Dzisiejszej nocy w Kijowie zginęło 31 osób podczas nalotu rosyjskiego na stolicę Ukrainy.
Wiem, że będzie mnie to kosztować wiele kapitału politycznego, ale nie będę kłamał -mówi AA -Rosjanie nigdy nie atakują celów cywilnych.
Nie znam ani jednego przypadku, by Rosjanie celowo atakowali cywilów.
Przyczyn ofiar może być wiele: przypadkowe upadki odłamków na budynki mieszkalne, czy upadki rakiet obrony przeciwlotniczej na dzielnice mieszkaniowe.
Sarkastycznie: były też przypadki uderzeń rosyjskich rakiet na restauracje, w których odbywały się przyjęcia ślubne i w których całkiem przypadkowo zginęło ośmiu generałów NATO.
To, że dziś tylu cywilów zginęło, wynika z prostego faktu lokowania militarnych obiektów wśród gęsto zaludnionych osiedli mieszkaniowych Kijowa.
Ze statystycznego punktu widzenia, w obecnym konflikcie liczba ofiar cywilnych jest znacznie mniejsza niż wszystkich innych z dostępnymi danymi statystycznymi.
Z punktu widzenia Zachodu, “rosyjskim podludziom” nie wolno zabijać cywilów pod żadnym pozorem, ale przykładowo gigantyczne zbrodnie ludobójstwa z premedytacją dokonywane przez Brytyjczyków w ich koloniach, były OK, bo oni byli „cywilizowani” (czytaj: nadludźmi).
Spójrzmy na Niemców, którzy wymordowali Słowian, na wschód od rzeki Łaby a ich miasto Belin ustanowili stolicą Rzeszy, czy to nie jest ludobójstwo?
Ukraina nie jest suwerenna, ale jest marionetką Zachodu.
Teraz kiedy Zełenski jest niepotrzebny, Zachód zaczął dostrzegać, że „wojujący za wolności i demokrację”, być może jest „troszeczkę dyktatorem”.
Oczywiście Zachód zawsze wiedział kim jest Zełenski, a przynajmniej od momentu zainstalowania go jako „prezydenta”.
Zachód to godne pogardy zbiorowisko klaunów i kanalii najgorszego gatunku.
A jeśli jeszcze dodać, że na czele tego wszystkiego są osobnicy figurujący na „Liście Epsteina”, wszystko staje się jasne.
Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto) • 3 sierpnia 2025 michalkiewicz
Podczas kiedy („podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka” – napisał Wieszcz w „Panu Tadeuszu”) obywatel Tusk Donald dokonywał głębokiej rekonstrukcji swojego vaginetu, za kulisami trwało młotowanie marszałka Sejmu, obywatela Hołowni Szkymona, żeby nie zwoływał Zgromadzenia Narodowego. Dzięki temu prezydent-elekt, obywatel Nawrocki Karol, nie miałby przed kim złożyć przysięgi, więc by jej nie złożył. Tymczasem przysięga ta, która musi być złożona przez Zgromadzeniem Narodowym zgodnie z art. 130 konstytucji, jest warunkiem sine qua non objęcia urzędu przez prezydenta-elekta. W tej sytuacji, zgodnie z art. 131 konstytucji, jeśli wybrany prezydent „nie może” objąć urzędu, obowiązki prezydenta pełni marszałek Sejmu, do czasu wyboru nowego prezydenta.
Taki scenariusz po raz pierwszy zaprezentował publicznie pan prof. Wojciech Sadurski, chluba światowej jurysprudencji. Po nim, jak za panią matką, pomysł podchwycił Wielce Czcigodny obywatel Giertych Roman, który publicznie apelował, by marszałek Hołownia nie zwoływał Zgromadzenia Narodowego i w ten sposób uniemożliwił prezydentowi-elektowi objęcie urzędu. Wreszcie odezwał się pan prof. Andrzej Zoll, który nie tylko publicznie powtórzył scenariusz zaprezentowany przez chlubę światowej jurysprudencji, dodając od siebie, co pan marszałek Sejmu, po przejęciu obowiązków prezydenta państwa powinien zrobić. Otóż powinien popodpisywać wszystkie ustawy, zwłaszcza te, dotyczące wymiaru sprawiedliwości, jakie podsunie mu do podpisu vaginet obywatela Tuska Donalda. Chodzi o usunięcie z wymiaru sprawiedliwości prawie 5 tys. sędziów mianowanych przez prezydenta Dudę z rekomendacji Krajowej Rady Sądownictwa, której skład nie podoba się zarówno Judenratowi „Gazety Wyborczej”, vaginetowi obywatela Tuska Donalda. Reichsfuhrerin Urszuli Wodęleje, przebierańcom z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, obecnemu ministrowi sprawiedliwości w vaginecie obywatela Tuska Donalda, byłemu sędziemu Waldemarowi Żurkowi i wreszcie – „Babci Kasi”, która w naszym bantustanie cieszy się statusem zbliżonym do statusu pana red. Michnika Adama. Nie ma bowiem w Polsce sądu, który odważyłby się skazać obywatela Michnika Adama, który twierdzi, że wybory prezydenckie wygrał „łobuz”, albo „Babcię Kasię”, nawet gdy wymyśla ona prezydentowi Dudzie od „skurwysynów”.
Wracając do pana marszałka Hołowni, to kilkakrotnie, publicznie informował on o wywieranych na niego naciskach, by przeprowadził „zamach stanu” według przedstawionego wyżej scenariusza. Jednak pan marszałek, w otoczeniu swoich partyjnych koleżanek i kolegów, publicznie oświadczył był, że „zamach stanu – to nie z nami”. O „presji” wywieranej na pana marszałka Hołownię mówili również jego partyjni koledzy, aż wreszcie i pan marszałek wyznał, że podczas koalicyjnych spotkań, był do przeprowadzenia zamachu stanu według wspomnianego scenariusza podżegany. Te wszystkie informacje najwyraźniej przypiekły tyłek obywatelowi Tuskowi Donaldowi, który podczas spotkania ze swoimi wyznawcami w Pabianicach, nawymyślał „zdrajcom”, „dzieciom” oraz innym niedorostkom politycznym. Na takie dictum pan marszałek Hołownia zaczął pękać i wycofywać się ze swoich poprzednich informacji wyjaśniając, że określenia „zmach stanu” używał „nie w znaczeniu prawniczym”, tylko – „politycznym”. To idiotyczne wyjaśnienie zostało natychmiast podchwycone nie tylko przez działaczy Volksdeutsche Partei, ale i przez partyjnych kolegów pana marszałka, aż wreszcie panienki z rządowej telewizji („w likwidacji”) na Woronicza oświadczyły, że sprawa „jest zamknięta”. Skoro tak, to nieomylny to znak, że stare kiejkuty, być może na polecenie berlińskiej centrali BND, nacisnęły hamulec, no i teraz wszyscy, z marszałkiem Hołownią na czele, będą sprawę bagatelizowali i tuszowali.
Dotyczy to zwłaszcza nowego kierownictwa Ministerstwa Sprawiedliwości i Prokuratury Generalnej, na których czele stanął obywatel Żurek Waldemar, zażywający reputacji płomiennego szermierza ludowej praworządności. Wprawdzie PiS złożyło do prokuratury stosowne zawiadomienie o przestępstwie – ale nie słychać, żeby niezależna prokuratura pod kierownictwem obywatela Żurka Waldemara, podejmowała jakieś kroki w kierunku wyjaśnienia sprawy. Nie jest to, wbrew pozorom trudne, nawet w sytuacji, gdy pan marszałek Hołownia, najwyraźniej czymś nastraszony, idzie w zaparte. Chodzi o to, że co najmniej trzy osoby podżegały pana marszałka Hołownię do popełnienia przestępstwa zamachu stanu: pan prof. Wojciech Sadurski, Wielce Czcigodny Giertych Roman i pan prof. Andrzej Zoll. Przestępstwo podżegania ma charakter samoistny, więc sprawcy powinni być ukrarani, niezależnie od tego, co z tym fantem zrobił pan marszałek Hołownia tym bardziej, że fakt podżegania jest powszechnie znany, bo wszystko odbywało się publicznie, a sprawcy i stan faktyczny też nie mogą budzić najmniejszych wątpliwości, niezależnie od wymyślań obywatela Tuska Donalda, czy rejterady pana marszałka Hołowni Szymona. Nie ulega zatem najmniejszej wątpliwości, że ta sprawa będzie testem dla obywatela Żurka Waldemara – czy chodzi mu naprawdę o przywrócenie praworządności w państwie, czy też został wzięty przez obywatela Tuska Donalda do vaginetu na siepacza, który metodą „na rympał”, będzie używał swego aparatu prokuratorskiego i zaufanych niezawisłych sędziów do prześladowania każdego, kogo obywatel Tusk Donald i jego pozostali kolaboranci nieubłaganym palcem wskażą mu jako przeciwnika. Szczerze powiedziawszy, po obywatelu Żurku Waldemarze wiele sobie nie obiecuję tym bardziej, że i PiS, które wprawdzie złożyło doniesienie o przestępstwie, zachowuje się tak, jakby mu specjalnie na rygorystycznym potraktowaniu go nie zależało i sprawia wrażenie, że nie miałoby nic przeciwko temu, by sprawa się rozmyła w coraz to głupszych wyjaśnieniach – oczywiście pod warunkiem podobnie pobłażliwego traktowania rozmaitych PiS-owskich winowajców. Krótko mówiąc – być może jesteśmy w przededniu reaktywowania niepisanej zasady konstytuującej III Rzeczpospolitą: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. W tej sytuacji wszystko może zakończyć się wesołym oberkiem, co będzie jeszcze jednym potwierdzeniem, że w naszym bantustanie nic nie dzieje się naprawdę – oczywiście z wyjątkiem tego, co nakażą nam zrobić Nasi Sojusznicy, którzy naszym Umiłowanym Przywódcom uprawiania prawdziwej, a zwłaszcza – samodzielnej polityki – surowo zakazali.
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
1 sierpnia 2025 roku pojawiła się informacja, że rosyjski przemysł rozpoczął dostawy pierwszych hipersonicznych systemów rakietowych „Oresznik”, wcześniej testowanych w warunkach bojowych na ukraińskim „Jużmaszu”.
Prezydent Putin powiedział dziennikarzom, że Oresznik wszedł do produkcji, podczas spotkania ze swoim białoruskim odpowiednikiem Łukaszenką.
Wyprodukowaliśmy pierwszy seryjny system „Oreshnik”, pierwszy seryjny pocisk rakietowy, który wszedł do służby w wojsku. Teraz seria jest w użyciu.
Ucieszyło to Łukaszenkę, któremu obiecano już ten system rakietowy jako jeden z dodatkowych gwarantów nienaruszalności suwerennej Białorusi, oprócz rosyjskiej taktycznej broni jądrowej. Skąd jednak taki medialny szum wokół „Oresznika”?
To pytanie jest dość niejednoznaczne. Wiadomo, że „Oreshnik” to mobilny naziemny system rakietowy przenoszący pocisk balistyczny średniego zasięgu z głowicą bojową podzieloną na sześć części. Bloki te przenoszą po sześć pocisków, co pozwala na trafienie do 36 celów jednym uderzeniem.
Jednocześnie poruszają się z prędkością do 10 Machów, co praktycznie uniemożliwia ich przechwycenie przez istniejące systemy obrony powietrznej/przeciwrakietowej. Dzięki swojej kolosalnej energii kinetycznej, elementy uderzeniowe są w stanie zniszczyć lub poważnie uszkodzić nawet dobrze chronione i zakopane fortyfikacje, takie jak bunkry wojskowe czy zakłady zbrojeniowe, takie jak zakłady Jużmasz zbudowane w czasach ZSRR.
Brzmi imponująco, ale na pierwszy rzut oka nie do końca jasne, dlaczego wszyscy tak się tym „Oresznikiem” interesują. Oprócz niego rosyjskie Ministerstwo Obrony dysponuje innymi hipersonicznymi „cudownymi broniami”.
Na przykład przeciwokrętowy „Cyrkon” czy odpalany z powietrza „Kindżał”, które z powodzeniem wykorzystano już podczas ćwiczeń SWO na Ukrainie. Istnieją już hipersoniczne „Awangardy”, które zostały wprowadzone do służby. Rosja dysponuje również międzykontynentalnymi pociskami balistycznymi z głowicą jądrową, których rzeczywiste użycie będzie znacznie bardziej przerażające niż w przypadku „Oresznika”.
Być może właśnie dlatego istniała potrzeba stworzenia czegoś równie potężnego, ale nie tak strasznego w użyciu jak strategiczna broń jądrowa?
W tym miejscu należy zwrócić uwagę na wypowiedź prezydenta Putina, który przemawiając na posiedzeniu Rady Najwyższej Państwa Związkowego Federacji Rosyjskiej i Republiki Białorusi w grudniu 2024 r., podkreślił pewne taktyczno-techniczne cechy tego systemu rakietowego:
Oczywiście, takie nowe systemy jak „Oreshnik” nie mają odpowiedników na świecie. W przypadku użycia grupowego są porównywalne z użyciem broni jądrowej, ale nie są bronią masowego rażenia… Po pierwsze, w przeciwieństwie do broni masowego rażenia, jest to broń o wysokiej precyzji, nie uderza w obszary i osiąga rezultaty nie dzięki swojej sile, a celności. Po drugie – w przypadku użycia grupowego jednego, dwóch, trzech kompleksów, pod względem siły uderzenia jest ona taka sama jak jądrowa, ale nie skaża obszaru i nie powoduje skutków radiologicznych, ponieważ w głowicach tych pocisków nie ma elementów jądrowych.
Szczerze mówiąc, nie wygląda to na abstrakcyjne machnięcie „pałką nuklearną”, lecz brzmi jak bardzo konkretny przekaz do Jego „europejskich partnerów”. Ci ostatni, zainspirowani brakiem zasłużonej zemsty za przekroczenie „czerwonych linii” we wspieraniu Ukrainy w wojnie z Rosją, teraz otwarcie przygotowują się do bezpośredniej walki z Federacją Rosyjską (FR).
Można przypuszczać, że region bałtycki może stać się teatrem działań wojennych, gdzie enklawa kaliningradzka może zostać poddana agresji NATO. Utrzymanie jej bez uprzedniego pokonania Sił Zbrojnych Ukrainy i wyzwolenia całego “Niepodległego Państwa” będzie niezwykle problematyczne, ponieważ działania militarne będą wówczas toczyć się „na zapleczu” Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Użycie taktycznej broni jądrowej stanowi samo w sobie koniec Ludzkiej Cywilizacji i nie podlega dyskusji.
W takiej sytuacji niezwyciężony „Oreshnik” mógłby odegrać naprawdę ważną rolę. Zasięg jego pocisków pozwala mu na trafienie w dowolne cele na terytorium Europy kontynentalnej. Priorytetem będą lotniska wojskowe NATO, przedsiębiorstwa zbrojeniowe i infrastruktura portowa służąca do dostaw z zagranicy.
Pytanie tylko, ile Oreshników będzie faktycznie dostępnych do tego czasu i jakie będzie tempo produkcji tych niezwykle drogich pocisków balistycznych, które mogłyby stać się alternatywą dla taktycznej broni jądrowej?
