Już za 11 dni edukacja zdrowotna będzie obowiązkowa dla każdego dziecka, którego rodzice nie złożą rezygnacji z zajęć. A wielu wciąż nie złożyło…
Jednocześnie coraz więcej osób wiesza banery w swoich miejscowościach i przestrzega przed przedmiotem Barbary Nowackiej. Ludzie widzą banery, zaczynają pytać i dostają szansę, by podjąć dobrą decyzję.
Fundacja Życie i Rodzina działa na najwyższych obrotach: udzielamy setek porad odnośnie składania rezygnacji z EZ, odbieramy telefony po kilkanaście godzin na dobę. Okazuje się, że szkoły robią ludziom mnóstwo problemów i często musimy kierować indywidualne sprawy do naszego zespołu prawnego. Oprócz tego drukujemy i wysyłamy – plakaty, materiały informacyjne, druki.
Oddolne działania to obecnie jedyna droga, aby dotrzeć na masową skalę do ludzi i dać im do myślenia. Dlatego cieszę się, że w ostatnim czasie z centrum logistyki Fundacji wyszło kilkaset przesyłek do Dobrych Ludzi w całej Polsce. Te banery już wiszą i ostrzegają rodziców i pełnoletnich uczniów.
Szanowny Panie,
Działamy dzień i noc, ale muszę Panu powiedzieć szczerze: koszt tej kampanii szybuje w górę. Każdy baner, przesyłka, porada prawna – to realne wydatki, które codziennie rosną.
Nie mamy rządowych ani unijnych dotacji. Wszystko, co robimy, dzieje się tylko dzięki ludziom takim jak Pan.
Przed kilkoma dniami pisałam, że do sfinansowania kampanii brakuje 19500 złotych. Dziś – dzięki Dobrym Ludziom brak już tylko 7200 złotych.
Jednak te 7200 to także pieniądze, które muszę pozyskać na pokrycie kosztów.
Potrzebuję znaleźć 72 osoby, które wpłacą po 100 złotych. Czy może Pan być jedną z nich?
Bardzo proszę o wpłatę 100 złotych na numer konta:
Fundacja Życie i Rodzina
47 1160 2202 0000 0004 7838 2230
Kod SWIFT dla przelewów transgranicznych: BIGBPLPW
Wpłaty można też dokonać Blikiem, kartą lub przelewem online:
Jesteśmy na ostatniej prostej, by przekonać rodziców do zabierania dzieci z edukacji zdrowotnej. Po 25 września te same osoby, które dziś uspokajają, że w programie nie ma nic złego, zaczną ten demoralizujący program realizować – bez żadnych skrupułów, bo nie będzie już można wypisać dziecka z EZ.
PS – Jeszcze raz bardzo proszę o pomoc w sfinansowaniu akcji. Trwa wyścig z czasem, a sytuacja już dawno nie była tak poważna…
WSPIERAM
NUMER RACHUNKU BANKOWEGO: 47 1160 2202 0000 0004 7838 2230 NAZWA ODBIORCY: FUNDACJA ŻYCIE I RODZINA TYTUŁEM: DAROWIZNA NA CELE STATUTOWE DLA PRZELEWÓW Z ZAGRANICY: IBAN:PL 47 1160 2202 0000 0004 7838 2230 KOD SWIFT: BIGBPLPW
MOŻNA TEŻ SKORZYSTAĆ Z SYSTEMÓW DO SZYBKICH PRZELEWÓW, BLIKA LUB PŁATNOŚCI KARTAMI POD LINKIEM: https://ratujzycie.pl/wesprzyj/
Przed komisjami Kongresu Stanów Zjednoczonych odbywają się interesujące przesłuchania ukazujące wpływ wielkiego biznesu na politykę zdrowia. Rezultaty badań mocno kontrastują ze szczepionkową pseudoreligią wyznawaną przez wpływowe postaci „służby zdrowia”, także w Polsce.
Dziennikarze portalu Tarnogorski.Info zagadnęli prezesa Śląskiej Izby Lekarskiej o jego wcześniejszą wypowiedź popierająca przymus szczepienia dzieci. Doktor n. med. Tadeusz Urban to na co dzień ordynator Oddziału Położniczo-Ginekologicznego Szpitala Specjalistycznego nr 2 w Bytomiu.
– Mówi pan, że jest pan chyba zwolennikiem pomysłu, żeby dzieciaki niezaszczepione nie mogły chodzić do przedszkoli publicznych, zgadza się? – upewniał się reporter lokalnego serwisu.
– To już było – padła odpowiedź.
– I chciałby pan, żeby to wróciło?
– Oczywiście – odparł prezes. I dalej dopowiada posługując się argumentem dobrze znanym z okresu tak zwanej pandemii Covid-19:
– Chciałbym, żeby moje wnuki, jeżeli będą zaszczepione, były bezpieczne, a jeżeli nie będą mogły być szczepione, mogły iść do przedszkola i też były bezpieczne.
Film dokumentujący ten krótki dialog trafił do mediów społecznościowych. Odpowiedział na słowa prezesa między innymi dr nauk medycznych biolog i immunolog Piotr Witczak. Przytoczył wnioski z badań nagłośnionych ostatnio w Stanach Zjednoczonych. Porównują one podatność na rozmaite choroby dzieci szczepionych i tych, których rodzice zachowują sceptycyzm wobec rozmaitych preparatów wstrzykiwanych w Polsce na masową skalę na podstawie „kalendarza” – począwszy już od pierwszej doby po narodzeniu.
Doktor Witczak nawiązał konkretnie do waszyngtońskiej prezentacji wygłoszonej przez senatora Rona Johnsona podczas posiedzenia kongresowej podkomisji na temat wpływów Big Pharmy.
„Podczas przesłuchania Aaron Siri, główny radca prawny organizacji Informed Consent Action Network ujawnił wyniki nieopublikowanego badania przeprowadzonego przez Henry Ford Health System w Michigan. Śledzono kohortę dzieci (n=18 468) od urodzenia przez 10 lat.
– 57% zaszczepionych w porównaniu z 17% niezaszczepionych cierpiało na choroby przewlekłe.
Ponadto zaszczepione dzieci miały:
– 496% więcej chorób autoimmunologicznych
– 453% więcej zaburzeń neurorozwojowych
– 329% więcej astmy
– 203% więcej chorób atopowych.
Leczenie tych chorób to żyła złota, dlatego poprawa bezpieczeństwa szczepień po prostu się nie opłaca! Okrutne, ale pieniądze i wpływy są ważniejsze od życia i zdrowia dzieci” – podkreślił biolog medyczny i immunolog.
Do wyników badania odniósł się też na X epidemiolog Nicolas Hulscher, dodając:
„U niezaszczepionych dzieci nie stwierdzono ŻADNYCH przypadków dysfunkcji mózgu, ADHD, trudności w uczeniu się, niepełnosprawności intelektualnej ani tików. Najważniejsze badanie dotyczące bezpieczeństwa szczepionek, jakie kiedykolwiek zatajono”.
Oryginalny tytuł badania brzmi: Impact of Childhood Vaccination on Short- and Long-Term Chronic Health Outcomes in Children: A Birth Cohort Study.
Powiem to wprost: sytuacja z edukacją zdrowotną jest bardzo poważna. W ostatnim czasie w szkołach – z odgórnej inspiracji i nakazu – ma miejsce szantaż i presja na rodziców i na dzieci, aby jak najwięcej uczniów pozostało na lekcjach EZ.
Szkoły:
– utrudniają składanie rezygnacji z zajęć (bezprawnie ograniczają termin i/lub formę rezygnacji),
– zmuszają dzieci do uczestnictwa w zajęciach przed 25 września,
– dezinformują rodziców co do programu zajęć, ukrywają prawdziwe cele nowych lekcji,
– szantażują, że nieuczęszczanie na EZ obniży ocenę z biologii, wf-u lub zachowania.
Tym bezprawnym działaniom odpór może dać tylko zorganizowany wysiłek społeczny. Oddolny ruch Dobrych Ludzi budzi się na naszych oczach.
Co jest kluczowe? Informacja. Bo większości ludzi wciąż brakuje wiedzy o tym, czym grozi posłanie dziecka na lekcje autorstwa Barbary Nowackiej i jej pomocników.
W telewizji słyszą lewicowo-liberalne kłamstwa.
W szkole dostają materiały propagandowe rządu, gdzie uspokaja się ich, ze wszystko będzie dobrze, byle tylko nie zabrali swoich dzieci z EZ.
Usypia się ich czujność.
A szkody będą nieodwracalne.
Co pozostaje Dobrym Ludziom, którzy chcą ostrzegać przed EZ?
Działanie bezpośrednie. Czyli ulica. To już się dzieje.
Przez ostatnie 6 dni Fundacja została zasypana zgłoszeniami od osób, które chcą rozwiesić banery informacyjne o EZ. Łącznie mam teraz zamówienia na niemal 400 sztuk, a pierwsza partia już powędrowała do zamawiających. Nasz dział logistyki jest zwarty i gotowy, aby wysłać kolejne banery, ale wszystko jest zablokowane z uwagi na koszty. I muszę prosić o pomoc finansową.
Moja prośba jest tym pilniejsza, że zostało mniej niż 3 tygodnie, aby przekonać ludzi do składania rezygnacji z edukacji zdrowotnej.
Bez owijania w bawełnę: cena jednego baneru wraz z przesyłką to 92 złote. W tej chwili muszę pokryć koszty 212 banerów, czyli zebrać 19500 złotych.
Sprawa jest pilna i naprawdę na teraz. Termin na rezygnację z EZ nieuchronnie się zbliża.
Czy może Pan pomóc pokonać tę przeszkodę finansową?
Czy może Pan wpłacić kwotę, o której wysokości sam Pan zdecyduje?Może to być np. 46 złotych (50% baneru), 92 złote (1 baner), 184 złote (2 banery).
Fundacja Życie i Rodzina
Numer konta:
47 1160 2202 0000 0004 7838 2230
Kod SWIFT: BIGBPLPW
Blik/płatności kartami/przelewy online pod linkiem:
Bardzo proszę właśnie Pana o szybką wpłatę, bo czas biegnie nieubłaganie. Proszę o hojność, bo musimy działać natychmiast. 25 września już niedługo, trzeba ostrzegać rodziców i ratować polskie dzieci.
Z góry dziękuję za szybką reakcję.
Z wyrazami szacunku, we wspólnym wysiłku ku dobru,
PS – Zostało 19 dni na intensyfikację działań, banery muszą zawisnąć natychmiast.
Wysyłka kurierem to 24/48 h, ale blokują nas koszty. Proszę o pomoc w tej sprawie.
WSPIERAM
NUMER RACHUNKU BANKOWEGO: 47 1160 2202 0000 0004 7838 2230 NAZWA ODBIORCY: FUNDACJA ŻYCIE I RODZINA TYTUŁEM: DAROWIZNA NA CELE STATUTOWE DLA PRZELEWÓW Z ZAGRANICY: IBAN:PL 47 1160 2202 0000 0004 7838 2230 KOD SWIFT: BIGBPLPW
MOŻNA TEŻ SKORZYSTAĆ Z SYSTEMÓW DO SZYBKICH PRZELEWÓW, BLIKA LUB PŁATNOŚCI KARTAMI POD LINKIEM: https://ratujzycie.pl/wesprzyj/
Nie czytam ostatnio artykułów na powyższy temat, ale sprawa jest na tyle ważna, że postanowiłem krótko o tym napisać, dołączając film. Być może ta krótka forma będzie łatwiejsza do przyswojenia.
Nikt normalny nie inicjuje rozmów z małymi, kilkuletnimi lub niewiele starszymi dziećmi o praktykach seksualnych ludzi dorosłych. Nieważne czy dotyczą praktyk normalnych czy dewiacji. Robili to i wciąż robią zboczeńcy lub inni degeneraci.
W jakim celu to robią?
Z niewychowanego, zdemoralizowanego dziecka wyrasta dysfunkcyjny potwór. To parafraza z Krzysztofa Karonia.
Zakłócenia normalnych etapów rozwoju u dzieci, ułatwiają późniejszą tresurę i uniemożliwiają osiągnięcie dojrzałości. Jeżeli dodać do tego indoktrynację w+lgbt+p mamy do czynienia z przypadkami osób z zaburzoną świadomością i poczuciem tożsamości, które w konsekwencji zabijają siebie lub swoich rówieśników.
Dzieci o zdeformowanej programami „edukacyjnymi” psychice stają się też łatwiejszym łupem zboczeńców.
Dołączam bezlitosną, logiczną wiwisekcję Pawła Lisickiego
To co perwersyjne, nienaturalne i wynaturzone jest traktowane na równi z tym co normalne, naturalne, właściwe.
Było to w ostatni wtorek w mieście w województwie pomorskim. Jedenastoletni Jaś (imię zmienione na prośbę rodziców) wyszedł z sali lekcyjnej pod pretekstem skorzystania z toalety. W szkolnej łazience wyjął telefon i zadzwonił do rodziców.
Zaalarmował ich, że właśnie zaczęła się lekcja edukacji zdrowotnej, a dyrektor i nauczyciel zmusili go do pójścia na zajęcia, choć wcześniej rodzice złożyli oświadczenie o rezygnacji z EZ. Jaś mówił półgłosem, aby nikt go nie podsłuchał, był zdenerwowany, szukał pomocy u mamy i taty.
Ojciec chłopca natychmiast wsiadł w samochód i pojechał do szkoły z interwencją, a matka skontaktowała się z Fundacją Życie i Rodzina z pytaniem, co robić. Szkoła złamała prawo, a dziecko zostało narażone na wysłuchiwanie treści, na które rodzice nie wyrazili zgody.
Ponadto placówka naraziła dziecko na znaczny stres w sytuacji, w której nigdy nie powinno się znaleźć. Jaś płakał, a nauczyciel edukacji zdrowotnej zawstydzał go przed całą klasą.
Fundacja udzieliła już rodzinie Jasia pierwszych instrukcji i przedstawiła możliwe opcje działania, w tym interwencji prawnej, którą zaoferowaliśmy. Pozostajemy w kontakcie z rodzicami chłopca, poinstruowaliśmy także, co na przyszłość robić w podobnej sytuacji.
Dyrekcja wspomnianej szkoły ubzdurała sobie, że rezygnację z edukacji zdrowotnej można złożyć dopiero we wrześniu i to dopiero po zebraniu, na którym zostanie rodzicom przedstawiony program nauczania przedmiotu. Do tego czasu wszystkie dzieci traktuje jako zapisane na EZ i nie mogą one opuścić zajęć. A kiedy ma być zebranie? W drugiej połowie miesiąca… Jaki to sprytny plan, by jak najwięcej uczniów zostało poddane lewackiemu praniu mózgu – chociaż przez pierwsze tygodnie roku szkolnego.
To nie jedyna niebezpieczna sytuacja, do jakiej doszło w ostatnich dniach w polskich szkołach.
Otrzymuję informacje, że niektóre placówki nie przyjmują rezygnacji w formie oświadczeń rodzicielskich. Twierdzą, że ważna rezygnacja może być złożona jedynie na dokumentach, które sami podsuną. Część szkół produkuje własne formularze, ale spotkałam się także z co najmniej kilkunastoma sygnałami, że dyrektorzy czekają na formularz z Ministerstwa Edukacji Narodowej. Twierdzą, że tylko na arkuszach z MEN rezygnacja ma moc prawną. Na pytanie, kiedy ministerstwo dostarczy arkusze, padała odpowiedź: nie wiemy, pewnie przed 25 września. To próba złamania sumień rodziców i zmuszenia dzieci do uczestnictwa w demoralizujących lekcjach.
Poprosiłam zespół prawny Fundacji o dokładną analizę przepisów i dzielę się z Panem następującymi informacjami:
– Dyrektorzy nie mają prawa wymagać złożenia rezygnacji z EZ wyłącznie na formularzu, który sami stworzą. Brak jest podstawy prawnej dla takiej praktyki.
– Tym bardziej nie mają prawa nakazywać, aby czekać na formularze, które miałoby wyprodukować ministerstwo lub kuratorium oświaty.
– Nie istnieje żaden akt prawny, który by zawierał wzornik rezygnacji z edukacji zdrowotnej. Przepisy nakazują jedynie złożyć oświadczenie w formie pisemnej – rodzice za uczniów niepełnoletnich, uczniowie pełnoletni osobiście.
– Rozporządzenie MEN mówi o terminie granicznym 25 września 2025 r., jednak nie podaje początku terminu. Rezygnacje złożone przed 1 września są skuteczne. Można je ponowić po rozpoczęciu roku, ale nie jest to niezbędne.
– Szkoła nie może odmówić przyjęcia rezygnacji. Dyrektor szkoły jest organem administracji publicznej i jako taki nie może odmówić przyjęcia żadnego pisma. Ma je przyjąć, odnotować w dzienniku korespondencji i poświadczyć wpływ na kopii. Jeśli pracownik sekretariatu uporczywie odmawia przyjęcia pisma, można wysłać je listem poleconym za potwierdzeniem odbioru. Najlepiej poprosić potem o poświadczenie, że takie pismo wpłynęło pocztą.
– W razie problemów dobrze jest zgłosić sprawę do organu prowadzącego szkołę (wójt, burmistrz, prezydent miasta itp.).
Wprowadzając na siłę edukację zdrowotną Barbara Nowacka twierdzi, że chce nauczyć dzieci, jak obronić się przed niekorzystnymi zjawiskami. Wymienia m.in. tzw. grooming. Ten neologizm oznacza działania podejmowane w celu pozyskania dziecka, nawiązania z nim relacji, aby następnie wykorzystać dziecko (najczęściej seksualnie).
To, co wydarzyło się w szkole na Pomorzu, to był właśnie grooming połączony z wykorzystaniem relacji podległości uczeń – nauczyciel.
Mały Jaś obronił się przed wykorzystaniem bo miał zaufanie do rodziców i u nich szukał wsparcia. Bo to najbliższa rodzina jest dla dziecka źródłem bezpieczeństwa, a nie nauczyciel z pasją instruujący dzieci o różnorodnościach seksualnych, tolerancji dla LGBT i aborcji.
