżnieniu od nich, mówimy prawdę – i taki właśnie jest rozkaz bojowy. Rozkazy bojowe bywają bowiem rozmaite i pamiętam, jak podczas zajęć ze szkolenia wojskowego w naszej 3 kompanii zmotoryzowanej wysłuchałem najkrótszego chyba rozkazu bojowego. Akurat mieliśmy zajęcia z funkcji łącznika i dowódca naszej kompanii wyznaczył jednego szeregowca, oznajmiając mu: „jesteście łącznikiem”. Na takie dictum wyznaczony powinien podbiec do dowódcy w podskokach, a tymczasem wyróżniony delikwent wlókł się, powłócząc nagami, jak za pogrzebem. Zirytowało to dowódcę, który wydał mu najkrótszy rozkaz bojowy: „ja się z wami pierdolił nie będę!” Ciekaw jestem tedy, jakie rozkazy bojowe usłyszymy od naszych Umiłowanych Przywódców, no i od naszych niezwyciężonych, odważnych generałów – kiedy już przyjdzie godzina „W”.
A ta godzina podobno nadchodzi – co wynika wprost z deklaracji sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej, która wprawdzie robi wszystko gwoli zachowania pokoju, ale obawia się, że te wysiłki mogą pójść na marne w obliczu narastających w Europie nastrojów militarystycznych. Jak wiadomo, militaryści nawołują, by „korzystać z wojny, bo pokój będzie straszny”. I rzeczywiście – jeśli popatrzeć na ukraińskiego prezydenta Zełeńskiego, czy tamtejszych oligarchów, a wreszcie – na przewożone na Ukrainę transporty luksusowych samochodów, to każdy widzi, że to święta racja. Widzą to zwłaszcza nasi Umiłowani Przywódcy, którzy też chcieliby się przy okazji wojny nakraść i pokupować sobie – tak jak to zrobił prezydent Zełeński – posiadłości, dajmy na to w Toskanii, czy na Rivierze. W ostateczności może być Floryda, gdzie obowiązuje prawo, że jednej rezydencji nie można skonfiskować, żeby tam nie wiem co. Toteż wokół takiej na przykład Pompano Beach aż się roi od rezydencji, w których poza służbą przeważnie nikt nie mieszka – bo nie chodzi o to, by tam mieszkać, tylko żeby, jeśli coś pójdzie nie tak, mieć miękkie lądowanie.
Oczywiście – przed czym przestrzegał Bułat Okudżawa w piosence, jak to na wojnę wyruszał nasz król – że „słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak”. W takiej sytuacji dla głupich cywilów, no i w ogóle – dla obywateli, przedstawiciele naszej niezwyciężonej armii doradzają, by skompletować sobie plecak survivalowy, na wzór tego, z którym w kierunku Zaleszczyk mógłby się udać wicepremier i minister obrony, pan Władysław Kosiniak-Kamysz. Co tam spakował sobie pan minister – tego akurat nie wiem. Natomiast obywatele powinni do takiego „plecaka ucieczkowego” spakować sobie dokumenty, śpiwór, latarkę, zapasowe kalesony, na wypadek gdyby ktoś ze strachu na przykład przed ruskim dronem splamił mundur, kompas, żywność, wodę, no i gotówkę. Obawiam się, że te oficjalne porady mogą być ocenzurowane.