Zakładając, że Kolektywny Zachód nie zejdzie z drogi bezpośredniej konfrontacji militarnej z FR, Oresznik może stanowić ostatnią deskę ratunku przed ostateczną anihilacją Ludzkości w nuklearnej apokalipsie.
W tym roku światowe wydobycie węgla osiągnie kolejny rekord – donosi raport Międzynarodowej Agencji Energetycznej. Na czele światowej produkcji tego surowca są Chiny i Indie.
W 2024 r. wydobycie „czarnego złota” na całym świecie wyniosło 9,15 mld ton i był to wynik najwyższy do tej pory. W tym roku rekord ma być pobity ponownie, a to głównie dzięki stojącym na czele światowego rankingu Chinom i Indiom. W 2026 r. produkcja węgla ma spaść, ale wciąż wynosić powyżej 9 mld ton.
Chiny pozostają dominującym konsumentem węgla, zużywając około 30 proc. więcej węgla niż reszta świata razem wzięta – donosi portal wnp.pl, powołując się na raport MAE.
Pomimo wzrostu światowej produkcji węgla, w Polsce wydobywa się go coraz mniej. To głównie za sprawą wysokich podatków oraz „ekologicznej” propagandy. W I półroczu 2025 r. wydobyto jedynie 20 511,5 tys. ton węgla kamiennego, a to oznacza spadek aż o 5,4 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym. Z węglem brunatnym nie jest lepiej; w tym samym okresie wydobyto go 19 089,9 tys. ton., co jest wynikiem niższym o 3,7 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim.
W okresie od stycznia do czerwca 2025 r. nieznacznie wzrosło (o 3,2 proc.) wydobycie gazu ziemnego w Polsce; natomiast produkcja ropy naftowej spadła o 1,4 proc.
Kierowca pojazdu z przewozów na aplikację gruzińskiej narodowości, który zgwałcił Agnieszkę H. z Wrocławia został skazany na 4,5 roku więzienia. Kobieta podzieliła się relacją, z której wynika, że choć sprawca został ukarany, to ona nadal walczy o zadośćuczynienie.
W nocy z 16 na 17 listopada 2022 roku Agnieszka H. została zgwałcona przez imigranta pracującego na przewozach na aplikację. Gruzin wywiózł ją z Wrocławia, po czym zgwałcił na drodze między Głoską a Błoniami w gminie Miękinia.
– W trakcie myślałam, że mnie zabije. Modliłam się, żeby ktoś poinformował moich najbliższych, co się stało – powiedziała „Gazecie Wrocławskiej” H.
Z jej relacji wynika, że próbowała się bronić. Uderzała pięściami w okna i krzyczała. W pewnym momencie z naprzeciwka nadjechało auto. Osoby w środku zauważyły, że coś jest nie tak. Obcokrajowiec też zdał sobie z tego sprawę.
Wówczas Agnieszka H. uciekła z pojazdu, a 23-letni imigrant odjechał. Do domu odwieźli ją obcy ludzie.
– Na drugi dzień zgłosiłam się na policję. Znaleźli go wiele kilometrów za Wrocławiem. Sprawa w sądzie potoczyła się szybko. Na teczkach było napisane „pilne” – mówiła H.
Na początku imigrant-gwałciciel przyznał się do czynu.
– Myślał, że posiedzi 3 miesiące i wyjdzie – oceniła Agnieszka H.
– Jednak jak dostał adwokatkę, to zaczął się z tego wycofywać. Twierdził, że sama tego chciałam, że nazywałam go: „serduszkiem”, „kochaniem” i „skarbem”.
Sędzia był zaskoczony. Przed sobą miał wyniki badań DNA i zeznania, które pokazywały zupełnie coś innego. On mówił, że zostały sfałszowane – relacjonowała kobieta.
Wyrok w II instancji 23 maja ubiegłego roku wydał Sąd Okręgowy we Wrocławiu. Orzeczono 4,5 roku pozbawienia wolności.
Ponadto Gruzin dostał 10-letni zakaz zbliżania się do swojej ofiary. Musi też zapłacić zadośćuczynienie w wysokości 20 tys. zł.
– Cieszę się, że on siedzi, ale wciąż nie zapłacił mi za doznaną krzywdę psychiczną i fizyczną. Te pieniądze powinny zostać przekazane na naprawę szkody. Tylko że sama nie jestem w stanie ich wyegzekwować – powiedziała Agnieszka H.
Wezwanie do zapłaty wysłała na teren więzienia. Była też u komornika, ale ten okazał się być nieskuteczny.
Zgłosiła się również do Funduszu Sprawiedliwości. Zaproponowano jej pomoc psychologiczną.
– Chciałabym, żeby ludzie wiedzieli, jak to wygląda. Sprawca siedzi w więzieniu. Je, śpi i ćwiczy za nasze podatki, a ofiara zostaje sama. Państwo nie chce mi dać za doznaną krzywdę. Wiem, że te pieniądze nie są w stanie naprawić psychiki, ale mogłyby pomóc – podsumowała.
„Gazeta Wrocławska” skontaktowała się z Ministerstwem Sprawiedliwości. Te potwierdziło, że państwo nie pokrywa zasądzonego zadośćuczynienia za krzywdy, gdy sprawca jest w więzieniu i nie ma takiego funduszu.
„Ofiara przestępstwa, która nie otrzymała zasądzonych świadczeń, może skorzystać z bezpłatnej pomocy psychologicznej, prawnej i materialnej w ramach Funduszu Sprawiedliwości, a także złożyć wniosek o państwową kompensatę – jeśli spełnia ustawowe warunki (ciężki uszczerbek na zdrowiu i brak innych źródeł pokrycia kosztów) – przekazał przedstawiciel wydziału prasowego Ministerstwa Sprawiedliwości.
Greta Thunberg nałożona na lakierze wysokospalinowego auta / fot. ilustracyjne / fot. reddit.com
W USA rozważane jest całkowite usunięcie norm spalinowych.
Tymczasem w Unii Europejskiej klimatystyczna agenda oparta na ideologii sprawnych umysłowo inaczej trzyma się mocno i rozważane są zaostrzenia w tej kwestii.
W 2009 roku uchwalono w USA ustawę o czystym powietrzu. Przekonywano w niej, że emisja gazów cieplarnianych, w tym tych samochodowych, jest szkodliwa dla zdrowia i życia. Ustawa ta obecnie obowiązuje.
Na jej podstawie w USA lobbowano za silnikami hybrydowymi i elektrycznymi. Wprowadzono przywileje podatkowe dla takich pojazdów. Mocno skorzystała na tym m.in. marka Tesla.
Amerykanie jednak nie dali się zrobić w konia jak Europejczycy. Dalej jeżdżą samochodami z silnikiem Diesla.
Co na to Agencja Ochrony Środowiska? Ano staje po stronie narodu i proponuje zniesienie norm emisji spalin. Postuluje też wycofanie wszelkich zakazów sprzedaży aut z silnikami spalinowymi oraz zaprzestania wydawania pieniędzy podatników na promowanie aut elektrycznych.
Agencja wskazuje, że kupno auta powinno być świadomym wyborem konsumenta. Zniesienie norm miałoby spowodować spadek cen samochodów spalinowych. Oszczędności mogą wynieść 54 mld dolarów w skali roku.
W tym samym czasie w unijnym kołchozie ideolodzy podniesieni do rangi urzędników dyskutują o zaostrzeniu obecnych norm emisji spalin. Trwają prace nad projektem ustawy zakazującej dużym firmom oraz wypożyczalniom samochodów kupowania aut spalinowych od 2030 roku.
„Mimo iż europejskie samochody stanowią tylko ułamek (!) światowej emisji CO2, to unijni urzędnicy coraz bardziej wprowadzają ‘ekologiczny’ reżim. Stanowi to duży problem dla producentów samochodów. A przecież spokojnie moglibyśmy wrócić choćby i do norm Euro 6; klimat by na tym nie ucierpiał, a odetchnęlibyśmy z ulgą będąc choć trochę bliżej normalności” – czytamy na pch24.pl.
Do kwestii zmiany podejścia USA do klimatyzmu odniósł się m.in. redaktor naczelny „Najwyższego Czasu!” dr Tomasz Sommer.
„Stany Zjednoczone odchodzą właśnie od dogmatu antropogeniczności globalnego ocieplenia. Dwutlenek przestał być już szkodliwy, wiatraki mają działać na rynku albo zginąć, a klimat się zmienia bo.., nie jest stały. Mało tego ‘konsensus’ znika” – napisał na X dr Tomasz Sommer.
„I tylko w Berlinie i Generalnej Guberni eko-nazizm się broni. Naprawdę musimy na to pozwalać?” – podsumował redaktor naczelny „Najwyższego Czasu!”.
Polska dojechała do zakrętu. Byliśmy (jesteśmy?) na wirażu w związku z przesileniem prezydenckim i trochę mi niesporo tak zamykać temat, tuż przed końcowym etapem tego poślizgu, jakim jest ostateczne zaprzysiężenie Nawrockiego, czyli wyjście na prostą. Nie wiadomo czy tam uśmiechnięci będą coś chcieli nawywijać, a więc piszę to tuż przed wyjściem z zakrętu, nie wiedząc, czy to koniec, czy początek jeszcze bardziej chaotycznego slalomu zakończonego zakrętem śmierci. Państwa polskiego.
Rzecz jasna, nawet jak Tuski odpuszczą i Konstytucji stanie się zadość, to wcale nie koniec. Przygotowywany jest instytucjonalny i wcale nie legalny skoncentrowany front walki z prezydentem-sutenerem, bo od tego poziomu „państwowotwórczego” zjeżdża Tusk, głosami swoich jak zwykle wystawionych na front akolitów. To się dopiero zacznie, tak, że wszystkie te podszczypywania i upokorzenia wobec śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego będą nam się zdawały Wersalem. Ale możemy się dokładniej przyjrzeć jak to się stało, że weszliśmy w ten drift, bo dzięki tak rozpoznanym mechanizmom zobaczymy prawdziwy przekrój rzeczywistej konstrukcji systemu III RP. Zobaczmy więc jak do tego doszło, że weszliśmy w ten zakręt, kto był za kierownicą, jak działał silnik, hamulce i w końcu – co to nam powie o całym pojeździe Najjaśniejszej.
Najjaśniejsza na kółkach
Po pierwsze sama konstrukcja jest awariogenna. Ugruntowana w systemie równoległym konstrukcja czekała osiem lat na jej zapisanie w Konstytucji. Sama ustawa zasadnicza przez lata była tylko fasadą ukrywającą rzeczywisty system kompradorów wewnętrznych i zewnętrznych, opisanych w mojej książce „Elity”. Ale była tylko fasadą. Dziś konstytucja jest już tworem tak porysowanym, że zaczyna być coraz bardziej widać prawdziwe konstrukcje podtrzymujące ten chwiejny coraz bardziej gmach. Z tak złożonym samochodzikiem państwowości co chwila mamy kłopoty: słabnie moc, choć silnik jest całkiem fajny, konie mechaniczne rozwoju pracują niekoniecznie na naszą, samochodziku rzecz, pojazd jest tak przeładowany regulacjami, że dobijają amortyzatory, w końcu – układ sterowniczy (i tak niekonkretnie skonstruowany w Konstytucji) przechodzi co chwila w inne ręce, coraz mniej kompetentnych kierowców. Jedziemy więc albo wolno, albo zrywami, pasażerowie są coraz bardziej sfrustrowani, a więc… rzucają się na siebie z pretensjami. Byliśmy więc od początku skazani na takie drifty, ale ten już jest witalnie krytyczny. To nie kolejny wypadeczek przy pracy, to paroksyzm wskazujący na śmiertelną chorobę, którą, bez jej diagnozy jeśli przegapimy, to może być już za późno.
Ten system generuje najbardziej szkodliwy objaw zapaści III RP, czyli plemienny dwójpodział wojny polsko-polskiej. Boje o to, kto z dwóch starzejących się kierowców usiądzie „za kierownik” emocjonuje tłumy na tylnej kanapie, ale odciąga ich uwagę – co jest procesem wysoce stymulowanym przez obu kandydatów na kierowców – od prawdziwych priorytetów. Czyni się to dlatego, by komuś z pasażerów nie przyszło do głowy zapytać gdzie tak właściwie jedziemy i czy kierowcy mają o tym pojęcie większe, niż ktoś z tylnych siedzeń. Emocje są tak wielkie, że walka o naszego kierowcę przysłania już nie tylko priorytety, ale reguły prawa drogowego. Jedziemy pod prąd tym przepisom, za zgodą pasażerów (a co najmniej jej aktualnej plemiennej połówki) i przy zamkniętych oczach ciał kontrolujących. Ale dość już tych wstępnych analogii samochodowych. Wiemy jakie są systemowe zagwozdki, które generują nam, jak socjalizm, problemy nie występujące w innym ustroju. Po prostu robimy to sobie sami, a teraz popatrzmy jak to poszło w tym wypadku.
Walka była o domknięcie, lub – ze strony PiS-u – odemknięcie systemu. Tak się strony umówiły przy Okrągłym Stole, co zapisano później w Konstytucji, że układ polityczny ma być słaby, bez wyraźnego centrum władzy, a więc i odpowiedzialności, chwiejny, trzymający się w szachu, ale nie, jak w przypadku Monteskiuszowego checks and balances, by nie rozrastały się nadmiernie trzy ramiona trójpodziału władzy kosztem dobra wspólnego. Polski podział władzy prowadzi do chaosu, gdzie władze instytucjonalne działają właściwie w dwóch trybach: albo całkowitego podporządkowania się politycznemu zwycięzcy, który bierze wszystko, co jest zaprzeczeniem demokracji, a zwłaszcza już liberalnej, albo wykorzystują swoje głównie negatywne kompetencje wzajemnego oddziaływania do blokowania jeden drugiego – kosztem funkcjonalności państwa, nawet w tak podstawowych zadaniach jak bezpieczeństwo.
Trzy powody niedomknięcia systemu
I tak było w kwestii tegorocznych wyborów na prezydenta. Układ miał się domknąć i to chyba już na długo. Koalicja uśmiechniętych z prezydentem z innego obozu nie mogłaby zrealizować swych planów, które były nakierowane na całkowite i długotrwałe przejęcie władzy w układzie kompradorskim, czyli całkowite już podporządkowanie Polski interesom strategicznym patrona zewnętrznego w postaci Niemiec.
Pierwszy cios dla tego projektu domknięcia przyszedł z Ameryki, po wyborze Trumpa. Gdyby dziś w Waszyngtonie rządziła Kamala, a właściwie jej „kamaryla”, to 6 sierpnia kto inny przysięgałby przed Zgromadzeniem Narodowym, po wzorowo przeprowadzonych wyborach (do tego wątku jeszcze wrócimy później). Kolejność miała być taka – KO wygrywa (udało się), zwycięzcy bidenowcy nie wtryniają się między wódkę a zakąskę w dominacji Niemiec nad Europą, traktując je jako junior-partnera do pilnowania amerykańskich interesów na Starym Kontynencie. Potem wygrywamy Trzaskiem wybory na prezydenta i jedziemy już bez trzymanki. Nie udało się, głównie… z lenistwa i przez ostentację.