W chwili obecnej MEN stosuje grooming systemowo wobec dzieci w szkołach, a także usypia czujność rodziców, aby tym łatwiej dostać dzieci do rąk – choćby na ten jeden rok – i następnie potraktować je treściami, które często wyczerpują definicję pornografii.
Nie dajmy niszczyć polskich dzieci.
Raz jeszcze podaję link do oświadczenia o rezygnacji z edukacji zdrowotnej:
PS – W ostatnich dniach do Fundacji zgłaszają się setki zaniepokojonych rodziców. Możemy im pomagać dzięki naszym Darczyńcom – dziękuję za każde wsparcie, jakiego Pan udziela w tym gorącym czasie.
WSPIERAM
NUMER RACHUNKU BANKOWEGO: 47 1160 2202 0000 0004 7838 2230 NAZWA ODBIORCY: FUNDACJA ŻYCIE I RODZINA TYTUŁEM: DAROWIZNA NA CELE STATUTOWE DLA PRZELEWÓW Z ZAGRANICY: IBAN:PL 47 1160 2202 0000 0004 7838 2230 KOD SWIFT: BIGBPLPW
MOŻNA TEŻ SKORZYSTAĆ Z SYSTEMÓW DO SZYBKICH PRZELEWÓW, BLIKA LUB PŁATNOŚCI KARTAMI POD LINKIEM:
Alfred Kinsey to „naukowiec” kluczowy dla rewolucji seksualnej. To na podstawie jego prac oparto nową – liberalną wizję erotyzmu, a ideał cnoty odesłano do lamusa. Jednak wbrew renomie tego badacza, Kinsey z pewnością nie był bezstronnym obserwatorem. Jego „nowoczesna” wizja seksualności nie jest owocem rozumowego badania, a próbą usprawiedliwienia własnych dewiacji i obsesji erotycznych. Swoje przedsięwzięcie Kinsey oparł bowiem w rzeczywistości na manipulacjach i zignorowaniu naukowych standardów. W walce z zasadami moralnymi, którym sam nie potrafił sprostać, posunął się nie tylko do manipulacji, ale również zbrodni. Współpracował z oprawcami dzieci, a przesyłane przez nich materiały wykorzystywał, by przekonywać, że pedofilia jest sama w sobie nieszkodliwa. To nie rozum, a obłęd i dewiacja legły u podstaw zepsucia obyczajów i porzucenia moralności seksualnej.
Dewiacje i obsesje „bezstronnego badacza”
Rola Kinsey’owskich badań w odejściu od zakazów sodomii, kultury cnoty i czystości przedmałżeńskiej jest niepodważalna. Amerykańskie periodyki naukowe poświęcone prawu odwoływały się ponad 6 000 razy do jego prac, komentując odchodzenie od ustaw strzegących dobrych obyczajów. Kinsey był zdecydowanym przeciwnikiem takich standardów. Wedle promotorów jego myśli, udowodnił, że seksualność przez tradycyjne normy moralne i religię jest jedynie upośledzana… Pełny rozwój uzyskuje zaś, gdy nie hamuje się przed niczym… Agitował więc za porzuceniem „pruderyjnych” wzorców.
Agitował? Czy tak w ogóle wolno powiedzieć o – jak chcieliby spadkobiercy Kinseya – „naukowcu” i „badaczu”? Nie tylko można – ale i nie sposób wyrazić się inaczej. Jak bowiem dowodzi ciesząca się międzynarodową sławą dr Judith Reisman, praca specjalisty daleko odbiegała od wymaganej od badaczy bezstronności. O tych wypaczeniach autorytet „rewolucji seksualnej” doskonale wiedział, przestrzegany przez renomowanych naukowców i krytyków. Mimo to nigdy nie skorygował swoich błędów. Obawiał się ich ujawnienia, a w konsekwencji podważenia jego kampanii przeciwko czystości i obyczajowi… Obsesyjnie skonfliktowany z nimi Kinsey nie zamierzał na to pozwolić.
Ten konflikt spadkobiercy i zwolennicy Kinsey’a długo starali się ukryć. W wielu opisach i notach przedstawia się go jako człowieka przez długi czas stroniącego od aktywności seksualnej, statecznego naukowca. To wizja zupełnie odległa od prawdy. Ma utwierdzać przekonanie, że jego propozycje to owoc refleksji sine ira et studio. Do dziś komentatorzy mają w zwyczaju twierdzić, że zainteresowanie erotyzmem obudziła w zoologu Uniwersytetu Indiana dopiero grupa studentów prosząc go, by przeprowadził na kampusie kurs przedmałżeński…
Według Judith Reisman, to zręcznie opracowana propaganda. W świetle dostępnej wiedzy o liberalnym seksuologu pozostaje jednak nie do utrzymania. Biografowie Kinseya, a także jego listy czy wspomnienia studentów jeszcze z czasów, gdy wykładał jedynie zoologię, potwierdzają, że Kinsey był nękanym przez seksualne obsesje dewiantem.
Owe obsesje dały o sobie znać we wczesnych latach jego kariery, przede wszystkim w czasie wyjazdów naukowych ze studentami. Miały one służyć badaniu galasówkowatych. Jednak Alfred Kinsey wykorzystywał te wyprawy również w innym celu… W czasie jednego z takich obozów nawiązał homoseksualną relację z uczącym się pod jego kierunkiem Ralphem Vorisem. Ten ostatni od 1926 roku aż do ostatnich dni prowadził z Kinseyem intymną korespondencję, którą wykładowca starał się zachować w tajemnicy – w swoich pismach nie zwracał się do adresata po imieniu, a tytułował go „Panem mężczyzną”.
Jak doszło do tego sodomickiego romansu na profesjonalnym, zdawałoby się przecież, wyjeździe? Wiele wyjaśniają relacje innych studentów, którzy mieli wątpliwą przyjemność przebywać z Kinseyem w terenie. Jak wspominało dwóch uczestników wyprawy, starali się oni zachować dystans wobec pracownika akademickiego, który miał „liczne epizody nagości”. W trakcie wyjazdu odbywały się również… sesje grupowego onanizmu. Zdaniem Jamesa Jonesa – przychylnego Kinseyowi biografa– relacje poświadczają, że podczas obozów, w których brał udział jako nauczyciel akademicki, przechadzał się nago między studentami, publicznie oddawał mocz, a także uczestniczył w kąpielach podopiecznych.
To ekscentryczne zachowanie znacząco różni się od standardu, którego oczekiwano by po pracowniku uniwersyteckim. Z pewnością ekshibicjonizm i gotowość na homoseksualne relacje ze studentami również dziś wydają się jak na te okoliczności niesłychanie ryzykowne. Przed dekadami tym bardziej oznaczały spore ryzyko wizerunkowe. Fakt, że Kinsey nie mógł się im oprzeć dowodzi, że miotały nim seksualne obsesje.
Wybryki podczas wyjazdów uniwersyteckich czy gromadzenie nudystycznych magazynów pokazują, że w sprawach seksualnych Kinsey pozostawał jak najdalej od chłodnego obiektywizmu… Tym bardziej fałsz tej narracji udowadnia przyjrzenie się „od kuchni” jego pracy nad przełomowymi dla moralności seksualnej książkami Sexual Behaviour in the Human Male oraz Sexual Behaviour in the Human Female.
Te dwa tomy to opus magnum Kinseya, w których miał on rzekomo dać „naukowe” podwaliny pod program seksualnej emancypacji. Ich rewolucyjna wartość tkwiła w liczbach: autorzy przekonywali, że znakomita większość Amerykanów regularnie oddaje się czynnościom erotycznym zakazanym przez prawo oraz powszechnie uznawanym za niemoralne. Uderzająca częstość dewiacji miała uzasadniać zmianę optyki na ich temat.
Z kart Kinseyowskich książek czytelnicy dowiedzieć się mogli m.in., że dla przeciętnego mieszkańca USA homoerotyzm to chleb powszedni. Autorzy twierdzili, że ustawy przeciwko sodomii, prostytucji i tym podobnym łamało 95 proc. mężczyzn w USA. Ich zdaniem, 69 procent Amerykanów stale korzystało z usług prostytutek; 45 proc. miało dopuszczać się cudzołóstwa, a od 10 do aż 37 procent przynajmniej raz doświadczyło „orgazmu w stosunku homoseksualnym”. Wreszcie niemal co piąty młody mężczyzna – bo 17 proc. – utrzymywał, wedle Kinseya, erotyczne stosunki ze zwierzętami.
Ale jak autorzy zdobyli podobną „wiedzę”? Tu właśnie zaczyna się historia manipulacji i zbrodni, jakie wykorzystał Kinsey, by usprawiedliwić również własne skłonności i propagować odłączenie seksualności od religii oraz zasad moralnych.
Kłamstwo – oręż rewolucji seksualnej
Podobne dane już na pierwszy rzut oka nakazują przecież ostrożność. Czy naprawdę są reprezentatywne dla amerykańskiego społeczeństwa lat 30-tych i 40-tych? Nawet dziś statystyka przypisująca 17 procentom populacji doświadczenia zoofilskie wydaje się mocno naciągana. Stałe korzystanie niemal 70 proc. społeczeństwa z usług prostytutek czy sugerowana przez Kinseya częstość homoerotyzmu, również trącą przesadą…
W rzeczywistości wywarcie na czytelnikach przekonania o powszechności tych zjawisk było uprzednio przyjętym, propagandowym celem. Wraz ze swoim zespołem ten „badacz” na każdym kroku odbiegał od wymogów naukowości, by „sprzedać” społeczeństwu tę rewolucyjną agendę…
Kluczową manipulacją Kinseya było opieranie swoich twierdzeń na zupełnie nieadekwatnej próbie… Wyniki, które następnie „badacze” przełożyli na całe społeczeństwo zbierano w dużej mierze wśród… osadzonych w więzieniach, w tym sprawców przestępstw seksualnych. W sumie niemal 2 000 osób spośród liczącej zdaniem statystyków około 4 000 – 6 000 uczestników próby Kinsey’a, na podstawie której napisano Sexual Behaviour in the Human Male, stanowili kryminaliści. Ustalenie dokładnej ilości badanych nie jest łatwe ze względu na statystyczne nieścisłości.
Według dr Judith Reisman, badanych najprawdopodobniej było w sumie 4 120, a 39 proc. ankietowanych miało na koncie przestępstwa na tle erotycznym oraz objawy psychopatii. 7-procentowy udział w grupie badanych przypadł „męskim prostytutkom”, 16-procentowy – zdeklarowanym homoseksualistom. To takie jednostki opowiadały zespołowi Kinseya historię swoich seksualnych doświadczeń. Na podstawie ich relacji ukuto wizję wyzwolonej erotyki, jaka legła u podstaw rewolucji obyczajowej…
Dlaczego Kinsey miałby zdecydować się na podobny krok i pozyskiwać dane od więźniów? Przeciętny człowiek nie da się nawet i w XXI wieku łatwo namówić na opowiedzenie obcemu o wszystkich swoich doświadczeniach erotycznych. W Stanach Zjednoczonych czasu Kinseya tak poufałe opowieści pozyskać było jeszcze trudniej. Wstyd i skrępowanie wiarygodnie wyjaśniają tę nieśmiałość. Sprawiło to, że Kinsey narzekał na niechętny udział w jego przedsięwzięciu…
Do czasu aż sięgnął po więźniów. Dla nich współpraca była czystą korzyścią: oderwaniem od rutyny życia za kratami, odrobiną rozrywki i kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie mieli więc oporów, by współpracować. Psychopaci i dewianci czerpali zaś z tego oczywistą satysfakcję…
Ale przecież wytrawny naukowiec mógł domyślać się, że oparcie badań na dewiantach i osobach skonfliktowanych z prawem jest – mówiąc delikatnie – ryzykowne z metodycznego punktu widzenia… Kinsey miał dla tego „zręczne” wyjaśnienie. Miał subiektywną pewność, że osadzeni nie różnili się pod względem seksualnym od reszty populacji. Oni po prostu mniej podlegali wiktoriańskiemu zakłamaniu…
Próba badawcza skażona była jeszcze z innego powodu. Nie została dobrana przypadkowo – a w oparciu o zgłoszenia ochotników. Wybitny psycholog Abraham Maslow, blisko współpracując z Kinseyem i sprzyjając jego liberalnemu podejściu do seksualności, udowodnił, że oznaczało to wypaczenie wyników. Reakcja słynnego dziś „seksuologa” na to ostrzeżenie wiele mówi o jego rzekomym obiektywizmie i motywach.
Maslow w jednym ze swoich eksperymentów dowiódł, że badania nad ludzką seksualnością prowadzone w oparciu o zgłoszenia ochotników, nie mają wartości. Przeważają w nich znacząco osoby o skłonnościach dewiacyjnych. Dysponując wiedzą o tym „błędzie ochotnika” Maslow zachęcał, by Kinsey wziął pod uwagę to niebezpieczeństwo. Seksuolog przekonywał jednak, że jego próba będzie wolna od zniekształceń. Wobec tego zgodzili się, by Maslow eksperymentalnie zweryfikował to założenie. Późniejszy współtwórca „psychologii humanistycznej” dowiódł, że ochotnicy zgłaszający się do badań Kinseya cechują się ekscentryczną seksualnością, a ci bardziej uporządkowani nie podejmują współpracy.
Jaka była reakcja tego „naukowca”? Niezwłocznie zerwał jakąkolwiek korespondencję i współpracę z Maslowem. Nie zgodził się też wspomnieć o jego wnioskach w swojej książce… Jednocześnie w Sexual behaviour in the human male perfidnie dziękował temu badaczowi za odkrycie „błędu ochotnika” – sugerując, że sam go uniknął. Chciał w ten sposób zataić przed czytelnikami to, czego sam mógł być pewien – jego badania kulały metodologicznie. Zamiast poprawić swój warsztat, Kinsey zwiódł swoich odbiorców.
– Kiedy przestrzegałem go przed błędem, nie zgodził się ze mną i był pewien, że jego przypadkowy test będzie w porządku – opowiadał o swoim udziale w projekcie Abraham Maslow. – Zatem przygotowaliśmy rozstrzygający, połączony test. Popracowałem nad moimi wszystkimi pięcioma grupami w Brooklyn College i poczyniłem naprawdę duży wysiłek, aby skłonić ich wszystkich, by zgodzili się odpowiedzieć na pytania Kinseya. Mieliśmy wyniki testów dominacji osobowości w przypadku wszystkich z nich, a następnie Kinsey dał mi nazwiska studentów, którzy rzeczywiście pojawili się na rozmowie. Tak jak się spodziewałem, błąd ochotnika został potwierdzony, i cała podstawa statystyczna danych Kinseya okazała się chwiejna. Ale następnie on odmówił publikacji tego i nie zgodził się, by choćby wspomnieć o tym w swoich książkach – czytamy w książce „Kinsey. Zbrodnia i Nauka” – polskim tłumaczeniu pracy dr Judith Reisman.
Nie tylko Maslow ostrzegał ojca seksualnej rewolucji przed kiepską jakością naukową jego pracy. Na palące statystyczne niedociągnięcia wskazywał nawet recenzent grantu badawczego, jaki Kinsey otrzymał od Fundacji Rockefellera. Warren Weaver, bo tak się nazywał, zgłaszał w liście do przełożonych z 1951 roku – po publikacji książek Kinseya – brak reakcji zespołu i władz fundacji na „bezsprzecznie podstawowe niedociągnięcia statystyczne” przedsięwzięcia.
Kinseyowski opór i niechęć do zmian sprawiły, że jego „badania” stały się niereplikowane. Oznacza to, że żaden uczony nie może powtórzyć jego przedsięwzięcia, by sprawdzić, czy uzyska podobne wyniki. Możliwość takiej weryfikacji to kryterium empiryczności prac badawczych i warunek „naukowego” charakteru.
Projekt Kinseya jest go pozbawiony, bo dopuszczał on m.in. nieokreśloną i nieopisaną ingerencję badaczy w zebrany materiał. Zestaw pytań, jakie zadawano ankietowanym, nie był zawsze ten sam. Na podstawie własnej decyzji współpracownicy Kinseya dopytywali o różne fakty. Wreszcie jego ankieterzy zastrzegli sobie prawo „poprawiania” usłyszanych odpowiedzi. Jeśli uznali, że uczestnik badań ukrywa fakty, ulegając pruderyjnemu zahamowaniu, mieli szacować, jak wiele informacji zataił. Mieli również spekulować, co „naprawdę” mogły oznaczać jego zbyt skryte słowa. Żaden klucz takich uzupełnień nigdy nie został ujawniony i nie wiadomo, w ilu sytuacjach rzeczywiście go zastosowano.
Rozumiejąc przecież doniosłość tych błędów Kinsey nigdy nie chciał postarać się o większą rzetelność. Ba! Najwyraźniej w ogóle miał naukowy warsztat „w poważaniu”. Nie postarał się nawet o to, by jego zespół miał na usługach profesjonalnego i doświadczonego statystyka. Przeciwnie – rolę tę powierzył Claydeowi Martinowi, niedoświadczonemu badaczowi, który nie był do tej roli przygotowany ani z wykształcenia, ani nigdy wcześniej nie zajmował się tą dziedziną. Tak jak reszta zespołu, miał jednak inną „zaletę”.
Partnerzy Kinseya: „naukowi” i… seksualni
Ta grupa była bowiem przynajmniej w równym stopniu przedsięwzięciem „towarzyskim”, co badawczym. Zgodnie z przekonaniem, że erotyzm wymaga pełnego uwolnienia i swobodnej eksploracji, uczestnicy prac wspólnie „eksperymentowali” też między sobą.
Grupa Kinseya była po prostu homoseksualnym klubem… O fakcie tym świadczy chociażby historia krótko współpracującego z tym gronem Vincentego Nowlisa. Mężczyzna zrezygnował z udziału w pracach zespołu po dość niespodziewanym wydarzeniu. Koledzy zjawili się w jego pokoju z żądaniem, by się rozebrał. Jak wspominał Nowlis w rozmowie z BBC, „było jasne, że miała nastąpić aktywność seksualna”. Zszokowany zaprotestował i poddał współpracę.