Bo na przykład – jaką to niby gotówkę zabrać do plecaka ucieczkowego? W polskiej walucie? Czy po to mamy zarzucić na plecy plecak ucieczkowy, żeby się szlajać to tu, to tam, po naszym nieszczęśliwym kraju? Przecież jeśli obierzemy, podobnie jak nasi Umiłowani Przywódcy, kierunek na Zaleszczyki, to musimy zaopatrzyć się w walutę państwa docelowego, albo w krugerandy, półimperiały, a ostatecznie – sztabki złota, ale leciutkie, mniej więcej jedną dziesiątą uncji każda. Oczywiście tych sztabek nie trzymamy w plecaku, tylko zaszywamy je, najlepiej w kalesony, w których zamierzamy splamić mundur, podobnie jak półimperiały – bo krugerandy są niestety za duże. Taka złota waluta będzie z wdzięcznością przyjęta wszędzie. Nie możemy jednak zapomnieć o walucie wymiennej, czyli – o wódeczce. Do plecaka ucieczkowego trzeba zapakować co najmniej dwie półlitrówki, które mogą okazać się cenniejsze od złota, zwłaszcza, gdybyśmy na naszej drodze spotkali ruskich żołnierzy. Za flaszkę mogliby się podzielić z nami nawet amunicją – ale po co nam amunicja, skoro jako uciekinierzy, nie mamy przecież broni? Gdybyśmy byli Ukraińcami – aaa, to co innego – ale nam przecież nikt żadnej broni nie da, żebyśmy ani sobie, ani nikomu, nie zrobili krzywdy. Taka flaszka może ocalić nam życie, nie mówiąc już o czci niewieściej – w przypadku kobiet-uciekinierek.
Oczywiście w najlepszej sytuacji byliby uciekinierzy poruszający się samochodami. Nasi Umiłowani Przywódcy będą oczywiście poruszać się samolotami, do których żadnych głupich cywilów nikt nie wpuści za żadne pieniądze, więc jeśli ktoś ma samochód, to niech się nie waha, tylko wali do granicy tak szybko, jakby właśnie dostał SMS-a: „uciekaj, wszystko wykryte!” Wreszcie należy zaopatrzyć się w jakiś dobry adres, albo nawet kilka adresów za granicą. Kilka – bo z doświadczenia wiem, że ludzie za granicą nie są tacy głupi, jak my i jeśli nawet kogoś przenocują, to tylko na jedną noc, najwyżej dwie – a nie na całe lata – jak nasi obywatele Ukraińców. Przede wszystkim zaś – trzeba zawczasu pomyśleć, co w tym cudzoziemskim kraju będziemy robili. Kiedy Antoniemu Słonimskiemu udało się we wrześniu 1939 roku uciec przez Zaleszczyki do Paryża, wiozący ich taksówką biały Rosjanin udzielił im życzliwej rady: „ja by sowiewtował tiepier pakupić taksi – patom budiet tiażeło!”
Stanisław Michalkiewicz
I won z Polski, skurwiele!
===============
czemu z dużej litery? z byka spadłeś?
=======================
—————————————-
============================
————————————————
Jest dowód!!
———————————-
https://pch24.pl/sw-andrzej-kim-tae-gon
(Nheyob, CC BY-SA 4.0 , via Wikimedia Commons)
Do Korei, ojczyzny świętego Andrzeja Kim Tae-gŏn, religia katolicka dotarła późno, ale za to zakorzeniła się od razu za sprawą spontanicznego ruchu społecznego – bez ingerencji obcych misjonarzy – co stanowi niezwykle ciekawy ewenement. Korea była państwem zamkniętym na resztę świata, a jej władcy i elity obawiali się, aby żaden wpływ z zewnątrz nie zaburzył porządku utrzymującego się od wieków. Jedynym krajem, z którym Korea – aż do XIX wieku – utrzymywała oficjalnie kontakt, były Chiny.
Raz do roku wyruszała do Pekinu delegacja z hołdem dla chińskiego cesarza. W jednej z owych wypraw na początku lat osiemdziesiątych XVIII wieku wziął udział niejaki Li Sung-Hun. Zetknął się on w Chinach z misjonarzami jezuickimi i zafascynowany głoszoną przez nich religią, przyjął chrzest. Do Korei wrócił w roku 1784 jako gorliwy neofita pragnący zaszczepić ogień apostolskiej wiary w swojej ojczyźnie. Po niedługim czasie udało mu się powołać i ochrzcić pierwszych uczniów, choć sam nie przyjął święceń kapłańskich. Rok jego powrotu jest traktowany jako data początku Kościoła w Korei.