Czemu przez lenistwo? Tusk rządził już ponad półtora roku. Miał tysiąc okazji, by wysmażyć super ustawy, nawet te spełniające swoje 100 obietnic, kłaść na biurku Dudy i pokazywać palcem jak to pisowski prezydent wkłada kaczorskiego kija w szprychy koła napędowe obiecanych reform. Ale poszło inaczej – Duda podpisywał większość ustaw, a więc okazał się mało blokującym, zaczopował z 4-5 ustaw, ale tych raczej o proweniencji obyczajowego konfliktu społecznego. A te ustawy, które mógł i miał uchwalać Tusk z powodu tego lenistwa musiała wstawiać (dodajmy – złośliwie)… opozycja, by widzieć jak rządząca koalicja musi zajadać codziennie własną żabę. Ten szkodliwy trend zauważył nawet marszałek Hołownia i, by uniknąć blamażu własnej formacji i kolegów-koalicjantów, szeroko otworzył drzwi zamrażarki sejmowej, którą w pierwszym dniu swego marszałkowania, okazało się, że tylko oralnie, zniszczył.
Pycha to pokaz instytucjonalnego i systemowego upadku III RP i wnioskowania z tego przez klasę polityczną, że wszystko wolno. Prowadziła ona do działań ostentacyjnych, których z samej zasady nie wstydzono się. Zwycięzca bierze wszystko i parę dodatków na dokładkę – co nam zrobicie, nie macie przecież płaszcza większości, wypad z baru. Ale skoro program tej formacji miał tylko jeden ośmiogwiazdkowy punkt pogardy, to trudno było nie popaść w urojenia wyższościowe. A lud tego nie lubi, gdyż okazało się, że może do pseudoelity nie być wcale zaliczony, zwłaszcza, że strona tejże nadawała jakich to obrządków i samokrytyki, ba – czujności do wyławiania wrogów trzeba dokonać. A tak w ogóle to skąd ten samobójczy pomysł, że doły lgną do elity? A czemuż miałyby to robić? Przecież codziennie mają serwowany turpizm polityczny, estetykę brzydoty całej „klasy próżniaczej”, która wydaje z siebie tak niskie poziomy etyczno-estetyczne, że kto porządny miałby do tej lumpenelity lgnąć?
Plan był prosty – media za nami, pedagogika wstydu i obciachu, walka nie z rywalami politycznymi, ale manichejski bój dobra ze złem, fajnopolski kandydat, leczący kompleksy ludzi z pierwszego awansu społecznego, mówiący językami świata. Ale po drugiej stronie cwanie wystawiono Nawrockiego, jako polskę wersję amerykańskiego wiceprezydenta JD Vance’a, człowieka z systemowo wykluczonych przez elitę dołów, „nasz człowiek z sąsiedztwa” (u nas – z blokowiska). I, jak z pewniakiem Komorowskim, zgubiła ich wszystkich pycha. Ale to co się pokazało po drodze, to wykwit III RP jako knajackiego kartonowego państwa. Zaprzęgnięto do walki o wszystko co tylko było na stanie uśmiechniętej władzy, która obróciła przeciwko kandydatowi PiS-u cały aparat państwowy. Zabranie kasy konkurentom, bojkot medialny, propagandowa nagonka, ostentacyjny serwilizm mediów, w końcu – zaprzęgnięcie służb do walki politycznej na kompromaty. Dali z siebie wszystko. I… ustrój Polski na to pozwolił. A…, że łamali przepisy? No tak, łamali i łamią – i co? I nic. Jak w tym kawale: Dziennikarz pyta: „a nie boicie się, wy władzo, tak kraść, że ktoś się o tym dowie?” Władza: „no, dowiedział się Pan i co z tego?”
Teoria Pogody
Szło dobrze, ale pogrzeb się nie udał. Ale i na to był scenariusz – olać wynik, jeśli ten będzie niekorzystny. Na stole leżał świeżutki case rumuński, wiele zresztą posunięć naszych władz, to import z Rumunii „dobrych praktyk”, o które zresztą nasze służby pytały rumuńskie. Nie przecież o to, jak zabezpieczyć święty proces wyborczy przed wrażym Putinem, ale jak skręcić wybory tak, by wygrał ten, kto ma wygrać. Można to było zrobić na dwa tempa: albo skręcić sam proces wyborczy, albo nie dopuścić złego wygranego do objęcia stanowiska. Podzielam pogląd Radka Pogody, który uważa, i dowodzi, że przewał „na Rumuna” był gotowy. Miało być dosypane – słabymi punktami były zaświadczenia o głosowaniu i zagranica. Radek utrzymuje, że przekręt zablokowała… Ursula von der Leyen, która to biedaczka musiała wstać rano, by jeszcze w czasie ogłaszania wyników przez szefa polskiej PKW wysłać do Nawrockiego post z gratulacjami. Żeby Donek zrozumiał, że tu rumuński numer nie przejdzie, zaś ludzie zobaczyli w milionach tę informację, skierowaną właściwie głównie do Tuska – żadnych ruchów panowie, tam w Polsce. Na Ursuli taką deklarację miał wymusić Trump, który albo olał, albo przegapił numer Bukaresztu, ale łyknięcie Polski z taką ostentacją było już całkiem wbrew monachijskiej deklaracji DJ Vance, który zaproponował europejskim oficjelom, by się zastanowili o jaką demokrację walczą knajackimi metodami. Dlatego Tusk wiedział, że przegrał już w trakcie ogłoszenia pierwszych exit polli, czekano na wynik prawdziwy, a jaki był on naprawdę, to Tusk wiedział.
Druga próba została podjęta w temacie kampanii sugerującej fałszerstwa wyborcze. Do tego użyto jako forsującego zderzaka Giertycha, który rozpętał absurdalną histerię, którą zaraziło się do dziś (i prątkuje) wielu obywateli sfrustrowanych wynikiem wyborczym. Ta klęska była jeszcze większym szokiem niż wtedy, kiedy w pierwszej turze pierwszych wyborów na prezydenta III RP charyzmatycznego Mazowieckiego pokonał noname Tymiński. A więc lud uśmiechnięty (przez zaciśnięte zęby) rzucił się na tę atrapę nadziei, że przegrał, ale wygrał, wyszło na nasze i jak to z nadzieją, która umiera ostatnia, będzie żyła ona w zmaltretowanych sercach wyznawców straconej nadziei przez całą kadencję prezydenta-sutenera.
Fałszerstwo demokracji
Numer był na rympał, ale był obliczony na inną reakcję zewnętrznych patronów. Teraz to nie MY sfałszowaliśmy wybory, ale oni, ten deep state pisowski, rozsiany po 30.000 komisji w niesamowitej konspiracji, choć pod państwową kontrolą rywali. Zachód miał to kupić, gdyż któż się ujmie za przestępcami przeciw demokracji w dniu jej święta, którymi są – ponoć – wybory powszechne? Ale tu też nie wyszło. Z Tuskiem jest coraz gorzej – traci swoje dotychczasowe, choć i tak wątpliwe walory. To był mistrz manipulacji i rozwałki poprzez chaos. Nawet jego lud tego nie kupił, bo w tym temacie zostali mu już tylko ultrasi. I to oni teraz, jak w Pabianicach, rzucili mu się do gardła, że nie zarządził liczenia głosów przez… policję. Nawet sam Donek złapał się za głowę, ale martwiąc się bardziej o to, do czego sam siebie doprowadził, niż nad głupotą swoich zwolenników. Ale tylko tacy mu zostali.
Manipulacja się też wywaliła. Argumenty (wpis na socjal mediach jakiegoś samozwańczego szarlatana od statystyki, który minister Bodnar zaniósł do Sądu Najwyższego jako argument na nieważność wyborów), wszystko okazało się kompromitujące dla ich wyrazicieli. W spadku, oprócz rozgrzanych do czerwoności ultrasów, Tusk dostał nowego zaganiacza, który przegonił samego pana, gdyż Giertych stał się na długo ustami PO i samego Tuska. Donek zawsze wystawiał harcowników, ale ci zawsze byli od podnoszenia morales swoich wojsk i naigrywania się z wroga. A tu się okazało, że Giertych nadaje ton na tyle, że oddziały zaczęły pohukiwać na Tuska, dlaczego nie każe odtrąbić do frontalnego ataku. Jak się Tusk zorientował co się dzieje w jego własnych szeregach, to już było za późno. Wyrosła mu opozycja z Giertychem i Sikorskim, których musi obłaskawiać nowymi obrywami po rekonstrukcji rządu. A więc nawet zepsuć porządnie się nie udało.
Z tzw. zamachem stanu, to już było od dawna o tym wiadomo. Chłopaki ogłaszali jak to ma wyglądać oficjalnie w mediach, z twarzą, pod nazwiskiem. Nie wiem dlaczego więc męczą tego biednego Hołownię, żeby się wyspowiadał u jednych w telewizji jako zdrajca, u drugich – przed prokuratorem jako świadek zamachiwania się. Wezwać taką Sznepfową z Zollem przed oblicze prokuratora i zaczną chłopaki pękać jak wydmuszki pod kopytkami wielkanocnego baranka. Ale sprawa jest prosta – do zamachu stanu w postaci uniemożliwienia zakończenia cyklu wymiany prezydenta poprzez zablokowanie Zgromadzenia Narodowego mógł namawiać Hołownię nie byle kto. Tu musiał być ktoś, kto taki proces mógł zrealizować do końca, ktoś, kto również mógłby postawić w stan gotowości aparat przemocy na wypadek protestów. A więc nie były to teoretyczne pogaduszki przy kawie o różnych wariantach tego czy owego. Zresztą, jak powiedziałem – szczegóły tego przewrotu były ogłaszane oficjalnie w mediach, które powoli przygotowywały lud na różne warianty, legalizując narracyjnie potencjalne działania władz.
Ostatnia (sic!) prosta?
Mamy więc ostatnią prostą, czyli niepewność czy i co się może stać w dniu zaprzysiężenia Nawrockiego. Różne warianty są możliwe, bo rządząca ekipa wykazała się wręcz samobójczą inklinacją do jeżdżenia już poza bandą „państwa prawa”. Ale ten wiraż pokazuje w całej rozciągłości mizerię naszej państwowości. Takie numery, na chama, nie byłyby możliwe w porządnej demokracji, a właściwie – republice. Państwo, ale i obywatele nie mają obecnie żadnej systemowej ochrony przed samowolą władz. A te są, podobno, tylko pośrednikami pomiędzy wolą suwerena a jej realizacją. A lud, co pokazały wybory, chce resetu pookrągłowego systemu klienckiej III RP i dał czerwoną kartkę fałszowi naprzemienności POPiS-u. A więc wola ludu i jej polityczna emanacja rozjechały się, nawet w, zdawałoby się, że kontrolowanej, domenie narracyjnej. Czyli lud już wie, że coś nie gra i że, aby grało, obecna CAŁA scena polityczna powinna wylądować na śmietniku ponurej strony historii.
Do tego, by ta już coraz bardziej uświadomiona konstatacja nabrała realnych kształtów oddziałujących politycznie trzeba i zorganizowanej woli, i przywództwa, ale i czasu. A tego mamy coraz mniej. Pędzimy z górki w rozklekotanej maszynie, kierowca już nawet nie patrzy na drogę, tylko walczy o utrzymanie się przy kierownicy, nie chce się zatrzymać, bo może dostać wieloletni mandat. Z tyłu szykują się starzy wyjadacze konkurencyjnego stałego kierowcy. A więc możemy się nie zatrzymać w celu naprawy szrociejącego państwa, tylko gnać tak dalej, kłócąc się o kierownicę. Możemy więc wypaść nawet na tym zakręcie, a już na pewno na każdym następnym. I jeśli Matka Boska nas z tego jednak wyprowadzi, to trzeba będzie sobie obiecać porządny reset. Inaczej wypadniemy na którymś zakręcie. Losy świata przyspieszają, nasza górka, po której suniemy w dół, stromieje i mogą się pojawić głosy z wewnątrz i z zewnątrz, że może tę kierownicę oddać w niepolskie ręce. I wtedy już wszystko jedno w jakim mundurze i z jakim językiem. Bylebyśmy tylko ocaleli. Ale po co komu taki państwowy gruchot? Można nas przecież rozebrać na części, ocalałych puścić na pole, by pili kako, które sami naważyli. I zgasić po tym wszystkim światło. Wtedy już nad Najciemniejszą…
(Casey And Sonja, CC BY-SA 2.0 , via Wikimedia Commons )
——————
prof. Tomasz Panfil, historyk
==========================================
Henryk VIII zerwał przysięgę złożoną Bogu. Przysięgał przecież, że będzie dbał nie tylko o dobro lordów, mieszczan i kmieci, ale również, że będzie przestrzegał praw Bożych; że będzie wierny jednemu, świętemu, apostolskiemu i powszechnemu Kościołowi. Akt Supremacji, w którym król angielski ogłosił się głową „kościoła” w Anglii, był zniszczeniem jedności i powszechności Kościoła.
Kiedy zrywa się z Bogiem powstaje pustka. Pustka eschatologiczna, pustka aksjologiczna. Taką pustkę po zerwaniu z Bogiem i Jego prawem, trzeba czymś wypełnić, więc wypełnia się ją człowiekiem i jego prawami – mówi prof. Tomasz Panfil, historyk.
Szanowny Panie Profesorze, Wielka Brytania to wyspa, której Rzymianie nigdy do końca nie zdobyli. Jak w związku z tym dotarło tam chrześcijaństwo?
Rzymianie zdobyli Brytanię, ale nie zdobyli Kaledonii, czyli części dzisiejszej Szkocji. Po rzymskiej stronie Muru Hadriana pozostawało 2/3 wyspy – z współczesnymi Edynburgiem i Glasgow. Niezależna pozostała północna trzecia część. Wiele brytyjskich miast z Londynem na czele założyli Rzymianie. Kiedy w IV wieku ich potęga zaczęła się kurczyć, metropolia najpierw likwidowała swoje najdalej wysunięte przyczółki i prowincje peryferyjne. Rzymianie opuścili Brytanię w końcu IV wieku, ale pozostawili tam dostatecznie dużo ludzi, instytucji i wiedzy, żeby uczynić później z wyspy punkt startu dla odnowy kultury europejskiej. Bo przez kilka stuleci wyspy nie dotknął wywołany ekspansją germańską regres cywilizacyjny, a zwłaszcza kulturowy.
To jest wersja bardzo uproszczona, oczywiście. Między V a VII wiekiem Brytania zapomniała, że Rzymianie byli zdobywcami, ale pamiętała, iż byli przodkami elit kulturowych i twórcami systemów społecznych. Historia Brytanii jest do XI wieku tak skomplikowana, że łatwo się zaplątać w nawarstwiających się wątkach…
W każdym razie Rzymianie plemiona miejscowe albo zlatynizowali i podnieśli na zdecydowanie wyższy poziom kulturowy i cywilizacyjny, albo – jak tajemniczych dosyć Piktów i wojowniczych Kaledończyków – wyparli na północ za Mur Hadriana i – na krótko – jeszcze dalej, za Mur Antonina.
Sercem późniejszej Wielkiej Brytanii czy kultury angielskiej była zlatynizowana Walia. Do dziś z dumą nawiązuje ona do swojego rzymskiego pochodzenia. Dafydd Iwan napisał porywający, nieoficjalny hymn kraju, fantastycznie śpiewany w rodzimym języku przez kibiców piłkarskich. W hymnie tym jest wzmianka o Macsenie, czyli Magnusie Maksymusie, cesarzu w latach 383 – 388. Wyruszył on po władzę nad imperium właśnie z Walii. I – uwaga – był gorliwym katolikiem dosyć ostro zwalczającym ponownie – po porażce na soborze nicejskim – rosnącą w siłę herezję ariańską.