Podobnych oporów nie mieli jednak trzej najwierniejsi wspólnicy Kinseya: Paul Gebhard, W. Pomeroy i Clayde Martin. Ci trzej bywali – jak to określał jeden z biografów – „kochankami” przełożonego. Być może to zdecydowało o ich doborze… Bowiem, gdy szef przedsięwzięcia zaprosił ich do współpracy, nie posiadali ani doktoratów, ani poważniejszych osiągnięć naukowych. Rolę w ambitnym i niełatwym badaniu otrzymali dlatego, że zgodzili się podzielić z Kinseyem historią swoich seksualnych doświadczeń, dając pewność co do braku „uprzedzeń”.
Mężczyźni ci otwarci byli na homoseksualne doświadczenia z Kinseyem, a także jego żoną. Na materiałach przechowywanych przez Instytut Kinseya widać, jak Clara Kinsey oddaje się erotycznym uniesieniom w objęciach współpracowników i sodomickich partnerów męża. Taki układ powstał „zarówno w celach badawczych, jak i prywatnych”, pisał James Jones – historyk i biograf Kinseya. Pisał w książce przychylnej – trzeba dodać – i reklamowanej dziś przez niektóre środowiska LGBT…
Niecodzienne relacje w zespole rzucają jasne światło na niechęć do metodologicznej staranności oraz manipulacje… Grupa „badając” zachowania seksualne była sędzią we własnej sprawie. Sam Kinsey brał aktywny udział w życiu homoerotycznego półświatka USA… Według jego brytyjskiego biografa Johathana Gathorne-Hardy’ego, ten rzekomo obiektywny badacz erotyzmu gościł w herbaciarniach – jak nazywano miejsca przeznaczone do dewiacyjnych uciech. Oddawał się tam nawet najbardziej obrzydliwym praktykom. Na normalizacji homoseksualizmu nie mogło mu zatem nie zależeć.
„Naukowa” działalność miała jedynie spełnić rolę wytrycha, który umożliwiłby rewolucyjne oderwanie seksualności od religii i prawa naturalnego. Być może podczas całego przedsięwzięcia Kinsey istotnie myślał o sobie jako o obiektywnym badaczu. Jeśli tak – to poczucie to czerpał nie z ostrożności naukowca, ale fanatycznej wierności ideologicznym założeniom. „Naukowość” uznawał za brak jakichkolwiek zahamowań i gotowość do nawet najbardziej wstrząsających praktyk. Ostatecznie każdą formę erotyzmu uznał za „normalną” – w tym… pedofilię.
Pedofile jako „przeszkoleni ankieterzy”
Kinsey wraz z zespołem posunął się do szokującej współpracy z oprawcami dzieci. Kontakt z nimi – również wolny od „uprzedzeń” i obiekcji – był oczywistą konsekwencją filozofii ojca rewolucji seksualnej. Skoro każda forma erotyzmu wymagała otwartego badania, to również i ta, szczególnie perwersyjna i krzywdząca wobec innych, bezbronnych ofiar. Dane o seksualnym funkcjonowaniu dzieci trudno było jednak uzyskać od rodziców. Wobec czego zespół Kinseya nawiązywał współpracę ze zbrodniarzami.
Na podstawie zapewnień nadesłanych m.in. przez pedofilów, Kinsey doszedł do wniosku, że dzieci od swoich pierwszych dni gotowe są na seksualną aktywność. Zapewniał, że chłopcy od niemowlęctwa doświadczają orgazmów. Opis takiego „szczytowania” ujawnia mroczną i wstrząsającą prawdę o tym, jakim człowiekiem naprawdę był autorytet liberalnej seksuologii:
Kinsey przekonywał, że w odróżnieniu od dorosłych mężczyzn, chłopcy mogą doświadczać kilkukrotnego orgazmu. Jak miałby się on wyrażać? W swojej klasyfikacji Kinsey twierdził, że o szczytowaniu dziecka może świadczyć na przykład delikatna, niemal bezobjawowa reakcja, ale również… „gwałtowne konwulsje całego ciała, okrzyki, niekiedy z obfitymi łzami, spazmatyczne drżenie ciała”, a nawet stan, w którym „genitalia stają się nadwrażliwe, niektórzy cierpią straszliwy ból i mogą krzyczeć, (…) będą odrywać się od partnera i dokonywać gwałtownych prób szczytowania chociaż czerpią określoną przyjemność z tej sytuacji”…
Uważny czytelnik musi zaniemówić, gdy uświadamia sobie, co tak naprawdę „seksuolog” opisywał w ten sposób jako orgazm dzieci… Przekonywał o erotycznym spełnieniu dzieci molestowanych i gwałconych przez pedofilów, z którymi współpracował.
Dwaj najbardziej obrzydliwi degeneraci, z jakimi nawiązał kontakt Kinsey, to Rex King i Fritz von Balluseck. Pierwszy wykorzystać miał na różne sposoby niemal… 800 dzieci, nawet niemowlęta, najmując się jako opiekun. Drugi był zaś… hitlerowskim komendantem okupowanego Jędrzejowa. Molestował młodych Polaków, dając im wybór: „albo ja, albo komora gazowa”…
Mając sprawozdanie z krzywdy i bólu, jaki ci zbrodniarze zadawali dzieciom, Kinsey wmawiał światu, że strach, przerażenie i poszukiwanie ratunku to tak naprawdę… świadectwo satysfakcji. Podobną interpretację wysnuć może jedynie obsesyjny wykolejeniec.
Obłęd tego „naukowca” potwierdzają również zdjęcia dziecięcych twarzy, na których doszukiwał się ekspresji w czasie „szczytowania”. Jeśli do tych samych fotografii zastosować ewolucyjne interpretacje ekspresji emocjonalnej, wedle dr Judith Reisman staje się jasne, że ukazują one strach i cierpienie…
Na tak zbrodniczej i tendencyjnej podstawie zbudowano teorię Kinseya o erotycznym życiu dzieci już od najmłodszych lat. Do listy „dowodów” na to, że gotowość do współżycia wyprzedza dojrzewanie, „seksuolog” dołożył fizjologiczne reakcje dzieci, takie jak spontaniczna erekcja chłopców, nawilżanie się narządów rozrodczych dziewcząt przed pokwitaniem czy (sic!) „ruchy miednicowe”. W rzeczywistości reakcje te wyjaśnia z jednej strony spontaniczna aktywność neuronów i mięśni oraz potrzeba rozwoju i utrzymania organizmu w zdrowej kondycji. Nie ma żadnych dowodów na ich seksualne znaczenie.
A jednak Kinsey doszukał się go i w takich niewinnych zachowaniach – tak jak dostrzegł rzekomą przyjemność krzywdzonych ofiar pedofilów. Można zresztą sądzić, że sam Kinsey osobiście pobierał „materiał spermatyczny” od młodych chłopców podczas spotkań z nimi „w celach badawczych”.
Jak „naukowcy” kryli oprawcę polskich dzieci
Zespół Kinseya nie tylko współdziałał z degeneratami „naukowo”, ale również krył ich przed organami sciągania. Jak udowadniała niemiecka prasa – m.in. „Tagesspiegel”, czy „Frankfurter Allgemeine Zeitung” – Kinsey nie zrobił nic, by o ciągnących się jeszcze długo po wojnie zbrodniach von Ballusecka poinformować niemieckie władze. A wiedział o nich wszystko.
Podczas swojego procesu sądowego w 1957 roku von Balluseck wyznał, że sam Kinsey prosił go o sporządzanie dokumentacji zbrodni. Zachęcał, by kontynuował „badania”, a nawet przestrzegał pedofila listownie, by „był ostrożny” w swoich działaniach.
Niezgodę zespołu na współpracę z władzami w celu ukarania zbrodniarza potwierdził jeden z najbliższych współpracowników Kinseya, Paul Gebhard. Jego wyznanie na ten temat trafiło do książki Ethical Issues in sex therapy and research, wydanej w Bostonie w 1977 roku.
„Kinseyów” będzie tylko więcej
Ta haniebna współpraca Kinseya z piekłoszczykami to odrażające przypomnienie, do czego zdolny jest rozum przekonany o swojej „oświeceniowej roli”. Etykieta walki z zabobonem sprawiła, że Kinsey nie cofnął się przed niczym – ani zbrodnią, ani kłamstwem – by propagować własne tezy. Jego kariera do złudzenia przypomina „sukces” innych sławnych zwolenników emancypacji seksualności. Na przykład Freuda…
Dziś wiemy już, że twórca psychoanalityki wybiórczo informował o sukcesach swojej metody, by ją popularyzować… Dokładnie tę samą drogę wybrał John Money – autor pierwszej w historii „zmiany płci”. Choć zakończyła się ona tragedią, prekursor tej praktyki uparcie twierdził, że był to sukces – a jego krytyka to przejaw wpływów „skrajnej prawicy”. Kinsey podobnie za wszelką cenę próbował przekonać świat, iż tysiące lat kultury i wzorce prawa naturalnego są niczym niepoparte – a jego pseudonauka może je zanegować. Ta „mesjanistyczna” rola uświęciła w jego przekonaniu środki, które stosował, z sukcesem dając podwaliny pod nowe myślenie o seksualności człowieka.
Sukces tej propagandy przywodzi na myśl utopię oświeceniowego filozofa Henriego de Saint-Simona. Ten myśliciel wyobrażał sobie świat porewolucyjny jako miejsce, w którym naukowcy będą darzeni religijnym kultem – wchodząc w rolę kasty „niosącej światło” zabobonnemu ludowi… Taki charakter miała właśnie działalność Kinseya. Zbrodnie i najgorsze nadużycia uszły na sucho dzięki etykiecie walki z obskurantyzmem. Dla „racjonalistów” wyrafinowany dewiant stał się bożyszczem wyłączonym z chłodnego osądu – co by nie padło z jego ust, to nauka miała przez nie przemawiać…
Jednak dla zdrowego rozumu działalność Kinseya to tylko przypomnienie o wartości tradycyjnej etyki seksualnej. Jej sednem jest podporządkowanie erotyzmu celowi, dla jakiego został powołany – prokreacji i budowaniu rodziny. Tak długo jak seksualność służy tej roli, tak służy człowiekowi i jego przyrodzonym celom. Gdy zaczyna obierać inne perspektywy, człowiek staje się jej sługą…
Tak właśnie stało się z Kinseyem, który przekonany, że seksualność jest jak gdyby zabawką służącą fizjologicznemu ujściu, pozbył się resztek rozsądku. Był gotów nawet płacz i przerażenie dręczonych dzieci uznać za przejaw szczytowania.
W jego pseudonauce błąd nazywa się wpływem badacza na wyniki i ich interpretację. W sensie moralnym zaś Kinsey to modelowy przykład człowieka, który pozwolił opanować swój rozum zmysłom i zaprząc własny intelekt wyłącznie do próby racjonalizowania i apologii swoich pragnień…
Jego marny życiorys to sedno propozycji, jakie rewolucja seksualna ma dla nas wszystkich. „Wolna miłość” oznacza zrzeczenie się rozumowej kontroli nad sferą kluczową dla postrzegania siebie i psychicznego dobrostanu. Erotyka, używana wyłącznie dla przelotnych doznań, z czasem skłania do coraz bardziej ryzykownych zachowań… Ich zaś gorzkie konsekwencje próbuje się tłumaczyć zewnętrznym wpływem… byle tylko utrzymać źródło satysfakcji…
Tak właśnie czyni lobby homoseksualne, które zepsute owoce wypaczonego erotyzmu usilnie przypisuje społeczeństwu i kulturze. To ludzie, którzy utracili zdolność do zmierzenia się z faktami. Takim właśnie człowiekiem był Kinsey. Takiego człowieka zbudować chce rewolucja seksualna. Bo każdy, kto popełnia grzech, staje się niewolnikiem grzechu. Kluczowa wartość moralnych zasad i zakazów tkwi właśnie w tym. Nie są one zagrożeniem dla wolności i obiektywnego badania, lecz ich najlepszym strażnikiem.
Szanowni Państwo, Ministerstwo edukacji rozpoczęło masową kampanię, której celem jest przekonanie rodziców do wysyłania dzieci na zajęcia z edukacji zdrowotnej.
Roześmiane „ministry” Barbara Nowacka i Katarzyna Lubnauer przekonują w krótkich dynamicznych filmikach, jak bardzo dbają o nauczycieli i że edukacja zdrowotna „przyda się w życiu”. Media społecznościowe zostały zasypane grafikami przekonującymi, że na tych zajęciach uczeń dowie się m.in. dlaczego profilaktyka onkologiczna może uratować życie, jak chronić się przed dezinformacją w sieci oraz że warto dbać o środowisko naturalne w swoim otoczeniu.Ten drugi aspekt rzeczywiście może się rodzicom przydać – szczególnie w kontekście działań ministerstwa z edukacją zdrowotną. Historia wprowadzania tego przedmiotu do polskich szkół, to od samego początku historia „ściemniania” i ukrywania niewygodnych faktów! Dlatego tylu rodziców nadal tkwi w nieświadomości i w przekonaniu, że ich dzieci na tych lekcjach będą uczyły się pożytecznych i przydatnych życiowo kwestii! My natomiast robimy wszystko, aby jak najbardziej nagłośnić fakt, że w ramach edukacji zdrowotnej dzieci będą oswajane z zagadnieniami takimi jak masturbacja, orientacja psychoseksualna, transpłciowość czy aborcja. Że będą niepotrzebne erotyzowane. Że w kontekście życia seksualnego program ignoruje naturalny kontekst rodziny, miłości i trwałych relacji. Czasu zostało niewiele. Dziecko można wypisać z zajęć do 25 września. Dlatego: • w ubiegłym tygodniu rozesłaliśmy kilkanaście tysięcy petycji z apelem o dymisję Barbary Nowackiej oraz kilkadziesiąt tysięcy wzorów oświadczenia o wypisaniu dziecka z zajęć edukacji zdrowotnej • wczoraj w trakcie konferencji pod Ministerstwem Edukacji Narodowej, w obecności mediów po raz kolejny pokazaliśmy, jakie szkody wyrządzi młodym Polakom jest kurs ministerstwa; • dziś wysyłamy do naszych lokalnych współpracowników w całej Polsce kilka tysięcy ulotek, które będą rozdawać w swoich parafiach, wspólnotach, środowiskach i szkołach ich dzieci; • a już wkrótce – dokładnie 13 września – organizujemy wielki społeczny protest przeciw deprawacji naszych dzieci! Zapraszam Państwa bardzo serdecznie do udziału w tym wydarzeniu, a zarazem proszę o wsparcie i zaangażowanie całej tej kampanii: od tego zależy moralność tysięcy młodych Polaków!WSPIERAM OBRONĘ POLSKIEJ MŁODZIEŻY!
Dlaczego napisałem wyżej o historii „ściemniania” i ukrywania? Proszę pozwolić, że przypomnę jak wyglądało wprowadzanie tego przedmiotu. Podstawa programowa przedmiotu edukacja zdrowotna ukazała się na stronach ministerstwa… w czwartek 31 października 2024 roku po godz. 17:00. Zapewne Państwo byli już wtedy po pracy, przygotowując się do wyjazdu na groby bliskich lub szykując spotkania w rodzinnym gronie. Podobnie i media: wydania gazet były już zamknięte, wieczorne wiadomości gotowe, a dyżury na portalach pełnili pojedynczy dziennikarze.To znacznie ograniczyło rozgłos towarzyszący wprowadzaniu tak kontrowersyjnych tematów. Ponadto realnie skróciło czas udziału w konsultacjach społecznych (według prawa jest to 21 dni), bo niewiele osób ma ochotę ślęczeć przed komputerem w dni świąteczne. Tamtą „ściemę” udało się nam i całej Koalicji na Rzecz Ocalenia Polskiej Szkoły ujawnić i tym samy nagłośnić temat. W rezultacie do MEN w ramach konsultacjach spłynęło mnóstwo głosów sprzeciwu – do czego zresztą zachęcaliśmy. Udało się nam zorganizować 1 grudnia w stolicy wielki protest, który odbił się szerokim echem w mediach i dał impuls do organizacji podobnych zgromadzeń w innych miastach. Równocześnie prowadziliśmy aktywne działania w mediach społecznościowych, docierając z tymi informacjami do tysięcy Polaków.W kolejnych miesiącach dotarliśmy do wielu polskich rodziców – tydzień w tydzień odwiedzaliśmy miejscowości w całej Polsce, gdzie wyświetlaliśmy film „To nic takiego” nt. prawdziwych korzeni edukacji seksualnej i przestrzegaliśmy przed edukacją zdrowotną.