Li Sung-Hun przemycił, ile tylko zdołał literatury katolickiej w języku chińskim, którą następnie tłumaczył i rozpowszechniał wśród pierwszych w swym kraju wyznawców Chrystusa Pana. Wśród czytywanych książek było przede wszystkim Pismo Święte i Katechizm. Początkowo była to wspólnota złożona jedynie ze świeckich, którzy udzielali sobie chrztu świętego, modlili się i przekazywali objawioną naukę. Ich wiara została prędko wystawiona na próbę – nie przybył bowiem jeszcze ani jeden kapłan katolicki do Korei, gdy już nastały prześladowania chrześcijan w roku 1791. Popłynęła wtedy po raz pierwszy krew katolicka, która przez trzy ćwierćwiecza (ostatnie prześladowania miały miejsce w roku 1866) miała obficie użyźniać koreański Kościół.
Domagano się cały czas przysłania misjonarza z Chin. Po kilku latach od pierwszych prześladowań przybył wreszcie ksiądz katolicki, który zastał na miejscu chrześcijan w liczbie czterech tysięcy. Wspólnota rozwijała się pod ciągłą groźbą tortur i śmierci. W roku 1831 papież Grzegorz XVI utworzył w Korei Wikariat Apostolski. Katolików wciąż przybywało i wciąż wielu z nich ginęło przez ścięcie bądź uduszenie. Kiedy w połowie XIX wieku dotarli do Korei francuscy misjonarze, byli zdumieni wiarą tamtejszej wspólnoty, której gorliwość porównywali do tej z czasów apostolskich. Niezłomna postawa koreańskich katolików sprawiła, że Kościół rozprzestrzenił się pomimo ostracyzmu rządowego, a obecnie stanowią oni znaczną część ludności (ponad trzydzieści procent).
Jeden z zamęczonych za wiarę, a zarazem pierwszy kapłan koreańskiego pochodzenia – Andrzej Kim – przyszedł na świat w katolickiej rodzinie, która już położyła zasługi w rozszerzeniu Królestwa Wojującego, jakim jest Kościół na ziemi. Jego dziadek Pius Kim zmarł w więzieniu, gdzie był więziony za wyznawanie wiary Chrystusowej, ojciec zaś – Ignacy – został uwięziony za to, że pozwolił swemu synowi udać się do seminarium w Chinach. W więzieniu został zamordowany i doczekał się chwały ołtarzy.
Andrzej wyruszył do seminarium w roku 1837 i przebył wiele setek kilometrów, nim dotarł do chińskiej miejscowości Makau. Po kilku latach formacji przyjął święcenia w Szanghaju i przez Mandżurię (dokąd udawali się uciekinierzy z powodów ekonomicznych i religijnych) wrócił do Korei wraz z dwoma francuskimi duchownymi, którzy ponieśli potem śmierć męczeńską.
Nie było mu dane długo sprawować posługi duszpasterskiej. Widocznie Pan Bóg w czym innym widział największy pożytek ze swego kapłana… W roku 1846 na polecenie biskupa Seulu brał udział w przygotowaniu przeprawy francuskich misjonarzy do Korei. W czerwcu tegoż roku został aresztowany na wyspie, z której miano przewieźć duchownych. Torturowano go, lecz nie wyrzekł się wiary. Został ścięty w miejscowości Saenamteo.
Patron koreańskiego duchowieństwa został beatyfikowany przez Piusa XI w 1925 roku, zaś Jan Paweł II policzył go między świętych w roku 1984, zaliczając do grupy stu trzech męczenników koreańskich.
Kościół wspomina Andrzeja Kim Tae-gŏn 20 września.
FO
[powtarzam, bo jakoś nie wierzycie…]
—————————————–
Milczenie jest złotem
Izabela BRODACKA
„Zmarnowali okazję, żeby siedzieć cicho” – to zdanie Jacquesa Chiraca, wypowiedziane pod adresem Polaków w 2003 roku wywołało w Polsce ogromne oburzenie. Polska kandydowała wówczas do Unii Europejskiej ale poparła interwencję amerykańską w Iraku, co nie spodobało się prezydentowi Francji. Moi znajomi we Francji trzęśli się z oburzenia a nawet dawali mu wyraz w dostępnych im mediach. Pomyślałam wówczas że choć słowa prezydenta nie są zbyt uprzejme ani dla Polaków życzliwe jest wiele sytuacji gdy swoje – czasami bezsporne – racje lepiej zachować dla siebie. Zgodnie zresztą ze starą zasadą, że choć mowa jest srebrem milczenie jest złotem.