Ale Sarmaci też mówili, że są potomkami Rzymian…
Tyle tylko, że Walijczycy mają rację. Oni faktycznie są – oczywiście w jakiejś, genetycznie rzecz ujmując, części – potomkami Rzymian. Z pewnością byli nimi pod względem kulturowym, w tym ujęciu Walia, serce wczesnośredniowiecznej kultury brytyjskiej, ma rzymskie korzenie.
Skoro Rzymianie nie zdobyli Szkocji, to skąd się wzięli mnisi iroszkoccy?
Tu znowu mamy pomieszanie z poplątaniem…
No to może inaczej: jak chrześcijaństwo trafiło do Szkocji, skoro Szkocja jest niezdobyta?
Moment, Panie redaktorze. Najpierw trzeba to wszystko naprostować. W tamtych czasach Szkocją nazywano Irlandię. A potem chrześcijańscy Szkoci z Irlandii zaczęli wpływać na wyspę angielską i zasiedlać jej pogańską północ. Ten właśnie obszar zaczęto nazywać Szkocją Mniejszą, a potem Irlandię zaczęto nazywać Hibernią, a Szkocja Mniejsza została Szkocją.
Teraz już wszystko jasne?
Chyba tak, ale na wszelki wypadek powiem, że nie…
No właśnie… Trudno jest w lapidarnym skrócie opisywać zjawiska, które się działy przez wieki na wielkich obszarach. Siłą rzeczy musimy stosować uproszczenia i ryzykujemy, że pominiemy coś istotnego, przez co łańcuch przyczyn i skutków będzie cokolwiek niezrozumiały albo nam się splącze.
Iroszkoci to tak naprawdę irlandzcy, schrystianizowani Irowie, którzy zasiedlili Szkocję.
Bo ci oryginalni „Szkoci” to tak jak się orzekło, Kaledończycy i Piktowie, którzy zostali zepchnięci już całkiem na północny skraj wyspy.
Chrześcijaństwo zatem docierało na Wyspę w wielu falach, w dodatku z wielu kierunków. Nie było jakiegoś jednego, pojedynczego aktu konwersji wysp brytyjskich. Misjonarze przypływali z różnych kierunków, przeprowadzali chrystianizację – albo ginęli z polecenia miejscowych władz i kapłanów. Święty Patryk był rzymskim Walijczykiem – albo walijskim Rzymianinem – nawracał Irlandię w V wieku i przy okazji wytępił wszystkie węże.
Słyszę dzwony, ale nie wiem z którego kościoła… Irlandia jest jedyną częścią Europy, gdzie nie żyją węże?
Tak, i wszyscy się zastanawiali, jak to jest możliwe: „ach! Jaka to piękna, zielona wyspa, nie ma tu żadnych węży. Cud!”. Zatem przypisano zabicie wszystkich węży modlitwie świętego Patryka. Węże syczały głośno i przeszkadzały mu się modlić, więc misjonarz zaniósł modlitwę do Boga, żeby przestały mu przeszkadzać. I tym oto sposobem w Irlandii nie ma węży, ale jest za to dużo klasztorów. Podobna legenda istnieje również w Anglii, tyle tylko, że tam pustelnikowi w medytacjach przeszkadzały śpiewające skowronki. Puentę już znamy.
W III i IV wieku cesarstwo zachodniorzymskie pogrążone jest w kryzysach, pod naciskiem wrogów wewnętrznych i z powodu zaburzeń wewnętrznych zaczyna słabnąć i kurczyć się. Proces zwijania imperium zaczyna się oczywiście od peryferii. Centrum trwa najdłużej.
Powolne zwijanie władzy imperialnej może mieć również pozytywne aspekty, bo jeśli proces zmian nie jest gwałtowny, tylko stopniowy, to owszem: ewakuują się instytucje państwowe i struktury armii, ale pozostają lokalne elity, zachowujące kulturę rzymską i chrześcijańską. I właśnie na brytyjskich peryferiach w spokoju trwały klasztory chrześcijańskie, w których nadal modlono się do Boga i przepisywano teksty liturgiczne, hagiograficzne i rocznikarskie.
Chrześcijaństwo dotarło na wyspy wcześnie i mocno się zakorzeniło, ale potem z kolei przybyli tam germańscy poganie. Elity nowej władzy były znów pogańskie, ale dość szybko się chrystianizowały: czy to pod wpływem misjonarzy, czy po prostu przejmując wyższą kulturę społeczności lokalnych.
Ale żeby znowu nie mieszać sobie i nie tworzyć tego przekładańca chronologiczno-wyznaniowego, możemy przyjąć, że ostateczna chrystianizacja wyspy – z wyjątkiem krańców północnych przebiega w ciągu wieku VII, na co wpływ mają klasztory z Irlandii.
W 529 roku rodzi się pierwszy zakon świata, czyli benedyktyni. Niecałe 70 lat później powstaje zaś opactwo świętego Augustyna w Canterbury…
Wówczas jeszcze nie świętego. Założycielem był Augustyn, który później został świętym i to jego imię później związało się z najważniejszym, benedyktyńskim opactwem Canterbury, a właściwie w Durovernum, bo takiej łacińskiej nazwy również używano. Kilkaset lat później, w XII i XIII wieku swoje placówki założyli tam templariusze, dominikanie i franciszkanie. Warto również dodać, że Canterbury było również stolicą królestwa Kentu: św. Augustyn najpierw ochrzcił króla Etelberta, a potem z pomocą władcy – o tego typu współpracy, niezbędnej dla powodzenia fundacji, już rozmawialiśmy – założył klasztor (597 r.) Pierwotnie opactwo było pod wezwaniem śś. Piotra i Pawła.
70 lat to w tym wypadku dużo? Mnie się wydaje, że nie… Rzym upada, komunikacja jest jaka jest, dopłynąć do Wielkiej Brytanii to też nieprosta sprawa…
Przy okazji jednej z poprzednich rozmów wyraziłem swój sceptycyzm wobec Pańskiego twierdzenia o upadku Cesarstwa Rzymskiego. No więc teraz ponownie, Panie Redaktorze, powtarzam: Cesarstwo Rzymskie nie upadło. Ono dalej trwało. Ono trwało w mentalności ludzi. Ono wcale nie upadło. Ono się po prostu zmieniło.
Jasne, centrum władzy nie jest już w Rzymie, bo przecież już wcześniej cesarze wynieśli się do Rawenny, a potem do Chorwacji, a potem do Konstantynopola, czyli następowała migracja centrum władzy i jej stolicy. Natomiast stolicą jest siedziba władcy Rzymu, zatem stolica Imperium Rzymskiego znajduje się w Rawennie, w Splicie, w Konstantynopolu, ale to wciąż pozostaje Rzym, to wciąż pozostaje to samo państwo, to wciąż pozostają te same tworzące je idee, trwają kultura, a także cywilizacja. Drogi rzymskie istnieją do dzisiaj, możemy zobaczyć fragmenty muru Hadriana. Nie możemy wprawdzie wziąć kąpieli w rzymskich termach, ale można było zorganizować w nich koncert trzech tenorów. Koncerty operowe, rockowe, italo disco oraz mecze siatkówki wciąż odbywają się w amfiteatrze w Weronie.
Będziemy rozmawiać o kulturze, więc pojęcie idei nam się tutaj bardzo przyda, zwłaszcza, że naszym tematem jest kultura chrześcijańska, dla której filozofia Platona stanowi metodologiczny fundament; czyli: w platońskiej i świętego Augustyna filozofii idealistycznej idea jest bytem najważniejszym, nie zaś rzeczy istniejące. Platon zresztą i jego zwolennicy powątpiewali w realność rzeczy. Dla nich istota zawierała się w ideach; to idee były prawdziwe, a świat materialny i rzeczywistość to tylko blade odbicia idei. Przykład: o człowieczeństwie i wartości jednostki ludzkiej decyduje nieśmiertelna, idealna dusza, nie zaś ułomne, podatne na zniszczenie ciało.
A zatem: Rzym też jest taką swoistą ideą. To, że on w swej postaci materialnej przeżywa kryzysy, pozornie nawet upada, , to nic. Istotą jest idea Imperium Rzymskiego. Idea, której najważniejszymi elementami jest Pax Romana – rzymski pokój – oraz prawo rzymskie oparte na Ius i Lex, czyli prawach naturalnych, niezbywalnych oraz na prawie stanowionym.
Te wszystkie pojęcia tworzą pewną ideę, która jest żywa. To, że politycznie państwo upada, kurczy się, przeżywa kryzysy, dzieli, no to taki jest los materii, ważne jest to, co się dzieje z nieśmiertelnymi ideami.
Wróćmy do Pana pytania… 70 lat to wcale nie tak dużo, jakby komuś się mogło wydawać. Przepływ informacji jest tak szybki, jak przemieszczają się wędrujący ludzie…
Benedyktyni, przemierzali właściwie całą Europę, zakładali swoje klasztory propagujące nowy, atrakcyjny styl pobożności, nieuchronnie musieli dotrzeć również do Brytanii. Proszę pamiętać, to, co przez wieki zapewniało komunikację wewnątrz Imperium Rzymskiego, czyli wspaniałe, brukowane rzymskie drogi, one w wieku VI wciąż istnieją w dobrym stanie. Można nimi jechać, wędrować, przemieszczać się. Oczywiście bywa niebezpiecznie, bo zabrakło legionów pilnujących porządku, ale drogi są, więc szybkość przenoszenia się koncepcji, idei, wzorców kulturowych wcale nie jest dużo mniejsza niż w czasach imperialnego Rzymu.
Wprawdzie wędrowni filozofowie czy mnisi z pewnością nie wędrują w tempie 30 kilometrów dziennie, tak jak maszerowali legioniści. Niemniej jednak cały czas są w stanie pokonywać po kilkadziesiąt kilometrów. Cóż to więc jest dotrzeć z Rawenny do Mediolanu czy do Paryża; zwłaszcza, że można przyłączyć się do jakiej kupieckiej karawany? Wprawdzie wprawny piechur idzie szybciej niż woły w jarzmie, ale za to one są bardziej wytrzymałe. Wprawdzie między Normandią a Brytanią wciąż jest kanał, jednak, jak możemy wnioskować z częstotliwości podróży, przepłynięcie go nie jest wielkim problemem. Rzymianie pokonywali te niespełna 40 kilometrów tam i z powrotem, to dlaczego nie mieliby dać rady przepłynąć ludzie wczesnego średniowiecza?
Dlaczego właśnie w Canterbury Augustyn zdecydował się założyć klasztor, powołać opactwo?
Wspomniałem już o przychylności lokalnego władcy. To warunek niezbędny. Nie jest tak, że jeden człowiek w habicie samodzielnie czy nawet w towarzystwie kilku współbraci, podejmuje dzieło fundacyjne. Nie, absolutnie niezbędna jest akceptacja miejscowego władcy i jego wsparcie materialne.
Akurat opactwo w Canterbury powstało prawdopodobnie dzięki temu, że żona miejscowego króla była chrześcijanką. Dlatego władca otoczył opieką tych przybyszy, nadał im ziemię, prawo wybudowania kościoła, możliwość głoszenia nauk etc. Tak samo 350 lat później działo się w Polsce: pogański władca, chrześcijańska księżna małżonka, pierwsi mnisi, pierwsza kaplica, pierwsze nauki. Dobrawa i Mieszko I. Proces incepcji religii chrześcijańskiej, a zwłaszcza tworzenia struktur kościelnych odbywał się we współdziałaniu z władzą świecką. Przykładów tego typu zdarzeń można znaleźć dużo więcej. Nie można separować dwóch sfer władzy – duchownej i świeckiej. Przecież monarchowie są pomazańcami, tak jak biskupi.
No i oczywiście przeciwnie: kiedy władca świecki ma pretensje do lokalnego biskupa czy do papieża, no to robi się z tego rzeczywiście starcie cywilizacyjne, wręcz gigantomachia, jak na przykład chociażby w wieku XIII, kiedy cesarz Fryderyk II toczył długoletni, wielowątkowy spór z papieżem Grzegorzem IX. Jedyny wypadek w dziejach, kiedy papież oficjalnie nie tylko cesarza ekskomunikuje, ale jeszcze nazywa go Antychrystem… To dopiero było wydarzenie.
A kiedy władza lokalna współpracuje z mnichami, z Kościołem, to wszystko się układa harmonijnie.
Jeszcze jedna mała wycieczka naokoło, Panie Profesorze, w związku z tym, co Pan powiedział o sporze cesarza Fryderyka z papieżem Grzegorzem – gdyby przejść do czasów Innocentego III, to okazałoby się, że papieże potrafili cesarzy i królów zrzucać z tronów…
Ależ oczywiście, że tak… I odwrotnie.
No to gdzie ta harmonia między władzą duchową, a władzą świecką?
Skoro właśnie wyszliśmy z klasztoru na Monte Cassino, to przypomnę, że cesarz Fryderyk II złupił Monte Cassino, bo chciał pokazać papieżowi, że on jest mocniejszy. Wcześniej, za Grzegorza VII Rzym złupili Niemcy oraz walczący z wojskami cesarskimi Normanowie.
Dlatego powiedziałem, że starcie tych dwóch największych potęg – bo przez wiele stuleci i cesarstwo, i papiestwo były największymi potęgami świata – zawsze wywoływało wstrząsy cywilizacyjne. Cywilizacja chwiała się wówczas w posadach, cierpiała też odporniejsza na perturbacje polityczne kultura.
A przecież takich starć, takich kryzysów mamy całe mnóstwo. Okres walki o prymat w Europie, jak historycy nazywają właśnie te spory toczone przez cesarstwo i papiestwo, trwał kilkaset lat. Jednym z punktów walki o prymat było to, czego się najczęściej w szkołach uczy, czyli tzw. spór o inwestyturę. Zapomina się dodać, był on tylko takim drobnym elementem wspomnianych zmagań. Miały one znacznie szerszy zasięg niż tylko spór o inwestyturę, czyli uznanie, kto wprowadza na stolicę biskupów, od kogo są zależni, czyje są biskupie majątki, kto komu co daje i na jakiej zasadzie.
Czy opactwo powstałoby, gdyby nie papież Grzegorz I – wychowanek benedyktyński?
Pewnie by powstało, bo nie ma się chyba co zbytnio przywiązywać do imion i do nazwisk, raczej identyfikujmy prądy kulturowe, z którymi łączą się konkretni ludzie.
Szerzy się idea, a jak ma na imię, czy jak się nazywa ten, który jest jej aktualnym i doczesnym promotorem, orędownikiem, to mniej istotne. Jak nie jeden, to drugi. Siła idei benedyktyńskiej była bardzo duża, a na wyspach brytyjskich spotkała się ona właśnie z tą wcześniejszą tradycją chrześcijańską, tą z końca IV, początku V wieku, tradycją Rzymu chrześcijańskiego i świętego Patryka i jego apostolskiej akcji misyjnej.