Odnieśliśmy sukces: resort wycofał się i zapowiedział, że edukacja zdrowotna będzie przedmiotem nieobowiązkowym. Przez zaciśnięte zęby ogłosiła to sama minister Nowacka. CHCĘ WESPRZEĆ TAKIE DZIAŁANIA! Z kolei ostatnie miesiące to czas ukrywania jednego z głównych autorów podstawy programowej tego przedmiotów – prof. Zbigniewa Izdebskiego. Czemu? Pozwolę sobie najpierw zacytować niektóre z jego wypowiedzi:Moim cichym wyzwaniem jest przyczynienie się do tego, by jak najwięcej kobiet w Polsce umiało wybrać fizyczną przyjemność, a nie czekanie latami na „głębokie uczucie”, jeśli tylko tego chcą.Kobieta także, jak mężczyzna, ma prawo nie umawiać się na związek, tylko na sam seks.Albo: Mamy prawo decydować o tym, aby prowadzić satysfakcjonujące i bezpieczne życie seksualne. To jest takie życie seksualne, które daje nam na prawo do decydowania czy, kiedy i ile dzieci posiadać (…) kobieta ma prawo do bezpiecznej aborcji.Te słowa chyba jasno pokazują, że prof. Izdebski jest zdecydowanym propagatorem wyzwolenia seksualnego i oderwania współżycia od relacji małżeńskiej! Co więcej, prof. Izdebski za swojego mistrza uważa innego seksuologa prof. Andrzeja Jaczewskiego, który twierdził, że stosunki seksualne pomiędzy dorosłymi, a 9-letnimi dziećmi nie powinny być karane! Przy takich poglądach nie dziwią doniesienia medialne o stałej współpracy prof. Izdebskiego z: • Instytutem im. Alfreda Kinseya, którego wątpliwej rzetelności badania – najprawdopodobniej oparte na relacjach notorycznych pedofilów – stały się zaczynem rewolucji seksualnej lat 60; • Planned Parenthood, czyli główną siecią klinik, w których w USA zabija się nienarodzone dzieci! Dlaczego zatem MEN nie chwali się, że ten jednym z głównych autorów tego „prozdrowotnego” przedmiotu jest właśnie osoba o takich poglądach? Ludzi o takich poglądach minister Nowacka upoważniła do zajmowania się jednym z najbardziej intymnych i delikatnych wymiarów życia ludzkiego. Upoważniła do formowania postaw młodego pokolenia w tym wymiarze, co w przyszłości będzie rzutowało na budowę struktur społecznych, w tym rodzinnych, a pośrednio na sytuację demograficzną i ekonomiczną kraju.Myślę, że gdyby większość rodziców dowiedziała się, według czyjego pomysłu będą realizowane te zajęcia, na które będą uczęszczać ich dzieci – natychmiast by je wypisała.Ale nie dowiedzą się o tym z mediów mainstreamowych, dlatego musimy dołożyć wszelkich starań, by dotrzeć do nich z tą prawdą! CHCĘ, BY RODZICE WIEDZIELI! Szanowni Państwo,właśnie po to 13 września organizujemy protest pod hasłem „Stop likwidacji polskiej edukacji!”: aby dotrzeć do każdego polskiego rodzica z rzetelną informacją i aby władze usłyszały zdecydowany głos sprzeciwu wobec ich planów.Powiemy „NIE!” ogłupianiu i demoralizowaniu najmłodszych! Powiemy „NIE!” usuwaniu treści patriotycznych z podstawy programowej! Powiemy „NIE!” marginalizowaniu roli religii w polskiej szkole!Jeśli to możliwe, gorąco zachęcam do udziału. Wierzę, że tak jak poprzednio zgromadzimy tysiące Polaków i że będzie to czerwona kartka dla pani minister!Zapraszam zatem wszystkich Państwa 13 września na godz. 12.00 do Warszawy na Plac Zamkowy w pobliże kościoła św. Anny. Bardzo liczę na Państwa obecność i zaangażowanie w działania, które podejmujemy. Tylko masowe wypisywanie uczniów z zajęć edukacji zdrowotnej może powstrzymać ministerstwo przed dokręcaniem śruby demoralizacji.Pisałem o tym niedawno – ich celem jest powrót do pierwotnego planu i objęcie systemową deprawacją wszystkich dzieci.I nie ma dla nich znaczenia, co na ten temat myślą rodzice.Dlatego raz jeszcze proszę o rozpowszechnianie naszych petycji, informowanie w swoich środowiskach o możliwości wypisania dziecka ze szkodliwych zajęć i przekazywanie zaproszenia na protest w Warszawie. Ale bardzo Państwa proszę także o finansowe wsparcie naszych działań związanych z informowaniem rodziców. Tylko dziś spakowaliśmy kilka tysięcy ulotek na temat edukacji zdrowotnej, które trafią wkrótce w ręce rodziców w całej Polsce i przyczynią się do wypisania kolejnych dzieci z deprawujących zajęć – musimy opłacić fakturę za ich wydruk i dystrybucję. Przygotowujemy również plakaty, które w stołecznych parafiach i na warszawskich ulicach będą zachęcały do udziału w proteście, a także bannery, które znajdą się na scenie podczas wydarzenia. To koszty rzędu co najmniej 6 000 zł. Dlatego bardzo Państwa proszę o finansowe wsparcie działań na rzecz ochrony polskich dzieci dobrowolnym datkiem w wysokości 50 zł, 100 zł lub 200 zł czy nawet 500 zł bądź innymi, jaki uznają Państwo za właściwy.
Kończąc tę wiadomość, podzielę się z Państwem informacjami, które dochodzą do nas z terenu. Są miejsca, gdzie całe klasy wypisują się z edukacji zdrowotnej, ale są i takie, w których wypisują się jedynie pojedyncze osoby. Nie zatrzymujemy się więc ani na moment – to ostatnie chwile, aby ostrzec rodziców i dotrzeć do nich z przekazem odkłamującym resortową propagandę.. Liczę na Państwa wsparcie i zaangażowanie w tym wyjątkowym czasie!Serdecznie pozdrawiamWSPIERAM DZIAŁANIA CENTRUM ŻYCIA I RODZINY! Dane do przelewu:Centrum Życia i Rodziny Skrytka pocztowa 99, 00-963 Warszawa 81 Nr konta: 32 1240 4432 1111 0011 0433 7056, Bank Pekao SA Z dopiskiem: „Darowizna na działalność statutową Centrum Życia i Rodziny”SWIFT: PKOPPLPW IBAN: PL32 1240 4432 1111 0011 0433 7056 Centrum Życia i Rodziny Skrytka Pocztowa 99, 00-963 Warszawa tel. +48 22 629 11 76
W konkursie na najgorszego ministra edukacji w historii III RP pani Barbara Nowacka miałaby ogromne szanse na wygraną. Można bowiem uznać, iż nie mieliśmy dotąd w Polsce tak skrajnie zideologizowanego ministra edukacji.
Ideologizacja edukacji jest oczywiście przedmiotem sporu. Wiadomo, jak to działa: strona, która aktualnie nie jest u władzy, zawsze będzie oskarżać stronę w danym momencie rządzącą o ideologizację edukacji. To nudny i zgrany standard, nawet jeżeli czasami w tych oskarżeniach coś jest.
Nie jest też tak, że strona konserwatywna jest tutaj bez winy i że nie można jej postawić żadnych zarzutów. Czasami i ona przeginała. Zwłaszcza że edukacja to dziedzina bardzo szczególna – nie tylko dlatego, że przygotowuje przyszłych obywateli Rzeczypospolitej, a więc również kształtuje przyszłość naszego państwa (jak oczywistość powinno brzmieć słynne motto Jana Zamoyskiego: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” – dokładnie tak przecież jest). Również dlatego, że nieuchronnie na tym polu ścierają się dwa porządki i uprawnienia. Z jednej więc strony mamy władzę państwową, wybieraną demokratycznie, a zatem dysponującą mandatem do kształtowania państwa w określony sposób, w tym w sferze edukacji; z drugiej zaś rodziców, którzy chcą zachować konstytucyjne prawo do wychowania dzieci zgodnie ze swoimi przekonaniami, te zaś mogą być sprzeczne z linią danej władzy. Właściwie nie ma z tego dylematu dobrego i uniwersalnego wyjścia. Tu cały czas trwa spór.
W niektórych dziedzinach może on być rozwiązywany poprzez swobodę wyboru, tak jak to jest z nauczaniem religii: kto chciał i czyi rodzice chcieli, ten uczęszczał na lekcje religii; kto nie chciał, mógł na nie nie chodzić. Wydaje się to wyjściem dość rozsądnym, bo nawet jeżeli szkoła jest – lub chcielibyśmy, aby była – generalnie posadowiona na jasno zdefiniowanych wartościach, stanowiących fundament naszej zachodniej cywilizacji, to jednak w sprawie uczestniczenia w konkretnych zajęciach szanuje autonomię rodziców i ich wolę.
Ale nie z każdego sporu da się tak wybrnąć. Weźmy choćby nauczanie historii. Jak pogodzić realistyczną, stańczykowską w duchu interpretację polskiej historii XIX wieku z ambicjami romantycznych kręgów politycznych, aby utwierdzać w uczniach straceńcze postawy insurekcyjne? A cóż dopiero, gdy mówimy o Powstaniu Warszawskim. Nie da się przecież zrobić osobnych zajęć „historia dla romantyków” i osobnych „historia dla realistów”.
Co więcej, ideologia wpycha się coraz śmielej w dziedziny, które jeszcze nie tak dawno opierały się wyłącznie na nauce. Tak jest w wciskaniem kolejnych elementów zielonej indoktrynacji do przedmiotów przyrodniczych. Przedstawianie OŹE jako rozwiązania bezwzględnie najlepszego czy twierdzenie, że zasoby naturalne planety się kończą – o tezie na temat antropogenicznych zmian klimatu nie mówiąc – to nie jest przekaz neutralny, ale nacechowany światopoglądowo. Zwłaszcza jeśli jednocześnie nie przedstawia się uczniom poglądów alternatywnych, mimo że są doskonale naukowo podbudowane.
Albo teoria ewolucji. Oczywiste jest, że trzeba o niej nauczać. Ale czy nie powinno się jednocześnie wskazywać jej mielizn, skoro są one przedmiotem naukowej krytyki od dawna, i czy nie powinno się choćby krótko wspomnieć o alternatywnych hipotezach, takich jak inteligentny projekt?
To są wszystko poważne pytania, ukazujące właściwie niemal nierozstrzygalny spór i napięcie pomiędzy rządową edukacją a rodzicielskim wychowaniem, przynajmniej w przypadku rodziców świadomych. Ten spór mógłby zostać złagodzony, gdyby państwo zaczęło prywatyzować edukację choć w części i zostawiło szkołom znacznie większą swobodę wyboru programu. Rodzice mogliby wtedy wysłać dziecko do szkoły „oświeceniowej” albo „konserwatywnej” wedle swojego upodobania. Dziś niby taką możliwość też mają, ale w bardzo niewielkim zakresie.
Wszystko to pokazuje, że polska szkoła jest systemem chwiejnej i dynamicznej równowagi. Raz ten, raz inny minister przeciąga trochę szalę na swoją stronę, coś dodaje, coś odejmuje, a rządy się przecież zmieniają. Pozostaje mieć nadzieję, że uczniowie w toku nauki nie zostają nadmiernie zdominowani przez tę czy inną stronę. To znaczy – tak było do momentu nastania pani Nowackiej. Wbrew pozorom, nawet pan Przemysław Czarnek nie był takim rewolucjonistą edukacyjnym. Ba, przy bliższym spojrzeniu jego rządy w MEN jawią się nawet jako relatywnie umiarkowane.
Pani Nowacka natomiast zerwała swego rodzaju niepisany konsens, który zakładał trzymanie się w tych przechyłach w pewnych granicach, uznawanych przez prawie wszystkich. Ta ciotka rewolucji całkiem otwarcie oznajmiła, że nie zamierza się przejmować zastrzeżeniami czy w ogóle wrażliwością drugiej strony na najbardziej podstawowym poziomie i wdroży własną skrajną agendę.
Sztandarowym jej elementem jest edukacja nazywana obłudnie zdrowotną. Przedmiot, który miał być obowiązkowy, pod wpływem protestów ostatecznie taki na razie nie będzie, ale perfidnie założono, że domyślnie dziecko ma być na niego zapisane, a ewentualnie będzie je można wypisać, składając oświadczenie do 25 września.
Wbrew pozorom, to wcale nie elementy wprost seksualizacyjne są w podstawie tego przedmiotu najgorsze – je widać wyraźnie. Zaimplementowano do niej również wiele wątków nie mniej niebezpiecznych, ale znacznie trudniejszych do zidentyfikowania.
Podstawę programową dla klas IV-VI otwierają „wartości i podstawy”. W opisie wymagań ogólnych czytamy, że uczeń „okazuje szacunek sobie i rozwija poczucie własnej wartości; okazuje szacunek i empatię w relacjach międzyludzkich i jest gotów przyjąć perspektywę drugiego człowieka”, a także „prezentuje postawę optymizmu życiowego, sprzyjającego zdrowiu”. „Poczucie własnej wartości” zostało wyniesione przez lewicę na piedestał, a zwolennicy postępu przekonują, że powinno ono być całkowicie niezależne od własnych osiągnięć czy sposobu, w jaki jesteśmy oceniani przez otoczenie – co oczywiście sprzyja atomizacji społecznej i skrajnym egoizmom.
Czym z kolei miałoby być przyjmowanie perspektywy drugiego człowieka i właściwie dlaczego uczeń miałby być edukowany w takich kwestiach? Co to ma w ogóle wspólnego ze zdrowiem? Jak w ramach przedmiotu, który ma się nim zajmować, można wymagać od ucznia czegoś, co sprowadza się w dużej mierze do rezygnacji z obrony własnych zapatrywań? Wreszcie – czym jest ów „optymizm życiowy”? Czy uczeń ma być przekonywany, że nie powinien patrzeć na życie jak realista, ale jak optymista?
W tym samym dziale „Wartości i podstawy”, tyle że dla szkoły ponadpodstawowej, czytamy, że uczeń „rozumie, że godność ludzka i szacunek wobec człowieka wykluczają wszelkie formy dyskryminacji ze względu na różnorodność ludzkiej natury”. Nie trzeba tłumaczyć, że jest to klasyczny wstęp do lewicowej indoktrynacji. Zastosowano tutaj słowa klucze, które wypełnione konkretną treścią staną się narzędziem prania mózgów: dyskryminacja – którą lewica rozciąga na praktycznie każdą krytykę postępowych w swoim mniemaniu trendów – oraz „różnorodność ludzkiej natury”, pod którym to pojęciem lewica rozumie rozmaite destrukcyjne upodobania i zachowania.
Jeszcze jeden przykład, tym razem z podstawy dla klas VII-VIII szkoły podstawowej, z działu „zdrowie społeczne”: uczeń „rozpoznaje manipulację w środowisku społecznym i rodzinnym oraz asertywnie na nią reaguje”. Czym jest manipulacja w środowisku rodzinnym, a tym bardziej – czym jest „asertywna” reakcja na nią? I dlaczego szkoła ma się tym w ogóle zajmować? Ten punkt podstawy programowej brzmi jak nawiązanie wprost do komunistycznej indoktrynacji w czasach Peerelu: uczeń ma być uodporniony na wraże przekazy płynące od rodziców i ma na nie odpowiednio reagować. Najlepiej donosząc do NKWD.
Edukacja zdrowotna jest więc po prostu programem indoktrynacji, wykraczającej dalece poza cokolwiek, co dotychczas widziała polska szkoła. Oczywiście dłużej klasztora niż przeora. Pani Nowacka wreszcie odejdzie, zwłaszcza że ma jak najgorszą opinię również w środowisku nauczycielskim. Wreszcie odejdzie również ten rząd. Wtedy przed następcami stanie pytanie, jak przywrócić zburzoną równowagę – o ile w ogóle da się to zrobić.
The prime directive of Western medicine, its golden rule, is expressed by the Latin maxim primum non nocere– first, do no harm. Unfortunately, the Covid era taught us that from the patient’s point of view, a better motto for our times might be caveat emptor – let the buyer beware.
Every medical student is taught that, first and foremost, they should not cause harm to their patients, and every doctor is familiar with this maxim. It is echoed in the Hippocratic Oath and forms the basis for the four pillars of medical ethics: autonomy, beneficence, non-maleficence, and justice.
This rule, and the core tenets of medical ethics that it underpins, were all abandoned during the Covid era. They were replaced with a brutal, inhumane, and unethical martial-law-as-public-health approach to medicine. The results were unconstitutional lockdowns, prolonged school closures, suppression of early treatment, mandated vaccinations, and silencing of dissenting views. These abuses were justified by constant propaganda and lies from public health authorities, the medical establishment, the mainstream media, and medical professional associations.
Enter the American Academy of Pediatrics.
The American Academy of Pediatrics (AAP) is the largest professional association for pediatricians in the United States. Nearly one hundred years old, the AAP’s motto is “Dedicated to the Health of All Children.” But as with so much of the medical establishment, the Covid era revealed that the AAP has abandoned its stated mission, and in the process, it has betrayed children everywhere.
During the Covid era, no group was harmed more – or more unnecessarily – than children, who lost multiple years of education, socialization, and normal growth and development. Many millions of kids also received the fraudulently tested, toxic, experimental mRNA-based injections that were coercively imposed upon the population at large. Countless children have been harmed or killed by these products, with myocarditis being only the most universally acknowledged of the many toxicities associated with the shots.
Adding insult to injury, it was known from the beginning of the pandemic that the gain-of-function-produced SARS-CoV-2 virus affected children very mildly, rarely causing severe illness, and almost never killing them. Even at the height of the pandemic, an article in the preeminent journal Nature described pediatric Covid deaths as “incredibly rare.” A very large population-based Korean study from 2023 found the case-fatality rate in children from Covid to be well under 1 death in every 100,000 cases.
If no segment of the population was harmed more egregiously than children during the Covid era, few medical organizations betrayed their patient population more thoroughly than the American Academy of Pediatrics.
While the AAP has for many years taken questionable stances on a variety of issues, including the ever-enlarging pediatric vaccine schedule, “gender reassignment,” and others, at one early point during Covid, the AAP did attempt to advocate appropriately in the interest of children. It didn’t last long, however, and a review of this incident shows how the AAP, like so many other medical professional organizations, effectively sold its soul during Covid.
Summer 2020: The AAP Changes Its Tune on In-School Learning
From mid-March 2020, when the Covid lockdowns began, until the end of that school year in June, most American schoolchildren had been kept completely out of school. On July 9, 2020, the AAP released a statement arguing forcefully for the return of American schoolchildren back:
The AAP strongly advocates that all policy considerations for the coming school year should start with a goal of having students physically present in school. The importance of in-person learning is well-documented, and there is already evidence of the negative impacts on children because of school closures in the spring of 2020.
The July AAP statement went on to say that school closure “places children and adolescents at considerable risk of morbidity and, in some cases, mortality.” It went even further to state that:
the preponderance of evidence indicates that children and adolescents are less likely to be symptomatic and less likely to have severe disease resulting from SARS-CoV-2 infection. In addition, children may be less likely to become infected and to spread infection.