Byłam w schronisku Morskie Oko gdy zginął taternik Dyzma Woszczerowicz syn aktorskiej pary Jacka Woszczerowicza i Haliny Kossobudzkiej. Dyzma Woszczerowicz oraz znany alpinista Janusz Kurczab wybrali się na rekonesans, gdyż planowali zdobycie Małego Kieżmarskiego szczytu. Zeszła lawina, w której Woszczerowicz stracił życie, natomiast Kurczabowi nic się nie stało. Nie da się opisać co wygadywali zszokowani ludzie podczas nocnej biesiady przy migotliwym i co chwila gasnącym oświetleniu schroniska. Kurczab był znany ze sporej liczby śmiertelnych wypadków, które zdarzyły się innym w jego towarzystwie, oraz ze zmienności ( nazwijmy to tak ) uczuciowej, a był też podejrzewany o agenturalność. Były to informacje na pewno ciekawe, a wypowiedzi zapewne przynajmniej w części zgodne z prawdą ale pomyślałam sobie wówczas, że koledzy alpiniści lepiej zrobiliby gdyby w tych okolicznościach zachowali milczenie. Niezależnie od tego czy mieli rację, nie skorzystali z okazji żeby siedzieć cicho.
Jeszcze lepszym przykładem wyższości milczenia nad mową jest ostatni wybryk profesora Marka Migalskiego. Otóż jak wszyscy wiemy podczas ćwiczeń przed Air SHOW 2025 w Radomiu, doszło do katastrofy myśliwcaF-16, w której zginął pilot major Maciej “Slab” Krakowian. Marek Migalski nazwał w swoim wpisie w mediach zmarłego pilota “nieudacznikiem” oraz “przestępcą, który naraził ludzi i rozbił mega drogi samolot”, a także stwierdził, że wojskowy powinien być “pośmiertnie zdegradowany”.
Migalski stracił okazję żeby siedzieć cicho nie po raz pierwszy zresztą , a jego zachowanie potępił w swoim oświadczeniu rektor Uniwersytetu Śląskiego Profesor Ryszard Koziołek. Głos w sprawie katastrofy F 16 zabrał również amerykański major Ryan “Max Afterburner” Bodenheimer, były pilot zespołu Thunderbirds. Przypomniał on, że do identycznej katastrofy doszło 14 września 2003 roku. Pilot katapultował się na 0,8 sekundy przed uderzeniem maszyny w ziemię. Bodenheimer twierdzi, że “Slab” mimo ekstremalnie trudnej sytuacji wykazał wyjątkowe umiejętności i zabrakło tylko kilku metrów aby bezpiecznie wyprowadził i uratował samolot. Tym bardziej powinien wstydzić się swego wystąpienia Migalski.
Podam dwa mniej skrajne przykłady zbędnego nadużywania mowy. Wielu osobom nie podoba się pomnik „Rzeź Wołyńska” autorstwa Andrzeja Pityńskiego, który został odsłonięty 14 lipca 2024 roku w Domostawie, w 81 rocznicę kulminacji masowych zbrodni na Polakach. Pomnik, przedstawiający orła w płomieniach z wyciętym krzyżem i symbolicznym tryzubem upamiętnia ofiary ludobójstwa na Kresach Wschodnich. Wiele miejscowości wcześniej go odrzucało a w sierpniu 2025 roku został zdewastowany przez namalowanie na nim flagi banderowskiej i napisu „Chwała UPA”. Otóż niektórym osobom nie podobają się rzeźby Pityńskiego a w szczególności jego sposób przedstawiania koni. Rzeźba „ Rzeź Wołyńska” jest natomiast oceniana jako zbyt drastyczna i ryzykowna artystycznie. Jednak znawcy rzeźby, a także znawcy koni, powinni skorzystać z okazji żeby siedzieć cicho. Krytykując rzeźby Pityńskiego chcąc nie chcąc stają po stronie dewastatorów wykonanego przez niego pomnika. Ja też swego czasu nie skorzystałam z okazji żeby milczeć.