No bo właśnie: Anglia to nie jest teren dziewiczy. Wcale nie jest częstym zjawiskiem, że chrześcijańscy misjonarze ruszają ewangelizować kraje zupełnie chrześcijaństwa nie znające, jak w wieku X państwo Mieszka, a w wiekach późniejszych ziemie wnętrza Afryki czy wyspy Japonii. Wyspy Brytyjskie znały już chrześcijaństwo i to dobrze. Skądś się przecież ta żona króla, chrześcijanka wzięła, prawda? Walijski Macsen – cesarz Magnus wychował się w Brytanii w domu chrześcijańskim. Co oznacza, że kiedy Augustyn przybywa ze swoją misją, to chrześcijaństwo jest tam już od wieków znane. I – co ważne – nie jest to chrześcijaństwo charakterystyczne dla pierwszych dwóch wieków, czyli religia niewolników i ludzi ubogich. Wyznawczynią Chrystusa jest żona króla. Czyli to już jest religia ceniona i chrześcijanie w żaden sposób nie są dyskryminowani. Są ludźmi wpływowymi. I mamy powodzenie tej akcji misyjnej czy reemisyjnej, czyli założenie klasztoru w Canterbury. Wprawdzie papież Grzegorz zachwycał się sukcesami misyjnymi Augustyna i jego 40 towarzyszy, pisał o cudach godnych apostołów, gdy pod wpływem Augustyna nawracały się dziesiątki tysięcy Anglów, ale nie ma wątpliwości, że benedyktyni działają w środowisku znającym już religię chrześcijańską i przychylnym. Klasztory iroszkockie przechowujące, i to bardzo skrupulatnie, zdobycze późnego antyku są na Wyspie centrami kultury i wiedzy, również tej użytkowej…
A skąd je wzięły?
No jak to skąd? Przecież święty Patryk to jest IV wiek…
Ale co ma Pan Profesor na myśli mówiąc o zdobyczach? Chodzi o myśl, o ideę, czy o jakieś księgi, ikony bądź inne artefakty?
O wszystko, Panie Redaktorze: o koncepcje i refleksje, obserwacje i teorie zawarte w manuskryptach, a chociażby o samą technikę ich spisywania. Na przykład w IV wieku w Imperium wykształca się piękne, wyraźne pismo kodeksowe, tak zwana uncjała. I właśnie tą uncjałą posługują się mnisi, którzy w IV – V wieku zakładali klasztory w Irlandii, a później w Szkocji. Oni są odcięci od tego, co się dzieje na kontynencie, nie ulegają ówczesnej barbaryzacji kultury, tylko zachowują to, czego się nauczyli. Przekazują to kolejnym adeptom, oblatom, nowicjuszom w skryptoriach klasztornych. Mnisi iroszkoccy piszą pięknie, starannie i cały czas tak samo.
Ówczesny świat, czyli ulegające defragmentacji Imperium, podlega nieustannym wstrząsom związanym z zaburzeniami politycznymi; jak Pan mówi – z procesem upadania Cesarstwa Rzymskiego. W klasztorach iroszkockich czas jakby się zatrzymał. Mnisi niezmiennie siedzą w swoich skryptoriach i przepisują piękną uncjałą dawne teksty. I nie tylko przepisują teksty, ale również je iluminują.
Miniatury w tych rękopisach, manuskryptach iroszkockich są przepiękne, ale co ciekawe – podlegają podobnym zasadom, jak w późniejszym czasie ikony prawosławne. One nie ulegają zmianie. Przez dziesięciolecia i stulecia jest ta sama ornamentyka, te same barwy, te same techniki malowania, te same wzorce ikonograficzne etc.
Europa kontynentalna zmienia wzorce i techniki – niekoniecznie na lepsze. Odkrywają się nowe perspektywy, nowe spojrzenia, a u Iroszkotów wszystko trwa jak trwało, i to na szczęście dla nas. Te zmiany bowiem, które zachodziły na kontynencie, wcale niekoniecznie szły w dobrą stronę. To w odniesieniu do wytworów tego okresu stosuje się określenie barbarzyńskich naśladownictw.
Na przykład, skoro jesteśmy przy piśmie: od VI wieku Europa kontynentalna bazgrze coraz bardziej. To jest okres tak zwanych pism szczepowych. Oczywiście nie są to szczepy w rozumieniu dzisiejszej antropologii, ale taka się nazwa przyjęła. W tym przypadku to znaczy, że Merowingowie piszą po swojemu, Longobardowie piszą po swojemu, Kuria Rzymska, papieska pisze jeszcze inaczej, etc. I wszyscy piszą coraz mniej czytelnie. To są chyba najtrudniejsze do odczytania teksty. A przecież zadaniem benedyktynów; tą misją, którą wymyślił święty Benedykt, jest zachowywanie dorobku wieków poprzednich. Mnisi mają się modlić i pracować, ale mają również utrzymywać poziom kultury przepisując, kolportując i odnawiając.
Tutaj jeszcze dygresja: w wiekach V, VI, VII, VIII na kontynencie chrześcijaństwo jest już mocne, bardzo mocne. Oczywiście nie poważa pism autorów pogańskich, natomiast bardzo poważa antyczny pergamin. No więc co robią mnisi, żeby móc pisać nowe – zresztą nie najwyższych lotów – teksty teologiczne czy filozoficzne? Wywabiają teksty Cycerona i innych filozofów rzymskich czy greckich. Usuwają z pergaminu stary tekst, ich zdaniem bezwartościowy, pogański, czyli gorszy i w to miejsce umieszczają tekst nowy, często nikłej wartości rozważania teologiczne. No i dzięki temu, do naszych czasów, dzięki właśnie tej pracy mnichów przetrwały teksty Cycerona, łącznie z najważniejszym De Re Publica. To właśnie dzieło przetrwało w postaci tak zwanego palimpsestu, czyli wyskrobanej karty pergaminowej. Inaczej by się nie zachowało. Dzięki technologii da się palimpsesty odczytać.
A zatem na kontynencie rzeczywiście zapada mrok. Nie jest to ciemność, ale mrok. Nie będziemy teraz dyskutować na ile wieki do ósmego były ciemne, na ile mroczne, na pewno całkowita ciemność nie zapadła, bowiem rozświetlały ją płonące w klasztorach kaganki czy świece. Dzięki chrześcijaństwu jakieś światełka się w tej ciemności pogańsko-germańskiej paliły…
Ale zwracał Pan kiedyś uwagę, że rządzący królestwem Frankonii Merowingowie nie potrafią ani czytać, ani pisać…
I może Karolingowie również, na przykład Karol Wielki…
W historii toczy się taki spór, czy Karol Wielki umiał pisać, czy nie. On opanował podpis, to znaczy znamy z dokumentów cesarza Karola bardzo ozdobny monogram, który stawiał na dokumentach jako uwierzytelnienie postanowień (dyspozycji), ale po prostu się tej kaligrafii uwierzytelniającej nauczył. Prawdopodobnie umiał czytać. Nie umiał pisać, ale umiał czytać.
Merowingowie to najpotężniejsza dynastia w ówczesnej Europie, lecz są, jak to Germanie – trzeba pamiętać, że Frankowie to Germanie – ich zajmuje głównie wojna i władza. Pergaminy specjalnie ich nie interesują, bo nawet się tym rozpalić w kominku nie da czy wzniecić ogniska w czasie wojennej wyprawy. A jak są jeszcze zabazgrane, to tym bardziej pozostają w ich oczach nieistotne. Oni bardziej dbają o swe piękne długie włosy, symbol królewskości, niż o wiedzę.
Europa pogrąża się w licznych, lokalnych, ale nieustannych wojnach, wojenkach. Poza tym staje w obliczu rosnącego zagrożenia – najpierw arabskiego, a później muzułmańskiego. I jak to zwykle bywa: wspólny wróg jednoczy. Zagrożenie ze strony wschodu sprawia, że zachód zaczyna się jednoczyć, ale zostawmy politykę.
Karol to jest niesłychanie ciekawa postać, bo choć nie miał wykształcenia, to żywił olbrzymi szacunek dla nauki, słusznie dostrzegając w niej – i w kulturze – narzędzie władzy i spoiwo państwa.
Uważał, że nauka jest ważna i potrzebna dla efektywnego rządzenia, natomiast żeby przywrócić jej część dawnego blasku, musiał współpracować z Kościołem jako depozytariuszem dawnej wiedzy, musiał współpracować z benedyktynami i współpracował również z Iroszkotami, czyli z przybyszami z wysp brytyjskich. Ci docierają do Europy i odkrywają ku swemu zdumieniu, że to oni zachowali tę dawną kulturę wysoką, a Europa kontynentalna się zdegradowała.
To coś, co nazywamy renesansem karolińskim, jest w znacznej części autorstwa duchownych przybywających do Królestwa Franków z wysp brytyjskich. I tu znowu powraca na scenę opactwo w Canterbury, chociaż nie ono jedno, bo podobnych ośrodków jest znacznie więcej. Alcuin, czyli najbliższy współpracownik Karola Wielkiego z opactwem w Canterbury nie miał nic wspólnego, Beda Venerabilis, czyli Beda Czcigodny też nie był stamtąd. Istnieje kompleks złożony z wielu klasztorów południowo-brytyjskich, które zaczynają promieniować na kontynent.
W Canterbury przechowywano naukę na dobrym, wysokim poziomie. Tamtejsza fundacja obejmowała oczywiście skryptorium, obejmowała dobrą szkołę przyklasztorną. System oświaty budował się wówczas w oparciu o zakonne zgromadzenia, bo tam są ludzie umiejący pisać, czytać i nauczać. Stopniowo więc społeczności koncentrujące się wokół tych ośrodków również opanowują umiejętności czytania, pisania i rachowania.
Z tych przyklasztornych skryptoriów wyrastają szkoły. Później koncepcja systemowej edukacji zostaje przejęta przez państwa. Alcuin, bliski współpracownik Karola zakłada nie szkołę klasztorną, nie katedralną, tylko pałacową – przy siedzibie cesarza Karola w Akwizgranie. Ze względu właśnie na patronat państwa i mecenat cesarski mówimy o renesansie karolińskim, a nie np. o renesansie benedyktyńskim czy renesansie iroszkockim, aczkolwiek oczywiście i benedyktyni, i Iroszkoci duży wpływ na ten renesans mieli.
Wracając do pisma, które stało się czynnikiem istotnym w upowszechnianiu wiedzy, taka anegdota pokazująca jak piękne, jak czytelne, jak klasyczne w swojej formie było przechowywane w klasztorach pismo uncjalne, a potem karolińskie pół-uncjalne: kiedy zaczęła działać wspomniana szkoła pałacowa w Akwizgranie, opracowano tam kolejną wersję półuncjały, którą nazywamy minuskułą karolińską.
Minuskuła nawiązuje do wzorców klasycznych, ale dzięki oparciu na uncjale kodeksowej jest jeszcze ładniejsza. Gdybyśmy popatrzyli na kursywę starorzymską, to zobaczymy niemal nieczytelny tekst, mówiąc potocznie – jakby kura pazurem bazgrała. Kursywa minuskulna wcale nie była w swojej formie bardzo piękna.
Uncjała i później pół-uncjała są szczytowym osiągnięciem w rozwoju pism antycznych. Tak piękne w swoim charakterze, w proporcjach, w dukcie, że kiedy w wieku XVI ludzie kolejnego renesansu chcieli odnawiać wzorce antyczne, odkryli pisma z czasów Karola Wielkiego i powiedzieli: oto najpiękniejszy przykład kultury antyku. Tak pisali ludzie tamtej starożytnej epoki, więc my utworzymy nowe pismo właśnie na podstawie tych klasycznych – jak oni sądzili – tekstów.
Nawet nie bardzo wiedzieli, że tworząc nowe pismo, tak zwaną antykwę humanistyczną, sięgali wcale nie do wzorów starorzymskich, tylko do pisma pochodzącego z pogardzanych przez siebie „wieków ciemnych” – ze średniowiecza, i to tego karolińskiego. Więc antykwa humanistyczna, pismo okresu renesansu, które stało się również pismem druków, bo czcionki miały formę antykwy humanistycznej, w rzeczywistości nawiązywało do minuskuły karolińskiej. I tak renesans, sądząc, że sięga do wzorców antycznych, sięgnął do wzorców średniowiecznych. I nie jest to jedyny taki przypadek, historia technologii zna ich wiele.
Sugeruje Pan, że gdyby nie Canterbury, nie byłoby kontrrewolucji, odnowy Kościoła Cluny? Widzę, że to wszystko są po prostu naczynia połączone i historia długiego trwania…
Nie bez przyczyny pojęcie „historii długiego trwania” stworzył, francuski badacz dziejów Jacques Le Goff, który obserwował istnienie i funkcjonowanie struktur społecznych. Owszem i on, i Marc Bloch, Fernand Braudel i cała szkoła Annales nadmiernie skupili się właśnie na strukturach, zapominając trochę o ludziach, czy też jakby odsuwając na plan dalszy ludzi. Ich zainteresowało trwanie struktur, co oczywiście w przypadku Kościoła jest metodą całkiem dobrą, bo to struktury Kościoła i funkcjonujący w ich ramach ludzie zapewniali przetrwanie wzorców kulturowych, idei czy nawet technik.
A przecież pisanie jest techniką, więc koncepcja długiego trwania, czyli metoda badania funkcjonowania struktur i idei jest metodą użyteczną. Oczywiście my nie zapominamy również o ludziach, bo ja wprawdzie na początku naszej rozmowy powiedziałem, że gdyby to nie był Grzegorz, to może byłby to kto inny, gdyby nie Benedykt, to pewnie kto inny. Ale to jest gdybanie, bo w rzeczywistości był to dokładnie Benedykt i w rzeczywistości był to Grzegorz.
Są oczywiście pewne idee, prądy kulturowe, koncepcje, które muszą się ziścić, niezależnie od tego, kto je wprowadzi w życie. Takim przykładem jest chociażby coś, co do dzisiaj niesłusznie nazywane jest rewolucją kopernikańską. W rzeczywistości nie była to rewolucja, nagła, niespodziewana erupcja intelektualna. Kopernik był tylko – albo aż – ostatnim człowiekiem w szeregu wielkich badaczy, mędrców, filozofów przyrody, którzy po kolei odkrywali różne cechy rzeczywistości, cechy natury. Kopernik niczego nie odkrył. Kopernik jedynie nadał wcześniejszym już koncepcjom filozoficznym formę matematyczną. Nie postawił Słońca w centrum, ani nie puścił Ziemi w ruch, bo to już wiedziano wcześniej. To jest trwająca ładnych kilkaset lat ewolucja poglądów, odkrywanie krok po kroku struktury rzeczywistości.
Oczywiście nie powiem, że możemy wykreślić Kopernika, że on nie był ważny, bowiem to on zwieńczył istotny wątek wielowiekowej refleksji nad światem. Niemniej jednak z ustaleń Kopernika zawartych w De revolutionibus orbium celestium bardzo niewiele się ostało. Można zaryzykować twierdzenie, że był znacznie lepszym ekonomistą niż astronomem. Być może i lepszym lekarzem niż astronomem, zwłaszcza, że się kształcił na ekonomistę i na lekarza, a astronomia była pasją pozazawodową.
Z całego „odkrycia” Kopernika do dzisiaj zostało tylko to, że jego dzieło „O obrotach sfer niebieskich” trafiło na Indeks Ksiąg Zakazanych, i tyle. Nikogo dzisiaj nie obchodzi, że Kopernik w swojej pracy również popełnił błędy…
I to jakie!…
Na przykład stwierdzenie, że Słońce jest „centrum Wszechświata”…
Rzeczywiście, układ heliocentryczny był znany dużo wcześniej. Święty Albert, chociażby bezpośrednio przed Kopernikiem twierdził to samo, będąc biskupem i nikt go na nic nie skazywał. Kopernikowi się nie zgadzały obliczenia z rzeczywistością. Przyjął, że planety mają orbity koliste, podczas kiedy dzisiaj wiemy, iż są one eliptyczne.