All of these claims the AAP made in July 2020 were known to be true to those who did the proper research (as the AAP apparently had done), and they have been repeatedly and definitively confirmed in the following years.
I was acutely aware of that July 9, 2020, AAP statement. I used it as an important resource in my own advocacy during the summer of 2020 to try to get schools reopened for full-time learning in New York State by the fall. The July AAP document was a well-researched, well-constructed, and well-argued advocacy tool that supported all children’s best interests.
So far, so good. Very soon thereafter, however, the AAP shamefully succumbed to pressure from public health officials, teachers’ unions, and others pushing for continued school closures. By August 19, 2020, with school reopening imminent, the AAP suddenly “revised” their recommendations. The AAP dramatically changed its tune, stating that they would go along with whatever measures public health officials decreed:
…many schools where the virus is widespread will need to adopt virtual lessons and [AAP] is calling for more federal funding to support both models.
“This is on us – the adults – to be doing all the things public health experts are recommending to reduce the spread of the virus,” said AAP President Sara “Sally” H. Goza, M.D., FAAP.
In an act of cowardice and dereliction of duty, the AAP surrendered. It abandoned the strong and sound advocacy for normalizing children’s education contained in its July document. As a physician actively following the issues of the day surrounding Covid and publicly fighting for school reopening, I can testify that nothing changed regarding our knowledge of the virus that justified the AAP’s abdication of its responsibility to children. In fact, multiple foreign countries had already returned children to school without ill effect. The AAP’s capitulation significantly undermined school reopening efforts, especially in Blue states.
The AAP’s sudden and craven volte-face regarding in-school learning was just one of many disgraceful acts committed by medical associations during the Covid era, and it acted to the severe harm of schoolchildren across the nation. Millions of American schoolchildren continued to languish in “remote” or “hybrid” learning for the entire 2020-2021 school year. Many thousands simply dropped out of school, never to return.
In retrospect, the AAP cannot claim that they “didn’t know” enough to push for school reopening. Their July 2020 document proves they knew the correct course of action – before caving in to the establishment’s false narrative, and then subsequently devolving into just one more shameless shill organization, pushing for the mass inoculation of children with the toxic Covid mRNA injections.
Why would the AAP have done such a thing?
Money, for one thing. And plenty of it.
The AAP’s Federal Funding Windfall During Covid
As the Covid vaccine push intensified, the AAP became one of the trusted legacy medical associations that was handsomely rewarded to “push vaccines and combat ‘Misinformation’.” By 2023, the year for which data is most available, the AAP was absolutely raking it in.
AAP… received $34,974,759 in government grants during the 2023 fiscal year, according to the organization’s most recent tax disclosure. The grants are itemized in the AAP’s single audit report for 2023-2024.Documents show some of the money was used to advance childhood vaccination in the U.S. and abroad, target medical “misinformation” and “disinformation” online, [and] develop a Regional Pediatric Pandemic Network.
In summary: in July 2020, the AAP ever-so-briefly and correctly sided with the lockdown dissenters, in service of its self-proclaimed motto to serve “the health of all children.” But by mid-August, the AAP switched sides and subsequently got a massive payout to do so. In fiscal 2023 alone, the AAP was receiving $35 million of tax money, much of it directly tied to pushing the Covid mRNA shots in children and to silence dissenters, whom it knew were telling the truth.
Unfortunately, this is unsurprising. Years before Covid, the AAP had already morphed into a highly compromised organization, straying far from its stated goal of being “dedicated to the health of all children.”
The Dinosaurs Sell Themselves to Survive
The business model for the old establishment medical professional organizations, like the AAP, is a dinosaur. The value of paid membership to these organizations has disappeared over the years, causing income from membership fees to fall. Individual paid subscriptions to their flagship journals have nosedived as well. Their financial survival increasingly relies upon Big Pharma largesse and, as we saw above for the AAP during Covid, government payouts.
In return for Big Pharma and government money, these professional organizations function less and less as champions for their professional members and their patients. They become mouthpieces for government initiatives and advertisers for Pharma. If you’ll pardon the mixed metaphor, they have become a strange species of dinosaur-prostitutes.
The AAP in particular is deeply tied to and heavily subsidized by Big Pharma, especially in the area of vaccine promotion.
Starting with the 1986 National Childhood Vaccine Injury Act (NCVIA), which effectively eliminated tort liability for vaccine manufacturers, the CDC pediatric vaccine schedule has ballooned from 7 vaccines in 1985 to 23 vaccines (and over 70 total doses!) in 2024. Since then, the AAP has largely been in the vaccine promotion business.
In accordance with the CDC vaccine schedules, the Federal government purchases huge quantities of the recommended vaccines from pharmaceutical companies. The shots are promoted to the public and to physicians through well-paid organizations like the AAP, and administered by pediatricians, many of whom receive payment – essentially kickbacks – to do so. Every step of the way, palms are greased.
As a result, American children have become what Dr. Meryl Nass calls “a delivery system to transfer taxpayer funds to big pharmaceutical companies, via your child or grandchild’s arm.”
As HHS Secretary Kennedy recently noted, the AAP posts on its own website its financial indebtedness to its corporate “donors.” Lo and behold, the four top vaccine manufacturers for the products on the pediatric vaccine schedule – Merck, Pfizer, Moderna, and Sanofi – stand at the top of the AAP’s corporate “donor” list. (The total amounts of the payouts the AAP receives are not disclosed.)
The AAP, originally created a century ago to advocate for pediatricians and their patients, has devolved into an advertiser and lobbyist for the corporate interests that fund their operations. So much for “dedicated to the health of all children.”
Chcę wysłać Panu przesyłkę. Proszę przeczytać ten e-mail do końca.
Minister Edukacji Narodowej Barbara Nowacka prowadzi wojnę przeciw uczniom i ich rodzicom. Ta wojna właśnie wchodzi w decydujący etap.
==========================
Już w poniedziałek zabrzmi pierwszy dzwonek, a wraz z początkiem nowego roku szkolnego do szkół wchodzi edukacja zdrowotna, która wbrew swojej nazwie nie jest dla zdrowia, ale realizuje interesy: rządu, wielkich korporacji, lobby LGBT, aborterów, globalistów i lewackiej międzynarodówki.
Ten przedmiot to oczko w głowie Barbary Nowackiej, dlatego wydała rodzicom wojnę.
Obecnie robi wszystko, aby zniechęcić do wypisywania dzieci z zajęć.
Sytuacja jest poważna. Jeśli rodzice się nie obudzą i pozwolą się przekonać, że “edukacja zdrowotna” jest dla zdrowia, jeśli zostawią dzieci na zajęciach – nawet „na próbę” – na ten jeden rok, w przyszłym roku edukacja zdrowotna stanie się przedmiotem obowiązkowym. I wtedy nie będzie już uspokajania, tylko odgórny przymus i jeszcze większe zradykalizowanie podstawy programowej.
Trzeba składać rezygnację z tych ideologicznych lekcji.
Czujność rodziców jest jednak usypiana przez pseudo-ekspertów związanych z rządem i ośrodkami lewicowego lobbingu.
Szanowny Panie,
Fundacja Życie i Rodzina przygotowała banery ostrzegające przed edukacją zdrowotną – wraz z kodem QR i adresem strony, gdzie można pobrać oświadczenie o rezygnacji z zajęć.
Chcę wysłać te banery każdej osobie, która może je rozwiesić – na płocie, drzewie, jakimkolwiek ogrodzeniu lub słupie. Mają one wymiary 1m x 1,5m i posiadają dziurki ułatwiające montaż za pomocą plastikowych zacisków lub zwykłego sznurka. Tak wyglądają banery:
Jeśli tylko ma Pan, gdzie powiesić taki baner, proszę o pilną informację na kontakt@RatujZycie.pl lub kliknięcie „odpowiedz” na niniejszy email. W treści wiadomości proszę podać:
– adres fizyczny, pod który ma przyjechać kurier (kod pocztowy, miejscowość, ulica, numer domu i mieszkania) lub numer paczkomatu InPost (np. WAW221AP, LOD307M itd.),
– koniecznie telefon kontaktowy i adres e-mail – tam przyjdą powiadomienia, że przesyłka czeka na odbiór.
Druk i wysyłka banerów jest po stronie Fundacji.
Tak wyglądają pierwsze banery, które rozwiesili już ludzie zatroskani o edukację dzieci:
PS – Fundacja Życie i Rodzina podejmuje znaczny wysiłek organizacyjny i finansowy związany z drukiem i wysyłką banerów, bo wiemy, że jest to obecnie najważniejsza sprawa w Polsce.
Czas na rezygnację z EZ jest tylko do 25 września, trzeba działaćnatychmiast.
WSPIERAM
NUMER RACHUNKU BANKOWEGO: 47 1160 2202 0000 0004 7838 2230 NAZWA ODBIORCY: FUNDACJA ŻYCIE I RODZINA TYTUŁEM: DAROWIZNA NA CELE STATUTOWE DLA PRZELEWÓW Z ZAGRANICY: IBAN:PL 47 1160 2202 0000 0004 7838 2230 KOD SWIFT: BIGBPLPW
MOŻNA TEŻ SKORZYSTAĆ Z SYSTEMÓW DO SZYBKICH PRZELEWÓW, BLIKA LUB PŁATNOŚCI KARTAMI POD LINKIEM: https://ratujzycie.pl/wesprzyj/
Pani minister edukacji Barbara Nowacka znów postanowiła uświadamiać Polakom, jak bardzo „niekompetentni” są w wychowaniu własnych dzieci. W najnowszych wywiadach stwierdza z pełną powagą, że to szkoła ma nauczyć dzieci o „tych sprawach”, bo rodzice „nie zawsze mają czas i wiedzę”, a nauczyciele — wedle jej słów — „są najlepiej przygotowani”.
I tu nie może nie pojawić się pytanie: skąd p. Nowacka dowiedziała się „o tych” sprawach, skoro w czasach, w których dorastała, w szkole nie było takiego zbędnego przedmiotu?!
MEN wprowadza „edukację zdrowotną” jako przedmiot… nieobowiązkowy, z prawem rodziców do rezygnacji. A więc niby rodzice są niekompetentni, ale to oni decydują, czy ich dziecko pójdzie na lekcje. Trochę jak w kabarecie: „Rodzice nie wiedzą, ale to oni mają wiedzieć najlepiej, czy MEN może wiedzieć za nich”, Rzecz jasna owa nieobowiązkowość to nie „łaska” ministerstwa, tylko efekt sprzeciwu i konsultacji (KEP, rodzice, opinia publiczna). W styczniu była ścieżka obowiązkowa; w marcu MEN „sam” ogłosił „nieobowiązkowe”.
Retoryka pani Nowackiej brzmi jak podręcznik hejtera: krytyków nazywa „szurią”, „pornolobby” i „urojeniowcami”, obraża prof. Czarnka, swojego poprzednika, któremu nie dorasta do pięt. Gdy ktoś pyta o rolę rodziny w wychowaniu, słyszy tego typu etykiety zamiast argumentów.
To ciekawe, bo w podstawie programowej jej własny resort mówi o „godności i szacunku” jako fundamencie zajęć. Gdzie ta godność, skoro minister edukacji obraża rodziców i w ogóle jej krytyków?
Kolejny zgrzyt: Nowacka zapewnia, że „nauczyciel jest przygotowany”. Tymczasem MEN dopiero uruchamia 11 uczelni z podyplomówkami, które mają w przyszłości wyszkolić „kadrę”. To nie jest gotowość — to dopiero plan. Na razie lekcje poprowadzą przypadkowi chętni z łapanki. Dzieci jako poligon doświadczalny? Brzmi znajomo.
Najbardziej przewrotne jest to, że „edukacja zdrowotna” obejmuje wiele działów realizowanych na lekcjach biologii: np. żywienie, zdrowie psychiczne, uzależnienia, profilaktykę, system ochrony zdrowia. Cały pakiet. Ale pani minister redukuje spór do seksu. To klasyczny zabieg PR-owy: sprowadzić całą krytykę do jednego punktu, łatwo przykleić etykietę, łatwo krzyknąć o „porno-lobby”. A że rodzice pytają o jakość, o sens, o wpływ szkoły na rodzinę? To już się nie liczy. To, co było tej pory w programie szkoły, zupełnie wystarcza i nie ma powodu, by wprowadzać do niej lewackie fantasmagorie w sprawach wychowania.
Pani minister mówi, że „życie seksualne jest elementem naszego życia” – no odkryła Amerykę, sentencja nadaje się fasadę MEN. Tylko że to niczego nie rozwiązuje. Bo edukacja to nie podmiana rodziców przez urzędnika, tylko współpraca szkoły i domu. A tej współpracy zabrakło.
Dlatego, pani Minister, mniej krzyków o „szurii” i „pornolobby”, a więcej szacunku dla rodziców. Bo prawdziwa edukacja zaczyna się w rodzinie, a szkoła ma wspierać — nie zastępować. Przekonania Barbary Nowackiej w sferze nauki i wychowania są w sprzeczności z tymiż u większości Polaków, dlatego wszyscy oni czekają, kiedy wreszcie opuści ona ten resort.
Zapowiedzi resortu Barbary Nowackiej przywodzą na myśl głęboką komunę, kiedy trwała wojna wytoczona Kościołowi przez partię. Dziś dowiadujemy się, że ministerstwo edukacji naśle kuratorów na… dodatkowe lekcje religii, organizowane w odpowiedzi na ograniczenia nałożone przez resort od 1 września.
– Ministerstwo Edukacji będzie kontrolować, czy gminy, które sfinansują dodatkowe lekcje religii, robią to zgodnie z prawem – poinformowała we wtorek wiceszefowa MEN Katarzyna Lubnauer.
Decyzją Barbary Nowackiej, od 1 września w szkołach będzie tylko jedna godzina religii lub etyki tygodniowo, przed lub po obowiązkowych zajęciach. To ostatnia z zapowiadanych przez resort edukacji zmian dotyczących religii.
W odpowiedzi na zmiany w prawie, niektóre gminy poinformowały o sfinansowaniu dodatkowych lekcji religii, z których mogą skorzystać uczniowie. MEN wydaje się szukać sposobów, by jak najbardziej ograniczyć zjawisko. W tym celu posłuży się kuratoriami, które otrzymają nakaz kontroli takich lekcji.
Lubnauer powiedziała, że chodzi o „kontrole pod jednym kątem”. Zaznaczyła, że nie wolno, na przykład, na dodatkową lekcję religii przeznaczyć godzin tzw. do dyspozycji dyrektora, bo przepisy dokładnie określają, na co mogą być one przeznaczone.
– My tylko kontrolujemy to, czy to się odbywa zgodnie z prawem (…). Jeżeli się odbywa zgodnie z prawem to „wolnoć, Tomku, w swoim domku” – dodała.
Niemniej jednak, fakt wykorzystania aparatu państwa do kontroli inicjatywy samorządowej w kontekście wychowania religijnego jest tutaj niezaprzeczalny.
Pomysł finansowania dodatkowych lekcji religii staje się w Małopolsce coraz popularniejszy, a kolejne gminy zapowiadają działania uchwałodawcze w tej sprawie. Takie rozwiązania miałyby funkcjonować już m.in. w Czarnym Dunajcu, Tuchowie oraz Szerzynach.
Część gmin w województwie małopolskim zamierza sfinansować dzieciom drugą lekcję religii w ramach „kółka zainteresowań”.
Zacietrzewione kuratorium oświaty reaguje i już zapowiada kontrole w szkołach, w których uczniowie otrzymają możliwość uczestnictwa w drugiej lekcji religii.
Jak podaje Radio Kraków, w Małopolsce odnotowano przypadki gmin, których władze i mieszkańcy nie zgadzają się z decyzją Ministerstwa Edukacji Narodowej. Chodzi o ograniczenie lekcji religii do jednej godziny w tygodniu. W związku z okrojeniem liczby godzin lekcyjnych przez resort Barbary Nowackiej, niektóre gminy zamierzają same ufundować uczniom dodatkową lekcję religii, tak aby uczniowie na lewicowych zmianach nie byli stratni, a rodzice byli spokojniejsi o edukację dzieci.
Pomysł staje się w Małopolsce coraz popularniejszy, a kolejne gminy zapowiadają działania uchwałodawcze w tej sprawie. Dodatkowa lekcja religii dla uczniów miałaby zostać zorganizowana w ramach „kółka zainteresowań”. Gminy, które zamierzają wprowadzić takie rozwiązania to m.in. Czarny Dunajec, Tuchów oraz Szerzyny.
Jednak stojące „na straży” lokalne kuratorium oświaty nie zamierza stać bezczynnie. Wpadło już na pomysł jak zniechęcić gminy, które chcą pomóc uczniom, udostępniając im drugą lekcję religii. Te placówki, które wprowadzą takie możliwości dla uczniów, muszą liczyć się ze specjalnymi kontrolami.
Kuratorium oświaty chce skrupulatnie badać, czy organizacja dodatkowej lekcji religii zostanie zorganizowana w zgodzie z przepisami prawa. „Sprawdzamy, w jaki sposób, czy przez przypadek nie została wykorzystana tak zwana godzina do dyspozycji dyrektora. Gminy deklarują, że znajdą własne środki, my sprawdzimy arkusze, czy nie ma tam godziny do dyspozycji, bo takie zakusy były. Godziny do dyspozycji dyrektora są finansowane centralnie” – mówi Gabriela Olszowska, małopolska kurator oświaty.
Kościół nie jest częścią żadnego ziemskiego systemu. Natomiast część ziemskich struktur Kościoła, czyli przynajmniej część Episkopatu, część hierarchii w jakiś sposób wchodzi w różne interakcje z tym systemem, czyli z tym porządkiem szatańskim. Niektórzy robią to świadomie, kierują się dobrą wolą popadając w błędy, inni robią to świadomie. Są tacy, tu można nawet z imienia i nazwiska wymienić, którzy najprawdopodobniej robią to w pełni świadomie i wiedzą, w czym biorą udział. Nie mówmy, że Kościół jest częścią systemu. Część ludzi Kościoła przeszła na stronę wroga, ale udaje, że tego nie zrobiła.