Skrytykowałam znajdujący się na placu marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie Pomnik Ofiar Tragedii Smoleńskiej 2010 roku, upamiętniający 96 ofiar katastrofy polskiego Tu -154 M w Smoleńsku, wykonany według projektu Jerzego Kaliny i odsłonięty 10 kwietnia 2018 roku. Pomnik przypomina słynne „Schody do nikąd”, które Papcio Chmiel czyli Henryk Chmielewski wymyślił i narysował w 1987 roku i umieścił w Księdze XVIII przygód Tytusa. W ten sposób chcąc nie chcąc stanęłam po stronie awanturników zakłócających obchody pamięci ofiar tej katastrofy. Podobieństwo pomnika do rysunku papcia Chmiela jest bezsporne lecz zdecydowanie lepiej było w tej sprawie siedzieć cicho.
Psychologowie często zalecają dorosłym dzieciom aby wyczyściły swoje relacje z rodzicami wypowiadając wszelkie pretensje pod ich adresem. „Wykrzycz swój ból” – powiadają. Tymczasem doświadczenie uczy, że w relacjach międzyludzkich wejście na ścieżkę konfrontacji bynajmniej nie oczyszcza atmosfery. Wręcz przeciwnie, eskaluje wzajemne pretensje, czyniąc porozumienie nieosiągalnym.
Osobną, wartą poruszenia sprawą jest obecność polityków w mediach społecznościowych. Powszechnie uważa się, że nie ma możliwości zdobycia społecznego poparcia bez prezentowania swoich poglądów na różnych platformach komunikacji społecznej. Jeżeli jednak premier rządu, tak jak Donald Tusk, zamiast rozwiązywać problemy kraju bawi się w wypisywanie bredni w Internecie, nie budzi to szacunku ani sympatii.
Wyobraźmy sobie, że Papież zamiast wypowiadać się ex cathedra w sprawach wiary i moralności wypisuje dyrdymały na jakiejś platformie X . Albo, że generał w czasie działań wojennych komentuje w mediach społecznościowych życie prywatne dowódcy strony przeciwnej i wygląd jego munduru. Społeczne role Papieża i generała, a także premiera wykluczają komunikowanie się z obywatelami na sposób stosowny raczej dla nastolatek.
Warto jak zawsze odwołać się do literatury:
„Lepiej jest nie odzywać się wcale i wydać się głupim, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości”- Mark Twain
„A sroka, co na płocie ustawicznie skrzeczy,
Jak lepiej milczeć, niźli gadać nie do rzeczy”- Ignacy Krasicki
===================================
—————————————–
[Rozwiązanie zbrodniarzy z Izraela: Już ponad 18 000 dzieci zabitych]
=================================================
19.09.2025 tysol/o-ibrahim-faltas-to-trzeci-rok-bez-szkoly-w-gazie-jak-beda-zyly-te-dzieci
Kierujący szkołami Kustodii Ziemi Świętej o. Ibrahim Faltas alarmuje, że dzieciom w Gazie „odbiera się podstawowe prawa dzieciństwa”. W nagraniu, przesłanym mediom watykańskim apeluje: „Dzieci są naszą przyszłością i przyszłością ludzkości. Chcemy końca tej wojny!”
o. Ibrahim Faltas / fot. Vatican Media
„Rozpoczął się trzeci rok bez szkoły w Gazie”. Wszystkie budynki zostały zniszczone i „nie są już miejscem nauki ani wzrostu”, alarmuje o. Ibrahim Faltas, franciszkanin, dyrektor szkół Kustodii Ziemi Świętej. W nagraniu wideo przesłanym mediom watykańskim zakonnik wyjaśnia, że „od 7 października szkoły służyły jako schronienia” przed izraelskimi nalotami, lecz ponieważ i te miejsca zostały zrównane z ziemią, teraz nie ma już „ani edukacji, ani szansy na ocalenie”. Dzieciom w Strefie Gazy „odebrano podstawowe prawa dzieciństwa: rozwój fizyczny i psychiczny, zabawę, edukację, marzenia, przyszłość”.