Kiedy Kopernik przyjmuje, że orbity są koliste, to próbując je wyliczyć nie może trafić w to, co się rzeczywiście dzieje na niebie, bo dla jego obliczeń Mars powinien być „tu”, a go nie ma. Wenus powinna być „w tym miejscu”, a jej też nie ma, bo to wszystko biegnie po innych orbitach niż przyjął Kopernik. Teoria nie pasuje do empirii.
Kopernik wprowadzał więc oryginalne – co nie znaczy, że prawdziwe – hipotezy, mianowicie dodawał swoiste „pętelki”, ponieważ gdyby planeta obiegała po orbicie kolistej, to według obliczeń już powinna być w tym miejscu, na które nasz fromborski kanonik spogląda, a jej nie ma. A więc Kopernik zakłada, że ona po drodze jeszcze robi taką małą pętelkę i dlatego się spóźnia.
Dzisiaj się wydaje to dość śmieszne, ale istotą opowieści o Koperniku jest stwierdzenie, że ta heliocentryczna idea dojrzewała od kilku wieków. Ludzie, filozofowie dokładali kolejne cegiełki do zrozumienia obrazu świata i teoria ta po prostu musiała się objawić, niezależnie od tego, jak nazywał się ten, który czynił kolejny krok na drodze poznania wszechświata. Poznanie rzeczywistości rozwija się wspólnym wysiłkiem wielu wybitnych umysłów, a następcy korzystają z dorobku poprzedników. Ludzie średniowiecza często myślą o sobie jak o karłach, gdy porównują się z poprzednikami, ale śmiało wspinają się na ramiona tych olbrzymów i nie wahają się ich krytykować. To nie rewolucja, to ewolucja.
Rewolucja przecież polega na niszczeniu starego, by podjąć próbę – z reguły nieudaną – zbudowania Nowego. Kopernik nie powiedział: „słuchajcie to nie jest tak, że świat ma postać dysku, który jest ulokowany na grzbietach czterech słoni, które stoją na skorupie żółwia i razem płyną przez ocean eteru, tylko Ziemia krąży wokół Słońca!”. To byłaby rewolucja. On jedynie obliczał coś, co już filozofowie wiedzieli wcześniej, czyli że Ziemia i inne planety krążą wokół Słońca.
A określenie, jakie miejsce ma Słońce we Wszechświecie, to już kwestia kolejnych wieków ewolucyjnego procesu postrzegania i zrozumienia Wszechświata.
To bardzo ciekawy wątek, ale wróćmy do Canterbury. Dlaczego opactwo wpadło w tak potworne długi w XIII wieku?
Bo mnisi w Canterbury po prostu szaleli…
Każdy może popaść w długi, jeżeli żyje ponad stan, prawda? Czyli wydaje więcej niż ma dochodów. Opactwo w Canterbury duże dochody miało cały czas, tylko zaczęło wydawać trochę więcej, chcąc pokazać wspaniałość, chcąc podnieść prestiż i swój, i królestwa.
To chyba nie spodobałoby się papieżowi Franciszkowi… Podnoszenie prestiżu… Wydawanie pieniędzy… Przecież Kościół ma być ubogi…
Kościół przede wszystkim ma głosić chwałę Boga i przypominać nieustannie Ofiarę Chrystusa.
Święci mogli chodzić w najskromniejszych łachach, ale na Mszę Świętą zawsze ubierali najpiękniejszy ornat, zawsze brali najpiękniejsze naczynia liturgiczne.
Skąpili sobie, a nie skąpili na Kościół, którego Chrystus jest Głową.
Oszczędzanie na chwalę Bożą – nawet brzmi dziwnie.
Chodziło o skromność i pokorę ludzi Kościoła, a nie o zubażanie kościołów, nie o zubażanie tego, co ludzie sami chcieli mieć i do tej pory przecież chcą. Ludzie chcą, żeby ich kościół był piękny, żeby był pięknie zdobiony, żeby ich dzwon dźwięczał lepiej niż dzwon z sąsiedniej parafii etc..
Ludzie nigdy nie oszczędzali na Panu Bogu. To trzeba było dopiero reformacji i protestantów z ich zupełnie surowym, a nawet czasami wypaczonym spojrzeniem na religię i na chrześcijaństwo, żeby dokonać czegoś, co nazywam zagładą sztuki kościelnej.
Mocne określenia…
Dobrze, spokojnie, bez emocji i po kolei: w ciągu wieku XVI jedna trzecia Europy przechodzi na protestantyzm. I w jednej trzeciej Europy niszczona jest sztuka religijna. Z kościołów i klasztorów przejmowanych przez protestantów wyrzucane są rzeźby, obrazy, usuwane i przetapiane wyroby rzemiosła artystycznego: monstrancje, relikwiarze, kielichy etc. Rzeźby i obrazy płoną na stosach. Część Francji, Szwajcaria, Anglia, połowa Niemiec, znaczna część Polski, Węgry, cała Skandynawia – tam wszędzie wcześniej były świątynie i klasztory, w których dzieła sztuki wspaniałego, twórczego, płodnego okresu, czyli gotyku i poprzedzającego go romanizmu, służyły chwale Bożej, opowiadały Historię Świętą i dzieje świętych. W klasztornych skryptoriach i bibliotekach przechowywano manuskrypty przepisywane starannie przez mnichów w ciągu stuleci i wspaniale iluminowane. I to wszystko protestanci niszczą. Nigdy się nie dowiemy, ile unikatowych manuskryptów wówczas unicestwiono. Sztuka, dzieła geniuszu i wyobraźni oraz inkunabuły – świadectwa myśli i geniuszu – bezpowrotnie przepadły.
Nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić skali tej zagłady. Jedna trzecia tego, co stworzyła głęboko pobożna Europa okresu średniowiecza, zostaje zniszczone w ciągu kilkudziesięciu lat. No to jak to nazwać?
Czy Wielka Brytania mogła uniknąć reformacji?
W ten sposób wróciliśmy do frapujących pytań o rolę jednostek w ludzkich dziejach. Jestem skłonny mniemać, że gdyby Martin Luter zszedł był z tego świata na przykład w roku 1515, to wkrótce pojawiłby się inny – może jeszcze bardziej radykalny – herezjarcha. Taki był ówczesny – jak to się dzisiaj mówi – mental. Rzym nazbyt się zeświecczył, zbyt dużo było w nim zepsucia – reakcja musiała nastąpić. Jak nie w 1517 w Niemczech, to w 1519 we Francji albo rok później w Danii. Im bardziej woda wrze, tym więcej pary, coraz większa potrzebna jest siła do dociskania pokrywy i tym większa na końcu siła wybuchu. Natomiast jeśli chodzi o akceptację luteranizmu, czy innych odmian protestantyzmu, to tu bez wątpienia kluczową rolę odgrywali monarchowie. Przypomnę tylko, że w systemie monarchicznym król jest źródłem prawa. Każdy z panujących indywidualnie, odpowiadał sobie w sercu swoim na pytanie o granice władzy monarszej, o miejsce styku praw ludzkich i boskich. Zygmunt August odpowiedział pięknie: „Nie jestem królem ludzkich sumień’. Odpowiedź Henryka VIII nie była równie godna i szlachetna: „Chcę nową żonę, bo muszę za wszelką cenę spłodzić męskiego dziedzica, porzucam zatem religię i zmuszę do tego samego swoich poddanych”.
Henryk VIII za napisanie traktatu poddającego krytyce nauki Marcina Lutra „Assertio Septem Sacramentorum” w 1521 r. otrzymał od papieża tytuł „obrońcy wiary” – Fidei Defensor. Co się stało z tym człowiekiem, że dołączył do reformacji?
Zmysły wygrały z rozumem. Żądze, na którymi król nie mógł lub też nie chciał zapanować, ujawniły płytkość jego wiary. Okazało się, że w jego przypadku królewska pobożność była tylko pozorem i pozą, przestrzeganiem zewnętrznych form, nie zaś płynącą z duszy i umysłu wiarą w Boga, w Jego miłość do rodzaju ludzkiego, w to, że wolna wola jest największym darem – i największym ciężarem jednocześnie – Boga dla człowieka. W przypadku króla Henryka zwyciężyła pycha duchowa i cielesne żądze.
Czy prawdą jest, że podobne rozwiązanie, czyli ogłoszenie króla głową Kościoła chciano zastosować również w Polsce w XVI wieku?
A tak! I – odwrotnie niż w Anglii – promotorem koncepcji utworzenia polskiego „kościoła” narodowego był prymas Jakub Uchański, zaś po stronie katolicyzmu mimo wszystko, wbrew silnym przesłankom skłaniającym go do tego kroku, opowiedział się król Zygmunt II August.
Mimo wszystko?
Zygmunt August w roku 1564 jest w gorszej sytuacji niż Henryk VIII w roku 1534. Henryk chce się rozwieść z Katarzyną Aragońską, bo po pierwsze pragnie dziedzica płci męskiej – ma córkę Marię – po drugie, chce kolejną swoją kochankę, czyli Annę Boleyn, uczynić małżonką i królową. Zygmunt August nie ma żadnego dziedzica, nie ma też szans, bo doczekał się go z aktualną, trzecią żoną, czyli Katarzyną Habsburżanką. I abstrahując od faktu, że to prawdopodobnie Zygmunt August był bezpłodny, nawet nadzieje na przedłużenie dynastii nie skłaniają polskiego króla do zerwania przysięgi małżeńskiej i tej jeszcze ważniejszej, przysięgi złożonej Bogu. Pokornie trwa w związku z niekochaną, ciężko chorą i prawdopodobnie również bezpłodną żoną, która w 1566 roku wyjeżdża z Polski – aż do śmierci Katarzyny w lutym 1572 r. Dopiero wtedy rozpoczyna starania o kolejne małżeństwo – ma przecież niespełna 52 lata – które przerywa jego śmierć w lipcu 1572 r. Zerwanie z Kościołem Katolickim? Taki akt wiarołomstwa panującego monarchy jest w katolickiej Polsce nie do pomyślenia. Król Zygmunt II doskonale wie, król łamiący przysięgi przestaje być wiarygodny. A niewiarygodny król, będący przecież źródłem prawa, relatywizuje prawo, co jest – jak doskonale wiemy z obserwacji rzeczywistości – drogą do anarchii.
Dlaczego reformacja w Anglii była aż tak krwawa? Przecież Henryk VIII „jedynie” wypowiedział posłuszeństwo papieżowi… Dlaczego zdecydowano się na krwawe prześladowania katolików?
Oczywiście, że zerwał przysięgę złożoną Bogu. Przysięgał przecież, że będzie dbał nie tylko o dobro lordów, mieszczan i kmieci, ale również, że będzie przestrzegał praw Bożych, że będzie wierny jednemu, świętemu, apostolskiemu i powszechnemu Kościołowi. Akt Supremacji, w którym król angielski ogłosił się głową „kościoła” w Anglii, był zniszczeniem jedności i powszechności Kościoła. Kiedy zrywa się z Bogiem powstaje pustka. Pustka eschatologiczna, pustka aksjologiczna. Taką pustkę po zerwaniu z Bogiem i Jego prawem, trzeba czymś wypełnić, więc wypełnia się ją człowiekiem i jego prawami. W Polsce XVI wieku obowiązuje zasada, że państwo nie zajmuje się egzekucją wyroków sądów kościelnych. Czyli grzesznicy mniejsi i więksi są skazywani na kary kościelne: klątwę, ekskomunikę; czyli odstępcom od wiary nic nie grozi, bo przecież oni sami wykluczyli się z Kościoła. Chrzest w jakimkolwiek innym obrządku jest równoznaczny z apostazją. Natomiast w Anglii, na mocy pierwszego i jeszcze bardziej drugiego aktu supremacyjnego, wymaga się przysięgi królowi (lub królowej) jako głowie „kościoła” – czyli de facto zerwania z Rzymem. Katolik, wierny Kościołowi musi odmówić takiej przysięgi, wtedy wkracza państwo angielskie uznające to za akt zdrady króla. Zdradę króla karze się śmiercią. Sytuacja identyczna jak za Nerona czy Dioklecjana: władza państwowa wkracza w sferę prywatności, w sferę religii, podporządkowując ją sobie przy użyciu autorytetu władzy (która przecież też ma sakralny pierwiastek) oraz przymusu państwowego, będącego przecież immanentnym składnikiem każdej władzy, zawsze i wszędzie.
Czy można powiedzieć, że reformacja angielska to „oczko w głowie” marksistów? W historiografii obecne są bowiem liczne usiłowania aby reformację angielską wytłumaczyć czynnikami gospodarczymi i walką klasową, mówiąc na przykład w ten sposób, że tam najwcześniej wytworzyła się warstwa społeczna, jaką jest burżuazja czy też klasa społeczna; a więc trzeba było wyjść z feudalizmu szybciej niż w innych państwach, a przecież Kościół jest ostoją feudalizmu.
Mówimy o dwóch zupełnie różnych procesach. Pierwszy: Henryk chce zerwać z legalnie poślubioną żoną i pojąć kochankę. Chce też podreperować skarbiec swój i swoich stronników, więc konfiskuje rzeczywiście ogromne majątki kościelne. To proces tworzenia się królestwa angielskiego „z tego świata” opartego na żądzach i pieniądzach (co często jest jednym) przebiegający w XVI wieku. I druga rewolucja angielska, „rewolucja” burżuazyjna, czyli wedle terminologii historiografii angielskiej Glorious Revolution. To złożone procesy ekonomiczne, społeczne, prawne oraz – niestety – wyznaniowe – dziejące się w ostatniej ćwierci wieku XVII z kulminacją w okresie panowania Jakuba II Stuarta. Gwałtowna reakcja protestantów na niezręczne poczynania Jakuba – nie można jednocześnie wprowadzać tolerancji religijnej i dokonywać aresztowań biskupów anglikańskich. „Chwalebna rewolucja” i objęcie tronu angielskiego przez Wilhelma Orańskiego faktycznie domknęła system, w którym państwo dominuje nad „kościołem”. Znów zaczęto stosować akt o supremacji w wersji ostrzejszej, tej wprowadzonej w roku 1559 przez Elżbietę I. Problem – oczywiście dla metodologii marksistowskiej – polega na tym, że Glorious Revolution między innymi dlatego była chwalebna, że była praktycznie bezkrwawa. Oczywiście ginęli żołnierze jakobiccy i orańscy, ale to normalne w czasie walki o władzę najemnicy ponoszą śmierć. Społeczeństwo nie jest przeorane żelaznym pługiem rewolucji, nie ma eksterminacji całych grup społecznych. Takie rewolucje zobaczymy dopiero później: w końcu XVIII wieku we Francji i w XX wieku w Rosji oraz innych nieszczęsnych krajach, do których dotrą bolszewicy niosący pochodnie i kule „oświecenia”.
Dlaczego próby rekatolicyzacji Anglii za panowania Marii I Tudor nie powiodły się?