To też nie jest tak, że Episkopat do tej pory milczał, bo Episkopat wypowiadał się w tych kwestiach i wypowiadał się po naszej stronie. Oczywiście było to na skutek działań, usilnych działań KROPSu, czyli Koalicji na Rzecz Ocalenia Polskiej Szkoły.
−∗−
Polscy rodzice chcą wyrwać dzieci ze szponów systemu! Kościół nareszcie reaguje! Bartosz Kopczyński u Julii Gubalskiej!
Kaja Godek (Fundacja Życie i Rodzina) i Paweł Momro (Fundacja Wolność i Własność) byli gośćmi Pawła Ozdoby w programie “Tygodnik PCh24”.
00:00 wstęp 01:00 rozmowa z Kają Godek na temat „reform” Nowackiej 26:25 Paweł Momro o pułapce wiatrakowej i systemie ETShttps://www.youtube.com/embed/FWvMZlyZiis?si=256LVDbxpamCMtk9
Najnowsza odsłona sprawy rodziny Klamanów, której dzieci zostały – bez powodu – odebrane przy użyciu przemocy i przekazane szwedzkim służbom, pokazuje, jak zatrważająca i wołająca o pomstę do nieba jest skala zbrodni przeciwko władzy rodzicielskiej, jakie popełnia rząd w Warszawie. Uznaniowość i absurdalność tych bezprawnych działań wymaga poważnej refleksji na temat zmian prawnych, które – na poziomie konstytucji – zapowiedział prezydent Karol Nawrocki.
Gdy rok temu po raz pierwszy usłyszałem o rodzinie Klamanów, zastanawiałem się, czy tak nieprawdopodobna sytuacja naprawdę mogła się wydarzyć. Dziś wiem ponad wszelką wątpliwość: to naprawdę się stało. Polska rodzina dysponująca wyłącznie polskim obywatelstwem mieszkała od kilku lat w Szwecji. Po tym jak jedna z córek, nastolatka przeżywająca okres buntu, nierozważnie poskarżyła się w szkole, że rodzice „zmuszają” ją do wykonywania obowiązków domowych, uruchomiła się nieludzka machina. Dziecko zostało odebrane rodzicom i nic nie pomogło, że samo przyznało się, iż skłamało, by odgryźć się rodzicom. Jednorazowe pogwałcenie władzy rodzicielskiej nie wystarczyło jednak szwedzkim służbom, które wystąpiły o „przekazanie” do „pieczy zastępczej” pozostałych trzech córek.
Rodzice wyjechali do Polski, by uratować pozostałe dzieci. Sądzili, że w Polsce będą bezpieczni…
I tu wydarza się najbardziej niewiarygodna część historii. Rząd Donalda Tuska nie zdecydował się bronić polskiej rodziny przed działaniami zagranicznej organizacji przestępczej (bo jak nazwać instytucję, która trudni się odbieraniem dzieci z byle wydumanego powodu?), mało tego – nie zdecydował się nawet zostawić tej rodziny w spokoju.
Nastąpił dramatyczny finał. „Polska” policja nasłana przez „polskie” władze wkroczyła do domu państwa Klamanów i siłą odebrała pozostałe trzy córki po to, by następnie przekazać je w ręce zagranicznej organizacji trudniącej się de facto porywaniem dzieci. Z pogwałceniem wszelkich praw, w tym międzynarodowych, dzieci zostały nie tylko odebrane rodzicom, ale również rozdzielone, chociaż powinny przynajmniej znaleźć się razem w „pieczy zastępczej”.
Czy to już dla Państwa za wiele? Jeżeli tak, to mam złe wieści. Nie jest to najbardziej tragiczny przypadek wrogich działań „polskiej” władzy przeciwko polskim obywatelom. Jestem świeżo po rozmowie z mec. Magdaleną Majkowską, zawodowo zajmującą się podobnymi nadużyciami, do której Czytelników z naciskiem odsyłam (pod tym linkiem). A tymczasem przytoczę tylko jeden z wielu omawianych w naszej rozmowie przypadków.
Chodzi o kobietę, którą media określają jako Magdalenę W. Została skazana za „drobne oszustwo internetowe”, którego rzekomo miała się dopuścić. Nie była jednak w stanie stawić się na prace społeczne, ponieważ była w ciąży. Tu do akcji wkroczyła „polska” władza. Kobieta trafiła do więzienia, a dzieci – choć mają ojca i babcię, którzy deklarowali opiekę – zostały gwałtem odebrane rodzinie i przekazane do tzw. pieczy zastępczej. Gdy matka była w więzieniu 4-miesięczny Oskarek, pozbawiony właściwej opieki i pokarmu… zmarł. Tak, dobrze Państwo czytają. Zmarł.
Czy na tym kończy się bestialska nikczemność „polskiej” władzy? Nie. Zrozpaczona pani Magdalena została doprowadzona na pogrzeb własnego dziecka… w kajdankach i stroju więziennym, po czym nie pozwolono jej nawet otrzeć twarzy, gdy patrzyła jak jej ukochane dziecko – zamordowane przez bezduszny system gwałcący wszelkie prawo ludzkie i Boskie – jest spuszczane w trumnie do ziemi.
U źródeł bezprawia
Co jest nie tak z prawem obowiązującym w Polsce i co należy rekomendować prezydentowi Nawrockiemu przy pisaniu nowej ustawy zasadniczej – o tym w rozmowie z mec. Majkowską (pod tym linkiem). Tu podkreślę i rozwinę zagadnienie samej władzy rodzicielskiej, której niewłaściwe rozumienie, albo po prostu gwałcenie leżą u podstaw tak przerażających i skandalicznych działań rządu w Warszawie.
Zacznijmy od tego, że coraz częściej mówi się nam o tzw. „prawach rodzicielskich”, a nie o władzy rodzicielskiej. Już na etapie języka mamy do czynienia z próbą zafałszowania prawdy na temat władzy, którą dysponujemy. Mówienie o prawach rodzicielskich – w logice dzisiejszego państwa, które uzurpuje sobie możliwość ingerowania we wszystkie dziedziny naszego życia – może sugerować, że te prawa są nam „przyznane” przez Konstytucję, czyli de facto przez władzę ustawodawczą.
Nic bardziej mylnego. Władza rodzicielska jest władzą odrębną od władzy politycznej, wyprzedza ją i ma przed nią pierwszeństwo w sprawach dotyczących dobra i wychowania dzieci. Źródłem takiego stanu rzeczy jest prawo naturalne, które dla wszystkich ludzi wszystkich epok było w tej kwestii jasne i niekwestionowalne. Gdy władza próbuje czynić się „właścicielem” naszych dzieci, jest to niesprawiedliwość tak oczywista, tak rażąca i tak bezdyskusyjna, że – nawet bez głębszego poparcia filozoficznego czy religijnego – w praktyce uznajemy fakty płynące z prawa naturalnego.
Władza rodzicielska posiada swoją autonomię względem władzy politycznej. Pełniąc władzę rodzicielską, nie mamy praw, które ktoś nam nadał, ale prerogatywy, które wypływają z natury sprawowanej przez nas władzy (oczywiście mającej służyć dobru dzieci przy określonych moralnych ograniczeniach wynikających z tego celu).
Tylko w dwóch przypadkach władza polityczna ma prawo wkroczyć w kompetencje władzy rodzicielskiej:
Po pierwsze, gdy w sposób drastyczny rodzice używają tej władzy przeciwko dziecku (znęcając się nad nim, co grozi poważnym uszczerbkiem na zdrowiu bądź nawet utratą życia albo też demoralizując podopiecznych poprzez skrajnie patologiczne zachowania, choćby seksualne). Tym jednak zajmuje się kodeks karny i nie potrzeba uzbrajania żadnych specjalnych instytucji przeciwko rodzinom.
Po drugie, gdy wymaga tego sprawiedliwie rozumiane dobro wspólne. Gdy na przykład władza jest zmuszona do prowadzenia działań wojennych w celu zachowania samego bytu państwowego i narodowego, to wtedy mogą być usprawiedliwione działania zawieszające obowiązywanie praw wynikających z prawa naturalnego.
Poza tymi dwoma przypadkami władza polityczna nie ma prawa ingerować w prerogatywy władzy rodzicielskiej. Oznacza to, że władza nie ma prawa oceniać „zdolności” do pełnienia opieki nad dziećmi na podstawie czynników ekonomicznych, nie ma prawa ograniczać władzy rodzicielskiej z powodu niespełniania rzekomego „obowiązku” szkolnego, nie ma prawa ingerować w metody wychowawcze i szczególnie nie ma prawa występować przeciwko rodzicom z powodu wychowywania dzieci w wierze katolickiej i w obiektywnej moralności opartej o prawo naturalne i poszanowanie przyrodzonej sprawiedliwości.
Wszelkie odchylenie od zdrowego rozumienia władzy rodzicielskiej, wszelka nieścisłość w zapisach prawnych oraz udzielanie urzędnikom jakichkolwiek kompetencji ingerowania w autonomię rodziny, stanowią przyczyny patologii i aberracji władzy, jakie z najgłębszym przerażeniem obserwujemy obecnie w Polsce.
Uznanie władzy rodzicielskiej oznaką cywilizacji
Na koniec, jeżeli ktokolwiek identyfikujący się z katolicyzmem, bądź ogólnie z normalną, tradycyjną wizja świata, miałby wątpliwości, warto przypomnieć, że taki porządek rzeczy jest nie tylko wpisany w naturę i wystarczy odrobina zdrowego rozsądku, by go rozpoznać, ale został on także skodyfikowany przez najwybitniejsze umysły naszej cywilizacji, od Arystotelesa po św. Tomasza z Akwinu.
Już Arystoteles opisał na kartach Polityki proces organicznego rozwoju ludzkiej wspólnoty, w której władza rodzicielska jest władzą podstawową i niezbędną do funkcjonowania społeczeństwa. Zaś św. Tomasz w Sumie Teologicznej szczegółowo rozwinął naukę na temat rodzajów władzy i naszego moralnego zobowiązania do posłuszeństwa.
Akwinata podkreśla kluczową w tym kontekście prawdę. Mianowicie, że „podwładny nie ma obowiązku być posłusznym przełożonemu, jeśli ten nakazuje mu coś, w czym nie podlega mu ów podwładny”. Czyli nawet, gdy uznamy, iż władza polityczna jest władzą zwierzchnią nad narodem, której sprawiedliwym nakazom naród winien jest posłuszeństwo – to i tak wyłącznie w granicach przewidzianych dla tej władzy, a nie w każdej dowolnej kwestii, w której władza ubzdura sobie, że wolno jej podejmować decyzje.
Władza państwowa zgodnie ze swoją naturą odpowiada wyłącznie za bezpieczeństwo zewnętrzne i wewnętrzne oraz ład moralny zgodny z prawem naturalnym i dobrymi obyczajami narodu. Tylko w tych kwestiach i w takich ramach władza ma prawo regulować funkcjonowanie podstawowej komórki społecznej, jaką jest rodzina i w ogóle wkraczać w sferę niezależności obywateli.
Władza, która wykracza poza swoje kompetencje i świętokradczo przestępuje granice autonomii rodziny, staje się w takim wypadku władzą niesprawiedliwą, której nie jesteśmy winni posłuszeństwa i przed którą mamy prawo się bronić. Ze względu na obowiązki rodziców względem dzieci (zawarte w naturze władzy rodzicielskiej) mamy wręcz moralną powinność zbuntować się przeciwko władzy, która stacza się w mroki opresyjnego barbarzyństwa i uzurpuje sobie prawo do decydowania o naszym życiu rodzinnym i o zasadach, zgodnie z którymi wychowujemy nasze dzieci, o ile zasady te zgodne są z wyższą – ponadpaństwową – normą prawa, jaką jest prawo naturalne.
Od kilku miesięcy trwa wzmożona dyskusja na temat katechezy w szkołach, co jest efektem dorwania się do władzy liberałów i lewicy. Próbuje się, co raczej już przesądzone, z sukcesem, ograniczyć wymiar zajęć oraz wkomponować je w plan zajęć tak, by sprzyjało to wypisywaniu się uczniów z tych lekcji. Jest oczywiste, że podobnie jak mając do wyboru cukierki lub warzywa, dzieci mają tendencję do wybierania tego pierwszego, wbrew ich zdrowiu, podobny mechanizm działał będzie w przypadku katechezy, która umieszczona na pierwszej lub ostatniej godzinie lekcyjnej, sprzyja wypisaniu się z przedmiotu, by móc godzinę dłużej pospać lub być w domu.
Ta prymitywna manipulacja jest widoczna na pierwszy rzut oka dla większości, toteż przechodzi się nad tego typu zabiegami do porządku dziennego. Oczywiście niesłusznie, bo mamy tu do czynienia z oswojeniem się ze złem i jego minimalizowaniem w imię „niech każdy wybierze to, co uważa za słuszne, bo przecież nie będziemy zmuszali do katechezy!”.
Na kanwie tejże liberalnej mechaniki, już dawno dobrnęliśmy do punktu, jak się zdaje, z małymi szansami na odwrót – galopujące wymieranie, fala rozwodów, czyli rozbitych rodzin oraz akceptacja wszechobecnej patologii w warstwie intelektualnej czy estetycznej, prowadzą nas niechybnie do cywilizacyjnego upadku. Bagatelizujemy ten fakt jako społeczeństwo, bo większość nie zdaje sobie sprawy, że rzeczywistość nie znosi próżni – już od dawna nie u naszych bram, lecz w samym środku naszych państw mamy tych, którzy wykorzystają naszą słabość i dobiją resztki tego, co zostało z niegdyś pięknej Europy.
Nie w tym jednak rzecz, na co wskazuje przecież tytuł. Środowiska przeciwne katechezie w szkołach regularnie postulują, aby wprowadzić zamiast niej etykę. Jako że etyka jest działem filozofii, który to kierunek studiowałem, ponadto miałem okazję prowadzić zajęcia z etyki w szkole średniej, jestem w stanie ocenić zarówno program proponowany przez ministerstwo, jak i motywy, jakie przyświecają rządzącym, by ten przedmiot znalazł się w szkołach na tym poziomie i w takim kształcie.
Podstawową kwestią jest to, że już na gruncie samej nazwy przedmiotu mamy sprytne wykorzystanie niewiedzy społeczeństwa odnośnie do tego, czego mają się uczyć dzieci. Zdawać by się przecież mogło, że skoro jest to etyka, to dzieci i młodzież będą uczone pewnych postaw, które umożliwią im odróżnianie dobra od zła. Pamiętam zresztą, że zaczynając pracę w szkole, zostałem zaczepiony przez polonistkę, która narzekając na młodzież powiedziała: „może Panu uda się nauczyć ich przyzwoitości”. Niestety, jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach.
Bo oto program zajęć ułożony jest w taki sposób, że można mówić raczej o historii etyki z dodatkiem wybranych dylematów moralnych, których rozwiązanie proponowane przez program jest jako żywo zaczerpnięte z konkretnego modelu ideologicznego, czyli z liberalizmu. Nie jest więc ten przedmiot formowaniem człowieka. Proponowane przez Ministerstwo podręczniki pozwalały na przedstawienie różnych systemów etycznych, znanych z historii – począwszy od etyki cnót Arystotelesa, przez stoicyzm, epikureizm aż do kantyzmu, konsekwencjalizmu czy utylitaryzmu. Mamy tam głównie deskrypcję, bez stanowczych i rzetelnych, bo umocowanych w szerokim kontekście filozoficznym, ocen zalet i wad każdego z przedstawianych systemów.
Zdawać by się mogło, że nie powinienem narzekać, bo mamy tutaj cały wachlarz systemów, w imię „dla każdego coś miłego”. Nic bardziej mylnego i zdaje sobie sprawę z tego każdy, kto rozumie istotę wychowania dzieci na każdym etapie ich rozwoju. Aby właściwie ukształtować dziecko, potrzebny jest mu kierunek oparty na jednej, określonej aksjologii. Siłą rzeczy, na początku dzieciństwa konieczny jest więc autorytet rodzica i stosunkowo łatwe do zrozumienia wyjaśnienia powinności, a wraz z wiekiem poziom złożoności racji powinien wzrastać. Nadal jednak, szczególnie w okresie dojrzewania, trudno od młodego człowieka oczekiwać, aby system etyczny znał szczegółowo „od podszewki”, czyli rozumiał, że wynika on z założeń ontologicznych oraz rozumienia ludzkiej natury. System etyczny jest bowiem efektem tego, co dzieje się u jego podłoża – stąd właśnie mówimy o filozofii systemowej, czyli łączącej ontologię, epistemologię, etykę i estetykę w jeden system, w którym to wszystko ze sobą współgra, a w której ontologia nazywana filozofią pierwszą, wraz z ludzką naturą, stanowią fundament.
Gdy dziecku lub młodzieńcowi w okresie dojrzewania przedstawiamy, zgodnie z programem Ministerstwa, całą gamę systemów, bez całej podbudowy, bowiem nie pozwala na to ani czas ani poziom intelektualnego i emocjonalnego rozwoju człowieka na tym etapie, to cóż tym samym robimy? Dokonujemy swoistego wdrukowania w umysł, że skoro systemy etyczne są różne i można sobie wybrać ten, który komuś odpowiada, to wartości moralne wynikające z wybranego systemu nie mają charakteru obiektywnego – są płynne.