Na początku sierpnia UNICEF oszacował, że w ciągu 23 miesięcy konfliktu w wyniku bombardowań i działań wojskowych, zginęło ponad 18 tys. dzieci. To średnio 28 młodych osób dziennie. Według palestyńskich władz sanitarnych, rannych zostało ponad 42 tys. dzieci, a Komitet ONZ ds. praw osób z niepełnosprawnościami wskazuje, że co najmniej 21 tys. najmłodszych pozostanie inwalidami do końca życia. Bardzo wiele dzieci nadal uznaje się za zaginione lub pogrzebane pod gruzami.
Na Zachodnim Brzegu natomiast obecnie „wznowiono normalny tok nauki”, choć wciąż istnieją „poważne trudności”, których doświadcza zresztą cała Ziemia Święta. Kustodia prowadzi liczne placówki edukacyjne nie tylko w Jerozolimie, ale także w Betlejem i Jerychu. W tych obszarach sytuacja „jest lepsza niż w Gazie, ale i tutaj cierpimy” – podkreśla o. Faltas: z powodu braku pracy, ograniczeń swobody przemieszczania się, narastających poziomów ubóstwa.
– Rodzice bardzo martwią się o przyszłość swoich dzieci. A dzieci z Zachodniego Brzegu również boją się o swoich przyjaciół ze Strefy albo lękają się o bliskich, którzy są w domu, podczas gdy one same są w szkole.
– Jaki sens ma cała ta przemoc? – pyta franciszkanin – Jak będą żyły te dzieci, jeśli uda im się przeżyć? Dodaje bowiem, że „całym pokoleniom w Gazie odebrano przeszłość, uczyniono niemożliwym teraźniejszość i zaciemniono przyszłość”. Franciszkanin kończy swoje przesłanie pełnym nadziei przekonaniem, „że cała ta nieludzka sytuacja wkrótce się zakończy” i modli się, aby „dzieci z Gazy, Zachodniego Brzegu, ale też ze wszystkich krajów ogarniętych wojną mogły powrócić do życia w pokoju i bezpieczeństwie”. Apeluje stanowczo: „Chcemy końca tej wojny!”. I przypomina: „dzieci są naszą przyszłością i przyszłością ludzkości” i tak w Gazie, jak i na całym świecie, „mają prawo żyć w spokoju”.
Roberto Paglialonga, Vatican News PL
Autor: AlterCabrio, 19 września 2025
Jeśli obecny najazd dronów na Polskę miał być atakiem i pretekstem do wywołania wojny, okazało się, że te drony to są ze styropianu, z tektury, pozlepiane plastrem, jakieś druciki, bez ładunków, nieszkodliwe. Zauważmy, że wszystko jedno gdzie spadły, to nic nikomu nie zrobiły.
◊
Mamy w Polsce Stronnictwo Wojny. Ono nie jest tak silne jak nam się to pokazuje, jak się to mówi. Ono jest bardzo silne w mediach. Dlatego, że cokolwiek włączymy, cokolwiek chcemy obejrzeć, to oni już są. I oni o tej wojnie mówią z entuzjazmem, tak jakby to inni chcieli brać w tym udział, jak oni by tę wojnę chcieli prowadzić.
−∗−
O ostatnich wydarzeniach, związanych z pojawieniem się obcych dronów w Polsce i zniszczeniem domu w Wyrykach, słów kilka.
Autor: AlterCabrio, 19 września 2025
Będąc w domu, grając na komputerze, konsoli, telefonie, nie wychodzimy do znajomych, mniej poznajemy, mamy słabsze relacje społeczne, więc jest nam trudniej z kimś się poznać.
◊
Czy nie jest łatwiej spędzić czas z serialem, czy z grą i traktować bohaterów, z którymi tam ‘obcujemy’, jako swoich przyjaciół, niż porozmawiać z innymi ludźmi i spróbować razem z nimi zbudować prawdziwe relacje? Bardzo często ludzie wybierają po prostu to, co jest łatwiejsze, to, co jest dostępne, to, co jest natychmiastowe. A żyjemy też w społeczeństwie natychmiastowej gratyfikacji.
−∗−
Zobacz wstrząsający dokument Łukasza Korzeniowskiego o kryzysie demograficznym. Czy jest jakieś wyjście z sytuacji?