Nie powiodły się wszystkie trzy próby. Pierwsza z nich wyszła z Canterbury zaraz po śmierci Henryka VIII, którego spadkobiercą i dziedzicem był małoletni Edward VI, chorowity syn Henryka i Jane Seymour, trzeciej z kolei żony Tudora. W imieniu Edwarda rządziła rada regencyjna, w której o władzę walczyły rozmaite frakcje powiązane z licznymi liniami Tudorów. Edward był pierwszym prawdziwie protestanckim królem Anglii, wychowanym w nienawiści do katolicyzmu. Zresztą ponoć w swych ostatnich słowach wypowiedzianych na łożu śmierci – a umierał mając niespełna 16 lat – wzywał Boga by obronił Anglię przed papistami. To za czasów Edwarda zaczęły się masowe egzekucje katolików skazywanych na spalenie na stosie. Więc kiedy na początku 1553 roku rozeszła się wiadomość, że król jest ciężko chory, to właśnie w Canterbury rozpoczęto działania na rzecz przywrócenia katolicyzmu, a przynajmniej uchronienia katolików przed prześladowaniami. Za drugą próbę przywrócenia katolicyzmu należy uznać działania królowej Marii I, córki Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej, która zasiadała na tronie od 1553 do 1558 roku. I trzecia próba to czasy Jakuba II, chociaż na katolicyzm przeszedł potajemnie już jego ojciec Karol II. A odpowiedź na pytanie „dlaczego?” może i powinna być wielotomowa, na co nie możemy sobie pozwolić. Więc krótko: pieniądze i władza. Jakie były materialne konsekwencje utworzenia „kościoła” anglikańskiego: Korona skonfiskowała posiadłości Kościoła. A przecież wiemy, że Kościół we wszystkich krajach Europy – również w Anglii – był wielkim właścicielem ziemskim. Olbrzymie majątki zabrane parafiom, biskupstwom i opactwom wzmocniły w pierwszym rzędzie państwo. W drugiej kolejności korzystają ci księża, którzy zgodzili się zerwać z Rzymem, z Thomasem Cranmerem, złowrogim doradcą Henryka VIII, który został arcybiskupem Canterbury i pierwszym zwierzchnikiem „kościoła” anglikańskiego. I wreszcie z majątków Kościoła Henryk wynagradza tych panów świeckich, którzy stają po jego stronie i wyciszają głosy swoich sumień w czasie licznych królewskich wiarołomstw i skandali. Więc nowy porządek wspiera władza państwowa, podporządkowany jej „kościół” i wielcy feudałowie. Trudno liczyć na powodzenie w walce z taką koalicją. I jeszcze jedno: na niekorzyść katolicyzmu działają niektórzy jego zwolennicy: królowa Maria I odpowiada okrucieństwem na okrucieństwa anglikanów, co tylko w oczach wielu sprotestantyzowanych Anglików potwierdza tezy propagandy antykatolickiej.
Jaki wpływ na reformację angielską miała promulgacja w kwietniu 1570 przez papieża Piusa V bulli „Regnans in Excelsis”, w której papież ekskomunikował zarówno Elżbietę jak i każdego jej poddanego, który ośmieliłby się wykonywać jej rozkazy?
Rzymskie młyny mielą powoli. Niestety. Od aktu supremacyjnego minęło 36 lat, wyrosło i dorosło nowe pokolenie, a biorąc pod uwagę ówczesne zwyczaje prokreacyjne, nawet dwa. Dwa pokolenia wychowane po pierwsze w anglikanizmie, po drugie w nienawiści do papistów, którzy rzekomo usiłują najechać Anglię, spuścić ze smyczy krwiożerczych inkwizytorów, spalić wszystkich wolnych i anglikańskich Anglików, narzucić na nowo stare podatki. Więc w imię zysków, z pożądania bogactw i będącej ich konsekwencją – władzy, rodzi się opór przeciwko próbom przywrócenia religii katolickiej. Opór zakotwiczony przede wszystkim w strukturach i tworzących je ludziach, bowiem tam, gdzie jest miejsce dla wolnej i spontanicznej refleksji nad kondycją świata i człowieka, katolicyzm przez następne wieki zachowuje swą atrakcyjność. Ofiarowuje bowiem człowiekowi coś więcej niż tylko doczesne korzyści.
Czy idea opactwa Canterbury wciąż wówczas żyła?
Mimo stworzenia „kościoła” anglikańskiego połączonego ściśle z tronem, Canterbury pozostało symbolem i materialnym świadectwem chrześcijaństwa katolickiego (katholikos po grecku znaczy „powszechny”), nieskażonego partykularyzmami, podziałami, polityką. Z tego właśnie powodu Henryk VIII i Cranmer wybrali Canterbury – choć to przecież niewielkie miasteczko – na siedzibę arcybiskupa, zwierzchnika „kościoła” anglikańskiego. To świadczy o tym, że misja św. Augustyna, jego współpraca z królową Kentu i królem w stworzeniu opactwa, serca chrześcijańskiej Anglii, wciąż miała znaczenie; że Canterbury nawet dla wczesnych – czyli wciąż jeszcze nie bardzo odległych od katolicyzmu – anglikanów pozostawało duchową stolicą kraju. Poza tym proszę pamiętać, że procesy kulturowe zachodzące w wielkich społecznościach przypominają kręgi powstające na wodzie po wrzuceniu do niej kamienia: rozchodzą się od centrum ku peryferiom i proces ten wymaga czasu. Chrystianizacja wyspy przebiegała powoli, niekiedy nawet się cofała: Beda Czcigodny opisywał, że dwóch królów saskich – Sighere i Sebi porzuciło religię chrześcijańską i powróciło do pogaństwa pod wpływem zarazy, która, ich zdaniem była dowodem na słabość chrześcijańskiego Chrystusa. Więc i anglikanizm rozprzestrzeniał się od centrum, czyli dworu królewskiego, przez dworzan feudałów, londyńczyków w dół piramidy społecznej. Szerokie rzesze jeszcze długo pozostają katolickie – bo od nich nie wymaga się składania przysięgi królowi – głowie „kościoła” – a Canterbury jest dla nich duchowym centrum kultu i religii.
Co takiego stało się pod koniec XVII wieku, że władze Anglii wstrzymały prześladowania katolików na masową skalę?
Jak powiedziałem wyżej, tron objął Jakub II Stuart, katolik. Oczywiście, że wstrzymał prześladowania katolików, niestety zaczął represje wobec anglikanów, czym raczej pogrzebał szanse na rekatolicyzację. Zadziałało zjawisko, które przywołałem wyżej: staw jest już anglikański, fale po wrzuceniu kamienia – czyli rekatolicyzacja – są tym słabsze, im dalej od epicentrum. Interesy możnych związane są z „kościołem” anglikańskim, ich reakcja na poczynania Jakuba jest więc zdecydowana.
Jak to jest, że mimo tej całej sytuacji Anglia wydała światu wielu wspaniałych katolików? Gilbert Keith Chesterton, J.R.R. Tolkien, kardynał John Henry Newman, Evelyn Waugh to tylko niektóre przykłady…
To są – za wyjątkiem katolickiego od początku do końca Tolkiena – konwertyci. Ludzie wychowywani w letniej, oportunistycznej atmosferze „kościoła” anglikańskiego. Nie ma uobecnianej w każdej Mszy Świętej Ofiary Chrystusa, jest mdła pamiątka Ostatniej Wieczerzy; nie ma refleksji nad sobą, nad kondycją własnej duszy i rozmowy z sumieniem – bo nie ma spowiedzi, a o indywidualnym zbawieniu nie decydują złe lub dobre uczynki, lecz odległe i enigmatyczne miłosierdzie Boga wynikające z Jego nieodgadnionej łaski. Jedyne, co godne jest zabiegów i starań, to doczesne powodzenie. Wielkie i przenikliwe umysły, jak kardynała Newmana czy Chestertona, nie mogą znieść nijakości, więc zwracają się ku katolicyzmowi. Wówczas sprzeciwia się on jeszcze ckliwemu humanitaryzmowi oderwanemu od systemu wartości, odrzuca koncepcję równości wszystkich wiar – genialnie tę postawę z nową mocą głoszoną choćby przez papieża Franciszka, wykpił Chesterton pytając, czy dobrze urodzona londyńska socjeta w imię tej równości zaakceptuje odprawiane na Trafalgar Square obrządki kanibali. Dla katolików angielskich ich wiara tożsama jest z wolnością człowieka jako dziecka Bożego, z świadomością nieporównywalnego z niczym uczestnictwa w Kościele będącym Mistycznym Ciałem Chrystusa.
A jak to jest, że wielu wielkich anglikanów nie nawróciło się na świętą wiarę katolicką? Mam tutaj na myśli m. in. C.S. Lewisa czy T.S. Eliota. Dlaczego zatrzymali się oni u drzwi Kościoła katolickiego, ale nie weszli do środka?
A to dobre pytanie. Thomas S. Eliot był właściwie Amerykaninem, który naturalizował się w Wielkiej Brytanii. Jego poezja… Nie jestem literaturoznawcą, więc mogę się wypowiedzieć tylko jako amator (a amator po łacinie to kochający, miłośnik) poezji, również Eliota. Akurat dwa moje jego ulubione wiersze zawierają chyba odpowiedź na Pańskie pytanie. Wiersz „Hipopotam” kończy się sceną „wniebowstąpienia” hipopotama, grubego obżartucha z ciała, krwi i kości, lecz wybielonego ponad śnieg, While the True Church remanis below/ Wrapt in the old miasmal mist – „Gdy w miazmatycznej starej mgle/Prawdziwy Kościół utkwi w dole”. Jakże wyraźnie widać tu tak charakterystyczną dla protestantów niechęć do Kościoła instytucjonalnego, Kościoła utożsamianego z hierarchią. I drugi wiersz Hollow Men, czyli „Próżni ludzie”, „Ludzie-pałuby”. Tu z kolei widzimy pełen rezygnacji pesymizm – objawił go już Luter w swojej alegorii o Bożym miłosierdziu, gdzie ludzka natura jest ohydnym błockiem, tylko z wierzchu pokryta cienką warstewką śniegu. W końcowej części „Próżnych ludzi” poeta przywołuje „Cień”, który kładzie się między chęciami, planami i myślami, a ich realizacją, „pomiędzy możnością a istnieniem”. I na przemian padają frazy „kładzie się Cień” oraz „Albowiem Twoje jest Królestwo”. I nie ma ciągu dalszego, nie ma słów o potędze i chwale na wieki, za jest skrajnie pesymistyczne stwierdzenie, że „Oto jak kończy się świat/nie z trzaskiem lecz ze skomleniem”.
Lewis zaś złożył de facto katolickie wyznanie wiary opisując scenę ofiarniczej śmierci lwa Aslana, a potem jego zmartwychwstania, potężnego, ożywczego ryku i wyzwolenia Narni z okowów zimy. To scena oparta na legendach starochrześcijańskich, w których lew jest symbolem Chrystusa (Lew z pokolenia Judy), w których lew wskrzesza swoje zabite przez jad węża potomstwo rycząc nad nim. Konwersji na katolicyzm Lewis ostatecznie nie dokonał, ponoć nie chciał robić tego kroku, póki żyła jego żona, która z miłości do niego przeszła z judaizmu na anglikanizm, a niedługo po jej śmierci zmarł również Lewis.
Niedawno czytałem badania mówiące, że grubo ponad połowa młodych Anglików w wieku do 25. roku życia uważa się za ateistów. Czy jest to „zasługa” anglikanizmu?
Anglikanizm – jak stwierdził wspaniały Chesterton – toruje drogę modernizmowi, w którym wiara przestaje być wiarą, a staje się „doświadczeniem” o charakterze religijnym. Potem odrzuca się natchnienie biblijne, tłumacząc Biblię w sposób naturalistyczny. Wtedy już łatwo uznać równość wszystkich religii i twierdzić, że wiara nie jest ważna, a ważne jest bycie dobrym człowiekiem. Ponieważ po drodze został odrzucony katolicki system wartości, z miłością, godnością i wolnością jako darami Boga, bycie „dobrym człowiekiem” jest de facto deklaracją agnostycyzmu. A od agnostycyzmu już tylko malutki kroczek do całkowitego ateizmu i i postawienia człowieka w miejscu Boga: człowiek miarą wszechrzeczy.
Czy Anglia może się jeszcze nawrócić na świętą wiarę katolicką? Jeśli tak, to czy może w tym pomóc idea Canterbury?
Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. W roku 2024 w Wielkiej Brytanii Chrzest Święty przyjęła rekordowa liczba osób dorosłych. Podobnie było we Francji. Ludzie w niepewnym świecie szukają stałości i pewności. I coraz częściej spoglądają na Kościół Katolicki, który trwa od ponad 2 tysięcy lat, i zaczynają rozumieć słowa Chrystusa wypowiedziane do Szymona: „A ja tobie powiadam, że ty jesteś opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne nie przemogą go” (Mt 16, 18).
Z jakiegoś powodu czułem się bezpieczniej, wiedząc, że większość ludzi, których „widziałem”, nie była skończonymi idiotami. Nawet jeśli miałem interakcje z ludźmi w sklepach, czy przypadkiem wpadłem na kogoś i zamieniłem z nim kilka słów, to nie było tak, jakbyś był na jakiejś odległej planecie i próbował porozmawiać z humanoidalnym kosmitą (albo jaszczuroludem), który nie miał żadnego doświadczenia w komunikowaniu się z prawdziwym człowiekiem.
Kiedyś myślałem, że ludzie są całkiem inteligentni. To znaczy, idąc ulicą albo przez zatłoczone centrum handlowe, mogłem być niemal pewien, że większość osób, które spotykałem, była na pewnym poziomie inteligencji.
Co oni tam opowiadają? Że średnie IQ wynosi 100? A kiedy IQ zaczyna spadać naprawdę nisko, liczba osób z tym niższym IQ maleje i maleje. To jak klasyczna krzywa dzwonowa. Środek krzywej dzwonowej to liczba osób z IQ równym 100. Wartości odstające po obu stronach są niższe lub wyższe.
Też tak kiedyś myślałem.
Z jakiegoś powodu czułem się bezpieczniej, wiedząc, że większość ludzi, których „widziałem”, nie była skończonymi idiotami. Nawet jeśli miałem interakcje z ludźmi w sklepach, czy przypadkiem wpadłem na kogoś i zamieniłem z nim kilka słów, to nie było tak, jakbyś był na jakiejś odległej planecie i próbował porozmawiać z humanoidalnym kosmitą (albo jaszczuroludem), który nie miał żadnego doświadczenia w komunikowaniu się z prawdziwym człowiekiem.
Nie zrozumcie mnie źle. Używam określenia „skończony idiota” nie z braku szacunku dla osób o niskim IQ. Był czas, kiedy psychologowie oficjalnie używali określeń „debil, imbecyl i idiota” do określania poziomu IQ. (Osoby z IQ od 0 do 25 nazywano idiotami, od 26 do 50 imbecylami, a od 51 do 70 – kretynami). Oczywiście dziś te określenia są uważane za obraźliwe, więc już się ich nie używa (z wyjątkiem nieczułych palantów takich jak ja). Więc nie chodzi tu o sens obraźliwy (no, może w kontekście tego artykułu tak właśnie jest).
Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że to, co obserwowałem, miało niewiele wspólnego z IQ czy inteligencją. Chodziło raczej o „zdrowy rozsądek”.