Oto mamy aksjologiczny szwedzki stół, z którego zależnie od kontekstu, możemy wybrać to, co akurat nam odpowiada. Bo przecież w programie nauczania etyki nie uczy się dzieci właściwej ewaluacji systemów – jest to zabieg z jednej strony celowy, bo wymuszający wtłoczenie do umysłu człowieka utożsamienie tolerancji wszystkich działań z ich akceptacją, z drugiej zaś konieczny, bo jak już wspomniałem, dzieci nie mają narzędzi do właściwej ewaluacji. Po prawdzie to i większość nauczycieli etyki tych narzędzi nie posiada, bowiem są po szkołach podyplomowych. Wracając jednak do dzieci – są więc one zapoznane na przykład z tym, że w obrębie utylitaryzmu w określonym modelu (bo jest ich kilka), to suma arbitralnie rozumianego szczęścia jest decydująca dla oceny czegoś jako dobre. Brzmi fantastycznie, szczególnie dla nastolatka, który wybierając grę online z kolegami zamiast nauki, może zawsze rodzicom powiedzieć: „przykro mi rodzice, ale suma szczęścia moja i kolegów przewyższa waszą sumę szczęścia wynikającą z mojej nauki”.
W ministerialnych podręcznikach do etyki nie znajdzie się przecież zarzutu uderzającego w utylitaryzm: skoro suma szczęścia jest decydująca, to optymalną sytuacją jest np. zdradzenie małżonki w taki sposób, by ta się o tym nie dowiedziała. Szczęśliwe są bowiem w tym wypadku trzy osoby – zdradzający mąż, kochanka, która nie będzie wytargana przez żonę zdradzającego oraz sama małżonka, która żyje w przeświadczeniu o wierności męża. Dziecko bądź młodzieniec zostają więc z samym opisem, bez narzędzi do oceny proponowanego systemu wartości, za to z wrażeniem wynikającym z liberalnej mechaniki – skoro jest tych systemów tak dużo, to żaden nie jest prawdziwy i o charakterze obiektywnym (logiczne rozumowanie musi prowadzić do takich wniosków). Jedyna nauczka, jaka wynika z ministerialnego programu etyki jest taka, że podstawą wszelkich podstaw jest tolerancja – bez względu na to, co drugi człowiek wybierze, mamy powinność tolerować ten wybór.
Oczywiście nie istnieje w podręczniku wyjaśnienie, dlaczego tak jest – jedynym umocowaniem rzekomej cnoty liberalnej tolerancji jest to, że każdy jest równy (tego pojęcia również się nie wyjaśnia) i idzie o to, by nie szkodzić drugiej osobie. Ta liberalna mantra o braku szkody, wynikającej zresztą ze zgody dwójki ludzi, prowadzi w konsekwencji do konieczności uznania, że nawet tak obrzydliwa sytuacja jak umowa między ludożercą a masochistą, że ten pierwszy zje drugiemu nogę, jest akceptowalna. Jest więc oczywiste, że odpodmiotowe rozumienie szkody prowadzi do płynności norm, czyli w efekcie chaosu etycznego. Tego jednak na etyce w szkole podstawowej czy średniej się nie uczy.
Przedmiot ten, w obecnym kształcie i na tym etapie rozwoju człowieka, jest więc niczym więcej niż liberalną indoktrynacją prowadzącą do zobojętnienia, na czym jak się zdaje, bardzo zależy rządzącym, przesiąkniętym mentalnością liberalną i chorobliwym sprzeciwem wobec nauczania Kościoła.
Współczesny świat przeżywa dramatyczne przesilenie, które – choć często pozostaje ukryte pod warstwą poprawnych politycznie haseł – dotyka najgłębszych fundamentów człowieczeństwa. Toczy się walka nie tylko o kulturę, edukację czy język. Toczy się walka o prawdę. O to, kim jest człowiek. Czy jest dziełem Boga – stworzonym na Jego obraz, jako mężczyzna i kobieta? Czy może projektem społecznym, który można dowolnie modyfikować, rekonstruować, a nawet unicestwiać w imię „postępu”?
To pytanie nie jest abstrakcyjne. Nabiera realnych kształtów w szkolnych programach nauczania, w podręcznikach pisanych zgodnie z wytycznymi ideologów równości płci, w medialnych kampaniach normalizujących to, co jeszcze wczoraj uważano za aberrację. I – co najbardziej poruszające – w dramatycznych historiach młodych ludzi, którzy zostali zwiedzeni, okaleczeni i porzuceni przez system, który obiecywał im wyzwolenie.
Wobec tej narastającej presji i coraz śmielszych prób przebudowy cywilizacji zachodniej, postanowiliśmy więc wydać książkę, która stanie się nie tylko kompendium wiedzy, ale również duchowym i intelektualnym narzędziem obrony prawdy. Tak powstała publikacja „Teoria gender: różnorodność czy totalitaryzm XXI wieku?” – książka, która została wydana wyłącznie dzięki ofiarności naszych Darczyńców, i która od samego początku budzi ogromne zainteresowanie.
Książka, która nazywa rzeczy po imieniu
W dobie ogólnego zamętu i celowo wprowadzanej dezorientacji, potrzebujemy tekstów, które nie boją się nazwać rzeczy po imieniu. Książka, którą oddajemy w ręce czytelników, jest właśnie taką publikacją – pisaną z pasją, ale i odpowiedzialnością; odważną, a zarazem osadzoną w faktach i doświadczeniach.
Przede wszystkim autorzy podejmują próbę zrozumienia istoty ideologii gender – jej źródeł, strategii działania i celów. Odsłaniają, że nie chodzi tu o żadną „tolerancję” czy „wolność wyboru”, lecz o całkowitą dekonstrukcję chrześcijańskiej antropologii, o zburzenie naturalnych ról płciowych, o zatarcie różnicy między mężczyzną a kobietą, aż po ostateczne unieważnienie tożsamości człowieka jako stworzenia Bożego.
Lektura książki pozwala dostrzec, że teoria gender nie jest jedynie akademickim konstruktem, lecz narzędziem inżynierii społecznej, które przenika do szkół, mediów, instytucji państwowych i organizacji międzynarodowych – zwłaszcza tych, które mają ogromne środki finansowe i polityczne wpływy.
Głos rozsądku wobec ideologicznego szaleństwa
Szczególnie wstrząsające są fragmenty ukazujące realne konsekwencje wdrażania genderowej ideologii w życie społeczne i edukacyjne. Przykładem mogą być relacje tzw. „detransycjonistów” – osób, które pod wpływem propagandy zdecydowały się na „zmianę płci”, a po latach cierpienia, zabiegów chirurgicznych i stosowania szkodliwych hormonów, zrozumiały, że padły ofiarą kłamstwa.
Dr Andre Van Mol, lekarz i członek American College of Pediatrics jasno stwierdza: „Nie udowodniono, że zmiana płci jest skuteczna. Nie zmniejsza liczby samobójstw. Nie leczy traumy. Małoletni nie są w stanie wyrazić prawdziwie świadomej zgody”. A mimo to, system – wspierany przez potężne lobby farmaceutyczne i środowiska ideologiczne – nie tylko umożliwia, ale wręcz promuje takie interwencje wobec niepełnoletnich dzieci.
Podobne niepokojące zjawiska opisuje raport niemiecki, który ujawnił, że ponad 63% młodych osób identyfikujących się jako „transpłciowe” porzuca swoją diagnozę w ciągu pięciu lat. W przypadku dziewcząt w wieku 15–19 lat odsetek ten wynosi aż 72,7%. To dane, które powinny zaniepokoić każdego, kto z troską patrzy na psychiczne i duchowe zdrowie młodego pokolenia.
Książka „Teoria gender” nie tylko analizuje zjawisko w jego wymiarze psychologicznym i edukacyjnym, ale również ukazuje szerszy kontekst polityczny i kulturowy. Konkretne dokumenty Komisji Europejskiej mówią wprost o konieczności „konfrontowania stereotypów płciowych” już w edukacji przedszkolnej. Uczniów należy – zdaniem unijnych urzędników – poddawać reedukacji w zakresie „inkluzywnego języka”, a nauczycieli szkolić, by potrafili identyfikować i „neutralizować” tradycyjne przekonania dzieci na temat płci i rodziny.
Unia Europejska przeznaczyła na promocję polityki genderowej ponad 220 milionów euro, z czego dziesiątki milionów trafiły do najbardziej radykalnych organizacji LGBT. Jednocześnie systematycznie marginalizuje się prawa rodziców, podważa suwerenność państw narodowych i próbuje narzucać jednolity model „tęczowej edukacji” wszystkim krajom członkowskim.
To wszystko dzieje się w sposób ukryty, ale skuteczny – poprzez podręczniki, materiały szkoleniowe, „programy równościowe”, a także przez medialną cenzurę i presję polityczną. Mamy do czynienia z miękkim totalitaryzmem, który zamiast otwartej przemocy, stosuje techniki manipulacji, oswajania i stopniowej dekonstrukcji prawdy.
Wspólny opór – dzięki wspólnemu wsparciu
W tym kontekście publikacja książki „Teoria gender: różnorodność czy totalitaryzm XXI wieku?” jawi się jako akt odwagi i odpowiedzialności. Ale warto podkreślić z całą mocą – nie byłoby to możliwe bez wsparcia naszych Darczyńców.
To właśnie dzięki ich hojności mogliśmy wydać tę książkę i rozpocząć jej dystrybucję. To modlitwa, zaangażowanie i ofiary ze strony sympatyków naszej kampanii sprawiły, że głos prawdy nie został zagłuszony. W ciągu zaledwie kilku tygodni setki egzemplarzy trafiły do nauczycieli, rodziców, katechetów i osób zaangażowanych w życie publiczne. Kluczowa jest tutaj decyzja o podjęciu odwagi, rzetelności, pomocy w zrozumieniu zjawiska, które wielu jeszcze nie potrafi nazwać po imieniu.
Książkę można zamówić bezpłatnie
Naszym pragnieniem jest, by ta publikacja dotarła do każdej osoby, która czuje się bezradna wobec genderowej ofensywy. Dlatego książkę można zamówić bezpłatnie przez naszą stronę internetową.
Jeśli znają Państwo nauczycieli, wychowawców, katechetów, dyrektorów szkół – przekażcie im tę informację. Jeśli macie Państwo kontakt z lokalnymi liderami, organizacjami społecznymi, wspólnotami parafialnymi – podzielcie się tą książką. Możecie też wesprzeć dalszą dystrybucję finansowo – każda złotówka przeznaczona na ten cel to inwestycja w prawdę, wolność i przyszłość naszych dzieci.
Nie możemy dłużej milczeć
Jest jeszcze czas, by powstrzymać tę rewolucję. Ale zegar tyka. Dlatego potrzebujemy świadomych, odważnych i dobrze przygotowanych ludzi, którzy staną w obronie prawdy. Książka „Teoria gender: różnorodność czy totalitaryzm XXI wieku?” może stać się dla nich narzędziem, oparciem i źródłem nadziei.
Nie pozwólmy, by ideologiczne kłamstwo zapanowało nad sercami i umysłami naszych dzieci. Nie pozwólmy, by genderowa propaganda zniszczyła to, co święte: małżeństwo, rodzinę, macierzyństwo, ojcostwo, tożsamość.
Para gejów, z których jeden był już prawomocnie skazany za molestowanie nieletniego chłopca, dostała pod opiekę niemowlę. Dziecko zakupili u surogatki poprzez procedury in vitro.
To wszystko dzieje się właśnie teraz w USA, w stanie Pensylwania. Prawo stanowe zakazuje tam adopcji przez osoby skazane za przestępstwa seksualne. Jednak zakaz nie dotyczy umów surogacji. W ten sposób gej-pedofil dostał do domu maleńkiego chłopca.
Sprawa dotyczy Brandona Mitchella, geja, nauczyciela chemii z Pensylwanii, który w 2016 roku został skazany za molestowanie swojego 16-letniego ucznia oraz za posiadanie pornografii dziecięcej. Pomimo faktu, że homoseksualista figuruje w rejestrze przestępców seksualnych, wraz ze swoim „mężem” – otrzymał opiekę nad dzieckiem, urodzonym przez surogatkę w wyniku zapłodnienia in vitro.
Roczne dziecko przebywa w tej chwili w jednym domu z dwoma gejami. Nie ma żadnych możliwości obrony, gdyby taka konieczność zaszła. Zaś doświadczenie uczy, że otoczenie homoseksualistów rzadko reaguje na patologie, by nie zostać posądzonymi o uprzedzenie wobec LGBT.
Za to geje chwalą się w Internecie nagraniem, które pokazuje pierwsze urodziny kupionego z in vitro chłopca. Nagranie rozeszło się po Internecie w milionach odsłon – zrzut z video widzi Pani w grafice powyżej.
W stanie Pensylwania obowiązuje zakaz adopcji przez osoby z rejestru przestępców seksualnych, jednak prawo to nie dotyczy przypadków surogacji. W praktyce oznacza to, że ktoś, kto nie może legalnie adoptować dziecka, może kupić je z procedur in vitro za pośrednictwem tzw. matki zastępczej. Co więcej, para mężczyzn zbierała środki, aby kupić niemowlę za pomocą platformy GoFundMe, w opisie zrzutki prezentując się jako dyskryminowani przez system, ale gorąco pragnący „powiększyć rodzinę”.
Szanowna Pani,
Czy podobne skandale będą mieć miejsce w Polsce? Wszystko wskazuje, że to bardzo możliwe…
Kilka dni temu pisałem do Pani, że lobby aborcyjne mocno forsuje techniki sztucznego rozrodu. Jest to dla nich oczko w głowie, bo po pierwsze – normalizują w ten sposób masową aborcję, po drugie – przy pomocy in vitro wprowadzają do życia społecznego szereg innych patologii.
W Polsce za prawdę o in vitro grozi nam sądem lewicowa aktywistka Maja Staśko, będąca także publicystką radykalnych czasopism (np. „Krytyki Politycznej”).
Tymczasem jedna z ciemnych stron in vitro to właśnie ta: możliwość produkcji dzieci na zamówienie i sprzedawania ich parom homoseksualnym, w tym gejom, którzy sami nie mają jak urodzić dziecka.
Chciałbym poinformować Panią, że wciąż zbieramy środki na wydanie folderów o in vitro, aby rozdystrybuować je po całej Polsce. Wciąż nie mamy zebranej całej kwoty i muszę ponownie prosić o wsparcie finansowe projektu.
Jak sama Pani widzi, patologie związane ze sztucznym rozrodem to nie jest teoria, one naprawdę mają miejsce. Tym bardziej trzeba ostrzegać ludzi przed tym horrorem.
Bardzo proszę o wpłatę kwoty, jaką uzna Pani za właściwą, by zrealizować projekt. Jego całkowity koszt w pierwszej fazie to około 14 000 złotych. W tej chwili udało się zebrać 8400 złotych, a więc brakuje 5600 złotych.
Bardzo proszę o pomoc, bo sprawa nie może czekać. Codziennie widzimy, że trzeba działać jak najszybciej.
Taniec na rurze dla dzieci, pokoje masturbacyjne dla kilkulatków, tęczowe przedszkola prowadzone przed pedofilów: to nie są teorie spiskowe prawicy. To Niemcy ostatnich lat. Nasi zachodni sąsiedzi tak bowiem zapędzili się w krzewieniu „postępu”, że trudno powiedzieć, czy mają jeszcze jakieś granice.
Pedofilskie skandale nie są jednak niczym nowym za Odrą: największe tragedie wielu dzieci działy się tam przez wiele dekad. To my jedynie dowiadujemy się o nich z opóźnieniem, gdy sprawcy zdążyli już uciec przed sprawiedliwością.
Jest sobota, 5 lipca bieżącego roku. W jasnej salce wyłożonej parkietem na rurze tańczy mężczyzna w stringach, udając płeć przeciwną. Tancerz wygina się w erotycznych ruchach, a kiedy jego występ dobiega końca, zastępuje go praktycznie naga kobieta.
Taniec na rurze dla dzieci
Gdy ta przestanie masować swoje piersi, na rurę wskoczy kolejny mężczyzna przebrany za kogoś, kim nie jest. Trudno powiedzieć, czy to transwestyta w żeńskich fatałaszkach, czy transseksualista, który dopiero zaczął hormonoterapię. I on jednak ostatecznie ustępuje miejsca kolejnej osobie i następnemu występowi erotycznemu. Pod oknem salki siedzą małe dzieci. Sądząc po ich wyglądzie, są jeszcze w podstawówce.
Pokaz tańca na rurze zorganizowała marka odzieżowa Mutti Pole Wear – w jej sklepach sprzedaje się skąpe ubiory nabywane przez erotycznych tancerzy i striptizerki. Wydarzenie przyciągnęło zarówno dorosłych, jak i dzieci, ponieważ… dla dzieci były nawet specjalne bilety. Można było kupić je online.
Mutti Pole Wear próbuje po wszystkim usunąć ślady wydarzenia z mediów społecznościowych. Kiedy „sprawa się rypła” (dzisiaj nazywa się to „kiepską optyką”), a wydarzenie zaczęli komentować internauci i prawicowe media, strach obleciał nawet tancerzy, którzy jeszcze niedawno obnażali się chętnie przed nieletnimi. Jeden z nich próbuje obrócić sprawę w żart, podkreślając, że „żadne dziecko” obecne w salce „nie zostało straumatyzowane” jego bezwstydnym zachowaniem. Tym samym przyznaje, oczywiście, że naprawdę tańczył na rurze przed dziećmi.
Pokoje masturbacyjne
Zaczyna się lipiec 2023 roku. Niemieckie media zwracają swój (zszokowany, obrzydzony) wzrok na Nadrenię Północną-Westfalię, gdzie Arbeiterwohlfahrt, jeden z sześciu głównych związków dobroczynnych w Niemczech, próbuje właśnie zrealizować absurdalny pomysł: pokoje masturbacyjne dla dzieci. Te oczywiście nie noszą oficjalnie takiej nazwy. AWO nazywa je „pokojami do eksploracji ciała”. Sama nazwa jednak pomysłu nie ratuje. Wszyscy i tak wiedzą, o co chodzi.