ROBERT W MALONE MD, MS SEP 19 |
For anyone wanting to watch the ACIP meeting today at the CDC, here is the link:
If you stop watching or the video is paused, refresh the page to watch the current debate. Otherwise, the site will play from where it was last watched.
Thanks for reading Malone News! This post is public, so feel free to crosspost, forward via email, or share it on social media and notes!
Malone News is a reader-supported publication. To receive new posts and support my work, consider becoming a free or paid subscriber.
Global Wealth and Power are Pivoting to the East. x.com/DougAMacgregor
DR IGNACY NOWOPOLSKI SEP 19 |
Koło historii się kręci. Chiny budują, Indie rosną w siłę, BRICS wyprzedza G7 – podczas gdy Ameryka karze swoich sojuszników i wzmacnia wrogów.
Na Zachodzie rok 1492 jest pamiętany z dwóch wydarzeń: przybycia Kolumba do Ameryki i upadku Granady, ostatniego bastionu mauretańskiej Hiszpanii. Jednak poważniejszym geopolitycznym następstwem był obrót igły kompasu na zachód, zapoczątkowując trwającą wieki zmianę globalnego układu sił.
Bogactwo, które niegdyś płynęło do Azji, płynęło do Europy. Srebro, złoto, cukier i przyprawy z Ameryki służyły jako paliwo, napędzając naukę, przemysł i imperia. Hiszpania, Francja, Wielka Brytania i Holandia – drapieżniki morskie i handlowe – podniosły się i wyparły Imperium Osmańskie, kierując handel z Indii i Chin do Nowego Świata.
Dziś świat stoi w podobnym punkcie zwrotnym. Niewypowiedziany strach Waszyngtonu dramatycznie się powtarza – siła grawitacji gospodarczej przesuwa się na wschód, na czele z Chinami i, co najważniejsze, Indiami.
W latach 90-tych Pekin odważył się eksperymentować z uwolnieniem kapitalizmu, przyciągając kapitał zagraniczny i inwestując biliony w infrastrukturę – krok tak znaczący, jak stulecie amerykańskiego wzrostu przemysłowego. Warta ponad bilion dolarów Inicjatywa Pasa i Szlaku to nie tyle plan infrastrukturalny, co globalny system stalowych i betonowych arterii, który przekierowuje krwiobieg handlu z powrotem do Azji, Afryki i Bliskiego Wschodu.
Z kolei Waszyngton nie inwestował w transport morski ani w szybką kolej i zbyt mocno polegał na sile militarnej. Przez 25 lat Ameryka marnowała się na pustyniach i w górach, w kosztownych wojnach, które kosztowały biliony, pochłonęły tysiące ofiar i przyniosły niewiele korzyści strategicznych.
Co gorsza, technologia wojenna nie jest już wyłączną domeną Ameryki. Precyzyjne uderzenia, robotyka, sztuczna inteligencja i ciągły nadzór od dna morskiego po kosmos – niegdyś rzadkie zalety – są teraz dostępne nawet dla mocarstw średniej wielkości. Oceany, niegdyś narzędzie handlu i projekcji siły USA, stały się potencjalnymi polami minowymi. Rozmieszczenie wojsk na Pacyfiku, Atlantyku lub Oceanie Indyjskim w stylu II wojny światowej byłoby dziś nie tylko niebezpieczne, ale wręcz samobójcze.
Okrutna prawda historii pozostaje niezmienna: ostatnia wielka wojna rzadko przypomina kolejną. Pole bitwy przyszłości pozostaje niezbadane, a mimo to siły zbrojne i strategia militarna Ameryki tkwią w przeszłości.
Utrata przewagi militarnej odzwierciedla podział między pragnieniem globalnej hegemonii Waszyngtonu a słabnącą potęgą gospodarczą Ameryki.
Indie coraz częściej przejmują rolę gwaranta bezpieczeństwa na Oceanie Indyjskim – po części dlatego, że Waszyngton jest wyczerpany. Jednocześnie Indie ponoszą ciężar walk z rebeliantami wspieranymi przez Pakistan, ponosząc ciężkie straty – podobnie jak kiedyś Stany Zjednoczone. Indie są członkiem Quadu wraz z USA, Japonią i Australią; Ameryka przeprowadza ćwiczenia wojskowe z Indiami częściej niż z jakimkolwiek innym krajem.
A jednak Waszyngton niedawno nałożył cła w wysokości 50% na towary indyjskie – ponad dwukrotnie więcej niż 15% cło na kontrolowany przez talibów Afganistan i więcej niż 19% cło na Pakistan. Absurdalny paradoks: strażak jest karany surowiej niż podpalacz.
W tym samym czasie Indie mają niespełnione zamówienia na samoloty pasażerskie Boeing o wartości 35 miliardów dolarów, co zapewni 150 000 miejsc pracy w USA – i wciąż muszą się liczyć z karami na granicy.
Głębszy problem USA ma charakter strukturalny: dominacja militarna nie jest już w stanie maskować spadku gospodarczego. Według MFW, BRICS przewyższa obecnie G7 pod względem globalnego PKB. Biorąc pod uwagę parytet siły nabywczej, Chiny mają 40,7 bln USD, Indie 20,5 bln USD, a Stany Zjednoczone zaledwie 29 bilionów USD. Chiny i Indie łącznie mają 61,2 bln USD – ponad dwukrotnie więcej niż Stany Zjednoczone. To nie prognoza, to rzeczywistość.
Przełom nastąpił w 2022 roku, kiedy Waszyngton odpowiedział na inwazję Rosji na Ukrainę masowymi sankcjami. „Uzbrojenie” dolara miało swoje konsekwencje: dolar wydawał się mniej bezpieczną przystanią, a bardziej zapadnią. Od Rijadu po Delhi, od Brasilii po Pekin, stolice zdały sobie sprawę z ryzyka związanego z prowadzeniem handlu walutą, którą można było dezaktywować w dowolnym momencie. De-dolaryzacja przekształciła się z teorii w strategię.
Nic dziwnego, że kraje Afryki, Bliskiego Wschodu i Ameryki Łacińskiej jednoczą się wokół BRICS i Szanghajskiej Organizacji Współpracy (SCO). Postrzegają zachodni porządek jako niesprawiedliwy i oparty na wyzysku. Indie stoją pomiędzy dwoma światami – z jednej strony pogłębiają więzi z Waszyngtonem poprzez Quad, a z drugiej rozwijają partnerstwa z Moskwą i Pekinem w ramach BRICS i SCO. Udział Modiego w niedawnym szczycie SCO w Pekinie, obok Xi i Putina, jasno pokazał Waszyngtonowi, że kompas Indii wskazuje więcej niż jeden kierunek.
Lekcja historii jest jasna: szlaki handlowe kształtują nawyki, nawyki tworzą rynki, a rynki przetrwają armie. Imperia nie giną w jednej bitwie, ale w powolnej erozji tych nawyków. Osmanowie również zdali sobie z tego sprawę za późno. Narody, które konsumują więcej niż produkują, które zastraszają zamiast rozwijać innowacje, same doprowadzają się do upadku.
Dominacja dolara już się chwieje. Handel juanami, rupiami i innymi walutami rośnie z miesiąca na miesiąc. Zmiana ma nie tylko charakter monetarny, ale i strategiczny.
Ale świat nie powinien zapominać, do czego zdolna jest amerykańska innowacyjność: w ciągu ostatniego stulecia wynalazki, które zmieniły globalne życie, narodziły się w sercu kraju – od lotnictwa, przez półprzewodniki i biotechnologię, po rewolucję cyfrową. Ten potencjał zasługuje na szacunek. Jeśli zostanie odnowiony, może podtrzymać dobrobyt Ameryki nawet w epoce wielobiegunowej.
Koło historii znów się kręci. Niektóre narody podniosą się razem z nim. Inne ryzykują zmiażdżenie pod jego ciężarem.
Jeśli Waszyngton znajdzie odwagę, by się dostosować – jeśli handel i wymiana, a nie niekończące się interwencje militarne, staną się domeną Ameryki w nowym porządku świata – kraj może uniknąć losu Imperium Osmańskiego. Ale korekta kursu musi nastąpić wkrótce.