Projekt ma bowiem umożliwić dzieciom w wieku przedszkolnym (3–6 lat) „odkrywanie własnej seksualności” poprzez zabawy, takie jak „gra w doktora”, wzajemne dotykanie się i nagość. Inicjatywa wywołuje ogromne oburzenie rodziców i lokalnych władz, a media dowiadują się o niej prawdopodobnie tylko dzięki oburzeniu opiekunów. Ci zostają bowiem poinformowani pisemnie o planowanym eksperymencie, czekającym na ich dzieci i polegającym na stworzeniu dedykowanych pomieszczeń w lokalnych przedszkolach, w których dzieci mogłyby „głaskać i badać” swoje ciała. Oraz ciała innych dzieci. W liście określone są też zasady funkcjonowania tych przestrzeni: najmłodsi mają do nich wchodzić z własnej woli, a zabawa ma być przyjemna dla wszystkich uczestników. Dzieciom nie wolno też wkładać sobie do otworów ciała żadnych przedmiotów, wszystko inne jest jednak dozwolone.
Rodzice, poinformowani o planach, protestują słusznym oburzeniem. Pomysłodawcy projektu starają się ich jednak zastraszyć, twierdząc, że eksperyment ma rzekomo poparcie Ministerstwa Kultury. To okazuje się jednak później nieprawdą. Ostatecznie zareagować musi Krajowy Urząd ds. Młodzieży (Jugendamt) w Dolnej Saksonii, blokując powstanie pokojów masturbacyjnych, które jak się jednak okazuje, „zagrażają dobru dziecka” i nie mają podstaw pedagogicznych.
Lis w kurniku
Jesienią 2022 roku organizacja Berliner Schwulenberatung (dawne „Doradztwo dla gejów”, obecnie organizacja queerowa), ogłasza ambitny projekt: „Lebensort Vielfalt”, Różnorodne Miejsce Zamieszkania w dzielnicy Südkreuz. Kompleks ma obejmować 69 apartamentów, placówkę dla seniorów, restaurację oraz dwa przedszkola z programem edukacyjnym, promującym „tęczowy świat”. Różnorodność płciową i seksualną. Projekt, wspierany przez berliński Senat ds. Młodzieży, Edukacji i Rodziny, od początku budzi kontrowersje – bo czy dzieci w przedszkolu muszą uczyć się o seksualności? Do mediów przedostaje się jednak jeszcze inna (gorsza) wiadomość: w zarządzie organizacji ma zasiąść Rüdiger Lautmann, socjolog znany z normalizowania pedofilii.
Lautmann to od listopada 2022 roku emerytowany profesor socjologii Uniwersytetu w Bremie. Jego najbardziej szokująca książka z 1994 roku to „Die Lust am Kind: Porträt des Pädophilen” („Pożądanie dziecka: portret pedofila”), oparta na wywiadach z 60 mężczyznami, którzy przyznali się do wykorzystywania seksualnego dzieci. Lautmann prezentuje w niej pedofilię jako „orientację seksualną”, sugerując, że dzieci, nawet czteroletnie, mogą wyrazić zgodę na kontakty intymne z dorosłymi. W przeszłości mężczyzny książka potwierdza jednak tylko pewien wzór: jego wcześniejsza działalność zachwala wszak „seksualność między dziećmi a dorosłymi”. Lautmann to obrońca i promotor pedofilii – to żaden sekret.
Ekspert zasiada jednak w zarządzie Berliner Schwulenberatung nadzorującym projekt „Lebensort Vielfalt”, w tym planowanie przedszkoli. Placówki chcą edukować dzieci w wieku od 3 do 5 lat na temat transseksualizmu i interpłciowości, z naciskiem na „akceptację różnorodności seksualnej”. Projekt reklamuje się więc jako odpowiedź na (rzekomy) brak edukacji w tym zakresie w tradycyjnych przedszkolach. Kiedy więc więcej i więcej osób dowiaduje się, kto ma wywierać wpływ na „tęczowe przedszkola”, obecność Lautmanna nagłaśniana jest już przez największe niemieckie media. Sprawa jest nawet na tyle szokująca, że donoszą o niej poza granicami kraju.
W odpowiedzi na presję społeczną i medialną Lautmann rezygnuje z funkcji w zarządzie, tłumacząc, że chce „zapobiec dalszym szkodom dla organizacji i projektu”. Schwulenberatung kontynuuje projekt bez jego pomocy, a Lautmann… działa dalej. Zamiast jednak otwierać „tęczowe przedszkola”, skupia się na działalności politycznej jako sekretarz berlińskiego oddziału SPDqueer, organizacji współpracującej z Socjaldemokratyczną Partią Niemiec (SPD). To w tej partii zwolennik pedofilii pomaga promować „zmiany płci” u nieletnich. Również w tym przypadku, zdaniem zwyrodnialca, dzieci mogą wyrazić świadomą zgodę.
Nieodwracalna krzywda
Zaczyna się lato 2020. Nagle Niemcy obiega wiadomość, która jeszcze tego samego czerwca dotrze do większości zagranicznych mediów. Na światło dzienne przedostaje się bowiem informacja, że w latach 1969–2003 w Berlinie Zachodnim realizowano „eksperyment Kentlera”. Pod kierownictwem psychologa i seksuologa o rzeczonym nazwisku i z poparciem berlińskiego Senatu, bezdomne dzieci, głównie chłopcy w wieku od 6 do 15 lat, były przez wiele dekad umieszczane w domach mężczyzn o skłonnościach pedofilskich, uznanych za „odpowiednich” opiekunów. Projekt miał niby na celu resocjalizację młodzieży, a w rzeczywistości prowadził do systemowego wykorzystywania nieletnich.
Kentler, seksuolog i profesor pedagogiki społecznej na Uniwersytecie w Hanowerze, w latach 60. i 70. XX wieku był uznawany za autorytet w dziedzinie edukacji seksualnej. Podobnie jak Lautmann był on przekonany, że kontakty seksualne między dziećmi a dorosłymi są nieszkodliwe, a nawet mogą mieć „pozytywne skutki”. Profesor twierdził też, że pedofile są idealnymi opiekunami dla zaniedbanych dzieci. Jego teoria opierała się na ideach wyzwolenia seksualnego, które w powojennych Niemczech łączyły odrzucenie tradycyjnych norm moralnych z antyfaszystowską retoryką. Normy społeczne są złe, tłamszą człowieka, szczególnie dorastającego, a na sztywnych normach opiera się zawsze faszyzm, jeżeli więc normy się odrzuci, to faszyzm (oraz nazizm) nigdy już się nie odrodzi!
Media nagłaśniają też fakt, że pedofile, w łapskach których lądowały z (nie)łaski państwowej dzieci, otrzymywali od miasta regularne zasiłki na opiekę nad nimi. Ich ofiary natomiast pochodziły z marginesu społecznego – byli to bezdomni, dzieci ulicy, często zmagające się z traumą, uzależnieniami lub prostytucją. Kentler osobiście nadzorował zaś projekt, wiedząc nawet, że w wielu przypadkach dochodzi do molestowania i gwałtów. Profesor jednak taką krzywdę najmłodszych uważał za „naturalną” część relacji, które pomógł stworzyć.
Szczegóły eksperymentu Kentlera pozostawały jednak długo w dużej mierze nieznane opinii publicznej – aż do 2015 roku, kiedy to pierwsze doniesienia medialne wywołują publiczną debatę. Dopiero w 2016 roku berliński Senat zleca zbadanie sprawy, a raport Uniwersytetu w Hildesheim, który ją opisuje, zostaje opublikowany właśnie w 2020. Z takim opóźnieniem ujawniona zostaje pełna skala tragedii: umieszczanie dzieci „pod opieką” pedofilów było tolerowane przez berlińskie urzędy opieki społecznej przez niemal 30 lat. Niemcy – a chwilę po nich reszta świata – dowiadują się również o istnieniu sieci powiązań między pedofilami a wpływowymi instytucjami, takimi jak Instytut Maxa Plancka, Wolny Uniwersytet w Berlinie czy szkoła Odenwald, gdzie od lat 60. dochodziło do systemowego wykorzystywania seksualnego uczniów przez nauczycieli i dyrektora.
Kentler, który zmarł w 2008 roku, nigdy nie poniósł żadnej odpowiedzialności karnej.
Fundacja Pro-Prawo do Życia, niechluje nie dali adresu intern…
Kilka dni temu szefowa MEN Barbara Nowacka ogłosiła wielką reformę szkolnictwa. Celem jest dopasowanie polskiej edukacji do żądań unijnych, gdyż Unia Europejska przejmuje kontrolę nad edukacją w Polsce w ramach tzw. Europejskiego Obszaru Edukacyjnego. Uczniów czekają m.in. kolejne nowe przedmioty, zmiany w systemie ocen, nowe matury i nowe podręczniki.
W ocenie Fundacji Pro-Prawo do Życia celem tej reformy jest wyrwanie dzieci spod wychowawczego wpływu rodziców i przeobrażenie szkół w “przechowalnie” dzieci i młodzieży, w których prowadzona będzie ideologizacja i deprawacja, połączana z oduczaniem samodzielnego myślenia. Fundacja publikuje analizę zapowiedzianej przez MEN reformy.
Niewielu Polaków wie, że już w 2025 r. zobowiązano się urzeczywistnić tzw. „Europejski Obszar Edukacyjny”. Jego założenie jest takie: polityka w zakresie edukacji i oświaty, która do tej pory pozostawała w gestii rządów państw członkowskich UE, ma stać się częścią polityki unijnej i ma być zarządzana bezpośrednio z poziomu Brukseli. Innymi słowy – kontrolę nad polskimi szkołami przejmuje Unia Europejska.
W związku z tym, kilka dni temu Ministerstwo Edukacji Narodowej ogłosiło plan wielkiej reformy szkolnictwa w Polsce, aby dopasować cały system edukacji w Polsce do wytycznych unijnych. Fundacja Pro-Prawo do Życia przeanalizowała główne punkty tej reformy:
1) Już od 1 września, po wakacjach, do szkół wchodzi nowy przedmiot “edukacja zdrowotna”, pod którą to nazwą dla zmylenia rodziców ukrywa się “edukacja seksualna” prowadzona według stworzonych w Niemczech Standardów Edukacji Seksualnej w Europie, przed którymi Fundacja ostrzega od ponad 10 lat w ramach kampanii “Stop pedofilii”. Uczniowie będą oswajać się m.in. z masturbacją, LGBT, homoseksualnym stylem życia, rozwiązłością seksualną, wyrażaniem zgody na seks, różnymi “orientacjami seksualnymi” i rodzajami “rodzin” oraz z tzw. “tranzycją” poprzez okaleczanie się lub faszerowanie się blokerami hormonalnymi.
2) Zmieniony ma zostać system oceniania uczniów, w szczególności system ocen z zachowania. Ma być to system opisowy, w ramach którego szkoła będzie opisywać całokształt postawy moralnej ucznia, sugerując jemu oraz jego rodzicom “obszary wymagające poprawy”. System ten będzie uwzględniał m.in. zaangażowanie w rozmaity aktywizm. W ramach tego nowego systemu oceniania uczniowie mają też oceniać sami siebie (!) oraz ma funkcjonować “ocena koleżeńska”, która doprowadzi w praktyce do tego, że uczeń będzie zmuszony dopasowywać się do presji grupy rówieśniczej.
W ocenie Fundacji, to wszystko będzie de facto systemem monitoringu ucznia i jego rodziny, a w szczególności zasad i wartości wynoszonych z rodzinnego domu, z którymi dziecko przychodzi do szkoły. Punktem odniesienia dla takiej opisowej oceny z zachowania będą “wartości europejskie” (czyli dewiacje seksualne, aborcja, bezbożnictwo, konsumpcjonizm itp.), a nie Dekalog i zasady wynikające z polskiej kultury i cywilizacji chrześcijańskiej.
3) Mają zostać wprowadzone kolejne nowe przedmioty, niektóre przedmioty zostaną połączone razem w bloki tematyczne, więcej czasu ma być przeznaczane na “zainteresowania” uczniów, projekty oraz prace grupowe. Wprowadzone mają zostać także nowe podstawy programowe i nowe podręczniki. To wszystko brzmi bardzo atrakcyjnie propagandowo, ale w praktyce będzie oznaczać jeszcze większe “odmóżdżanie” uczniów i doprowadzi do całkowitego zaniku umiejętności krytycznego, samodzielnego myślenia.
Fundacja Pro-Prawo do Życia zwraca uwagę, że od dawna uczniowie np. na języku polskim nie czytają całych lektur, tylko co najwyżej krótkie fragmenty lub wręcz wyłącznie omówienia książek. Podręczniki do historii od wielu lat nie zawierają już przede wszystkim tekstu z opisem faktów historycznych, tylko kolorowe grafiki, plansze, tabele i skrótowe informacje hasłowo streszczające dane zagadnienie i mówiące uczniom, co mają myśleć na dany temat. Podobne tendencje widać na innych przedmiotach, zwłaszcza humanistycznych. Zamiast docierać do prawdy, czytać ze zrozumieniem i samodzielnie wyciągać wnioski, uczniowie mają przyswajać gotowe, spreparowane treści podające im “na tacy” co należy myśleć oraz jak oceniać przedstawiane im zjawiska. Zamiast samodzielnego (pod nadzorem nauczyciela) docierania do głębi zagadnień celem ich zrozumienia, uczniowie mają przyswajać wiedzę w postaci krótkich “ciekawostek” i gotowych haseł.
4) Najważniejszą częścią reformy i jej priorytetem, co otwarcie mówi MEN, ma być troska o “dobrostan” uczniów oraz “wzmocnienie funkcji wychowawczej szkoły”. W praktyce te pozytywnie brzmiące hasła oznaczają jedno – chęć wyrwania dzieci spod opieki rodziców i przekazanie ich na wychowanie przez system edukacji, aby zostali “nowoczesnymi europejczykami”.
Czym jest “dobrostan psychiczny” uczniów, o który zadbać ma reforma edukacji? To nic innego jak nieustanne spełnianie kolejnych zachcianek emocjonalnych. Ten “dobrostan” jest naruszany m.in. poprzez stawianie uczniom wymagań, dyscyplinę oraz odwoływanie się do obiektywnych zasad moralnych, których powinno się przestrzegać, w szczególności do Dekalogu i nauczania Kościoła. Innymi słowy – “dobrostan” jest przeciwieństwem klasycznego wychowania człowieka, które polega na kształtowaniu cnót i charakteru.
Rząd Tuska i Nowackiej, unijni komisarze oraz niemieccy “eksperci” od edukacji chcą, aby polskie dzieci “czuły się dobrze”, w związku z tym uczniowie mają być wychowywani bez zasad, bez wymagań i bez obowiązków. Z pewnością nie spowoduje to, że młodzi ludzie będą czuć się dobrze. Wręcz przeciwnie – od dziesięcioleci na Zachodzie, a od jakiegoś czasu także w Polsce, lawinowo rosną problemy psychiczne dzieci i młodzieży. To właśnie efekt “dobrostanu” polegającego na wychowaniu bez jakichkolwiek wymagań i obowiązków, przy równoczesnym oswajaniu z ideologiami i patologiami seksualnymi.
Polskie szkoły po reformie MEN mają stać się “przechowalniami” uczniów, w których dzieci i młodzież będą spędzać większość dnia na utrwalaniu swojego “dobrostanu psychicznego”. Właśnie temu służy nieustanne obniżanie wymagań edukacyjnych połączone z jednoczesnym rozluźnianiem dyscypliny i norm moralnych.
W nowoczesnej, zreformowanej według wytycznych UE polskiej szkole, dzieci mają wychowywać się w sposób bezstresowy, bez jakichkolwiek wymagań i obowiązków, przyswajać informacje w postaci gotowych ciekawostek z różnych dziedzin wiedzy, oraz “edukować się” seksualnie poprzez oswajanie z masturbacją, rozwiązłością, LGBT, homoseksualnym stylem życia, wolnymi związkami, bezdzietnością, aborcją i antykoncepcją.
W ten sposób młodzi Polacy mają stać się “Europejczykami” – odebrana edukacja szkolna pozwoli im na podjęcie pracy, która nie będzie od nich wymagać samodzielnego i krytycznego myślenia, indoktrynacja doprowadzi do odejścia od wiary i Kościoła, a narzucony przez szkoły styl życia sprawi, że kolejne pokolenia Polaków będą bezdzietnymi singlami, skoncentrowanymi na rozwiązłości seksualnej, własnych zachciankach i oddawaniu się kolejnym rozrywkom.
Właśnie do tego doprowadzono w krajach Europy Zachodniej, gdzie uczniowie od dziesięcioleci są “edukowani” seksualnie, oswajani z egoizmem i indywidualizmem oraz przymuszani do odchodzenia od swoich lokalnych tradycji narodowych na rzecz “wartości europejskich” definiowanych odgórnie przez urzędników i biurokratów w Brukseli i Berlinie.
Ta droga prowadzi również do zagłady naszego narodu na poziomie cywilizacyjnym, kulturowym i biologicznym (demografia).
Zdaniem Fundacji, nie musimy jednak tą drogą podążać, nawet jeśli Unia Europejska oraz inne państwa i międzynarodowe organizacje wymuszają na Polsce te działania. Możemy powstrzymać tę rewolucję i uratować przyszłość naszego narodu. Kluczem do zwycięstwa jest budzenie świadomości rodziców, którzy podejmą walkę w swoim miejscu zamieszkania – w szkołach swoich dzieci, w swoich parafiach, w społecznościach lokalnych itp.
Jeżeli chcemy ocalić Polskę, to zdaniem Fundacji Pro-Prawo do Życia muszą nastąpić dwie najważniejsze rzeczy: Polacy muszą chcieć mieć dzieci, a następnie przejąć osobistą odpowiedzialność za ich wychowanie – za naukę wiary, moralności, obyczajów, tradycji, historii i kultury. Nie możemy pozwolić na to, aby wychowanie z rąk rodziców przejęły zideologizowane szkoły i instytucje obsadzone ekspertami od “dobrostanu”.
Dlatego Fundacja zapowiada organizację kolejnych kampanii informacyjnych, szczególnie teraz, przez okres wakacji, gdyż już za półtora miesiąca “edukacja seksualna” wchodzi do szkół, potem MEN zacznie wdrażać kolejne “reformy” narzucane nam przez UE. Kolejni rodzice muszą się o tym dowiedzieć, aby mogli zacząć działać w obronie swoich dzieci.