Oczywiście, zdarzają się sytuacje, w których poziom „zdrowego rozsądku” jest bezpośrednio związany z IQ lub inteligencją, ale poczucie bezpieczeństwa w towarzystwie osób o wyższym IQ nigdy nie było logicznym założeniem. To „czynnik zdrowego rozsądku”… płyn mózgowo-rdzeniowy, a nie IQ, sprawił, że poczułem się bardziej komfortowo. Założenie, które wówczas było wiarygodnym założeniem, że większość ludzi ma co najmniej przeciętny poziom płynu mózgowo-rdzeniowego.
No i tak toczyło się życie. Żyłem wśród innych ludzi, mniej więcej takich samych jak ja. Ha!
Nie mam jednak sposobu, aby sprawdzić, czy moje założenie było trafne, ale myślę, że było bardziej trafne wtedy niż dzisiaj. Właściwie teraz nie ma już założenia, że wszyscy ludzie, których spotykam na co dzień – w centrum handlowym, na ulicy, w zatłoczonym teatrze itd. – mają przeciętny poziom płynu mózgowo-rdzeniowego. W rzeczywistości jest raczej oczywiste, że tak nie jest. I nawet jeśli nie jest to oczywiste wizualnie czy behawioralnie, mogę być niemal pewien, że większość osób, które spotykam, ma poniżej przeciętnego poziomu płynu mózgowo-rdzeniowego.
Doszedłem do tego wniosku na podstawie wyników moich wieloletnich (od 2019r.) wysiłków ukierunkowanych na ocenę ludzi, ich działań i braku zrozumienia kwestii covid-19, szczepionek, polityki, wydarzeń na świecie, wysiłków na rzecz Nowego Porządku Świata itd. Z przykrością muszę stwierdzić, że moja ocena nie wypadła zbyt dobrze.
Jasne, nie mam pojęcia, czy ludzkość nagle została dotknięta jakimś promieniem kosmicznym, na który wszyscy byli narażeni (jak deszcz meteorów w thrillerze science fiction z lat 60. „Dzień tryfidów”), czy też pole elektromagnetyczne, 5G, fluor, zatruta woda, szczepionki, leki ogólnie, jedzenie czy cokolwiek innego zatruło umysły tak wielu ludzi.
A może to niedawne zjawisko, takie jak manipulacja DNA czy wpływ białka kolczastego na mózg (jednakże, nawet gdyby winowajcą było coś tak niedawnego, nie wyjaśniałoby to, dlaczego ludzie w ogóle wzięli szczepionkę na covid).
Jeśli ludzie rzeczywiście są dotknięci tym zjawiskiem od dziesięcioleci, to w młodości żyłem w fałszywym złudzeniu, zakładając, że te tłumy ludzi, z którymi regularnie się stykałem, są „bezpieczne” – najprawdopodobniej nigdy takie nie były. Jednak telewizja, filmy i tym podobne zawsze sprawiały wrażenie (a przynajmniej większość z nich tak właśnie wyglądała), że przeciętni ludzie są mniej więcej tacy sami – wszyscy mają te same lęki, te same pragnienia, te same błędne przekonania i, co najważniejsze, ten sam poziom zdrowego rozsądku.
Tak tylko na wszelki wypadek załóżmy, że ta rzeczywistość – że większość ludzi ma poniżej akceptowalnego poziomu płynu mózgowo-rdzeniowego – istnieje od dość niedawna. To założenie nieco ułatwia zmaganie się z tym wszystkim. Łatwiej wtedy dostrzec, że w tym wszystkim macza palce ta cała agenda. Chociaż ta agenda używa swojej czarnej magii od dziesięcioleci, jeśli nie wieków (jeśli nie od czasu, gdy Wąż zmusił Ewę do zjedzenia jabłka), załóżmy na chwilę, że większość tej ingerencji jest od niedawna, czyli ma miejsce w ciągu ostatnich 150 lat, rozpoczynając główne kampanie manipulacyjne podczas I wojny światowej i kontynuując je na poważnie przez cały XX wiek, a teraz w XXI. (Pisząc to, zdaję sobie sprawę, że na pewno miało to miejsce wcześniej, ale proszę o cierpliwość).
Być może, tylko być może, wpływ agendy na przeciętnego człowieka wzrósł w ciągu ostatnich 30 lat (to nie było tak dawno temu) i jest to wzrost wykładniczy – co oznacza, że podwoił się w ciągu ostatnich 10 lat. Zatem masy w moim dzieciństwie były bardziej „normalne” niż masy teraz. Jest więc więcej powodów, by „zakładać najgorsze”, idąc ulicą w ładny, słoneczny dzień i spotykając ludzi, którzy na pierwszy rzut oka nie wydają się stanowić problemu, ale mogliby być kompletnie niekompetentni, gdyby problem się pojawił.
No i co z tego? Cóż, jeśli to prawda, to znaczy, że musimy być bardziej czujni, niż nam się wydaje. Zawsze musimy mieć plan na wypadek, gdyby coś poszło nie tak, bo najprawdopodobniej osoba obok nas na ulicy czy w centrum handlowym nie będzie w stanie nam pomóc. Czy to coś złego? Niekoniecznie.
Agenda od lat próbuje przekonać nas, że nie grozi nam niebezpieczeństwo, dopóki są gotowi nam pomóc. Nikt nie musi nosić broni ani mieć jej pod ręką, ponieważ przestępcy, którzy mogą czyhać tuż za rogiem, zostaną poskromieni przez działania władz (policji czy innych).
Nie ma potrzeby brać odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo lub bezpieczeństwo rodziny, bo rząd się tym zajmuje.
Nie ma potrzeby dbać o własne zdrowie, ponieważ państwowy system opieki zdrowotnej wie, jak o nas dbać, podając nam więcej tabletek, dodając więcej substancji chemicznych do wody i powietrza itd.
Jesteś bezpieczny, ponieważ agenda zapewnia ci bezpieczeństwo poprzez kontrolę nad tobą i otoczeniem.
W rzeczywistości nie jesteś bezpieczny. Absolutnie nie. Musisz być świadomy, odpowiedzialny i myśleć.
Donald dokonał dawno zapowiadanej rekonstrukcji rządu.
Najgorsza z „ministerek” zachowała stołek Ministra Edukacji. Niektórzy dopatrują się w tym romansu z szefem, a wystarczy przecież docenić jej „osiągnięcia”.
Za co, jak za co, ale za antypolską indoktrynację najmłodszych Polaków Unia Europejska na pewno Tuska pochwali. Nie udało się „dopiąć systemu” i zamiast Bążurka musi wystarczyć nam sam Żurek. Zastąpi on na stanowisku ministra „sprawiedliwości” świetnego podobno, ale widocznie nie dość świetnego – Bodnara, któremu w aresztach wydobywczych, nie udało się wydobyć zeznań obciążających wrogów demokracji warczącej. Żurek zjadł zęby na zgrzytaniu nimi na PiS i wystąpił o milionowe odszkodowanie z tego tytułu. Jacyś tam neo-sędziowie najwyraźniej blokowali sprawę.
Teraz Żurek jako minister i sędzia zarazem, będzie mógł swoją sprawę rozpatrzyć pozytywnie i przyznać sobie ten należny mu milion złotych, według prawa, jak on i Tusk je rozumieją.
Po załatwieniu tej najważniejszej sprawy, miejsce Żurka zajmie Babcia Kasia. Zero złudzeń co do jej niewątpliwych kompetencji.
Czy to przypadek, czy nie – że rekonstrukcja vaginetu obywatela Tuska Donalda dokonała się po 40 dniach oczekiwania dopiero po głębokiej rekonstrukcji rządu w Kijowie, gdzie na czele tamtejszego vaginetu została postawiona madame Julia Swiridenko? Nie ona pierwsza stanęła na czele ukraińskiego vaginetu, bo wcześniej była piękna Julia Tymoszenko. Wspominam o niej, bo stracona została wtedy okazja, by położyć solidne fundamenty pod Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Gdyby – jak wówczas w czynie społecznym radziłem – Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński poświęcił się dla Polski i ożenił z Julią Tymoszenko, to założyłby dynastię, która mogłaby przetrwać stulecia. Niestety Naczelnik nie chciał się dla Polski poświecić, chociaż nie byłoby to jakieś wielkie poświęcenie, bo Julia Tymoszenko była wówczas piękniejsza i to znacznie, niż dzisiaj, kiedy na założenie dynastii już jest chyba za późno. Tak oto okazja raz stracona, została stracona na zawsze i nawet wybór pana Karola Nawrockiego na kolejnego prezydenta Rzeczypospolitej nie zastąpi dynastii, która mogłaby przetrwać stulecia.
Wróćmy jednak do głębokiej rekonstrukcji rządu, która na Ukrainie odbyła się wcześniej. Jak wiadomo, Ukraina jest oligarchią oligarchów. Oligarchowie są również w Rosji, ale odkąd Rosją rządzi zimy czekista Putin, przy podobieństwach jest też istotna różnica między Rosją i Ukrainą. Otóż w Rosji, to prezydent decyduje, komu wolno zostać oligarchą, a komu nie wolno, podczas gdy na Ukrainie, to oligarchowie decydują, kto może być prezydentem.
Prezydent Zełeński jest przecież wynalazkiem oligarchy z żydowskimi korzeniami, Igora Kołomojskiego. Z komika, co to wygrywał przy pomocy penisa koncerty fortepianowe, zrobił męża stanu, któremu bez wahania podają rękę przedstawiciele światowych mocarstw. Każdy z oligarchów ma oczywiście trochę inne interesy, w związku z czym w Radzie Najwyższej reprezentowane są różne partie, chociaż bezwzględną większością dysponuje partia Sługa Narodu, założona przez samego prezydenta Zełeńskiego. Deputowani reprezentują swoje partie, no a każda partia reprezentuje „swojego” oligarchę, albo nawet kilku – i w ten sposób wypracowywany jest jakiś modus vivendi. To znaczy – tak było dotychczas – ale widocznie coś musiało się stać, skoro doszło do głębokiej rekonstrukcji tamtejszego rządu, na którego czele postawiona została madame Julia Swiridenko.
Co to mogło być? Pewne światło na tę sprawę rzuca niedawna decyzja prezydenta Zełeńskiego, który bodajże 22 lipca podpisał uchwaloną w Radzie Najwyższej ustawę, według której dwie instytucje walczące dotychczas z korupcją, zostały podporządkowane prokuraturze, a o wszczynaniu śledztw miał odtąd decydować prezydent. Te instytucje, to NABU (Narodowe Biuro Antykorupcyjne Ukrainy) oraz SAP, czyli Specjalna Prokuratura Antykorupcyjna. Dotychczas cieszyły się one dość szeroką autonomią, co doprowadziło do wszczęcia co najmniej tysiąca śledztw, w następstwie których przez niezawisłe tamtejsze sądy zaciągnięto bodajże 100 delikwentów. To znacznie więcej, niż podczas Nocy Długich Noży w III Rzeszy, więc chyba jasne, że oligarchom coś takiego nie mogło się podobać. No tak – ale NABU została utworzona po to, by Ukraina mogła współpracować z Unią Europejską i Międzynarodowym Funduszem Walutowym – co tamtejszym oligarchom już się podobało. Sprawa nie była zatem prosta – ale od czego zimny ruski czekista Putin? Putin jest dobry na wszystko, toteż Służba Bezpieki Ukrainy, jak to się mówi – „wkroczyła” – zarówno do NABU, jak i SAP-u pod pretekstem, że zagnieździli się tam ruscy agenci, którzy pod pozorem walki z korupcją wykonywali swoją krecią robotę.
Toteż Rada Najwyższa większością 263 głosów przeciwko 13 przyjęła nową ustawę, a prezydent Zełeński tego samego dnia w podskokach ją podpisał. Zdymisjonowany nie tak dawno minister spraw zagranicznych Dmytro Kułeba powiedział w związku z tym, że 22 lipca to jest „czarny dzień” w historii Ukrainy również dlatego, że te „wkroczenia” były podobno nielegalne, tak samo, jak dokonane na polecenie Sienkiewicza Bartłomieja wkroczenie „silnych ludzi” do telewizji na Woronicza. Od tamtej pory rządowa telewizja jest „w likwidacji”, ale tylko patrzeć, jak nowy minister sprawiedliwości, były sędzia Waldemar Żurek, położy temu kres, umieszczając w aresztach wydobywczych każdego, kto zostanie podejrzany o zagrażanie praworządności ludowej.
Okazało się jednak, że chociaż Putin jest dobry na wszystko, to widocznie jakimś ukraińskim oligarchom ten ruch się nie spodobał. Nie tylko zresztą im, bo nie spodobał się też sojusznikom Ukrainy, co to pragną – jak np. prezydent Macron – związać z nią losy swoich krajów. Zewnętrznym znakiem tych nastrojów były protestacyjne demonstracje w kilku miastach, między innymi – w Kijowie, gdzie ponoć przyszło aż tysiąc osób, za nic mając ryzyko, że za chwilę zimny ruski czekista skieruje tam śmiercionośne drony. Czy to ta determinacja, czy też obawa, że sojusznicy z UE i Międzynarodowego Funduszu Walutowego zakręcą kurek z forsą sprawiły, że Sługa Narodu w jednej chwili zmienił zdanie i zapowiedział skierowanie do Rady Najwyższej całkiem nowego projektu ustawy, która zarówno NABU, jak i SOP-owi przywróci poprzednią autonomię. Nie ma też najmniejszych wątpliwości, że Rada Najwyższa w podskokach tę nową-starą ustawę uchwali, być może nawet taką samą większością, jak tę poprzednią. Na tym właśnie polega demokracja przewidywalna, do której i my, to znaczy – vaginet obywatela Tuska Donalda też dąży i dlatego, zaraz po tym, jak nastąpiła głęboka rekonstrukcja rządu w Kijowie, przeprowadził taką samą w naszym nieszczęśliwym kraju.
Ale bo też ustrój nasz jest trochę podobny do ustroju Ukrainy. Oligarchów wprawdzie u nas podobno „nie ma”, ale za to są stronnictwa polityczne, które za pomocą swoich ekspozytur, rotacyjnie kierują naszym nieszczęśliwym krajem. Jest to Stronnictwo Ruskie – obecnie z defensywie, niemalże w konspiracji, Stronnictwo Pruskie – akurat u steru, no i Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie, aktualnie w opozycji, ale z uchwyconym przyczółkiem w postaci Kancelarii Prezydenta, który właśnie uzyskał pochwalną recenzję od samego prezydenta Donalda Trumpa – że nas, rodaków swoich „kocha”. Czegóż chcieć więcej?
Do horrendalnego aktu instytucjonalnego pogwałcenia wszelkich praw doszło w Australii, gdzie rządowa agencja „socjalna” została upoważniona do wypłacania zasiłków kobietom, które zdecydują się na tragiczny krok zamordowania własnego dziecka w drodze tzw. aborcji.
Za wdrażanie tej zbrodniczej polityki odpowiada państwowa agencja zajmująca się „opieką społeczną” Centrelink. Biurokraci tego organu zostali upoważnieni przez rząd do wypłacania zasiłków w przypadku popełnienia tzw. późnej aborcji, czyli zamordowanie dziecka po 20 tygodniu ciąży.
Australijscy obrońcy życia jednogłośnie uznali to przestępcze nadużycie władzy za ukryte pod pozorem polityki „socjalnej” podżeganie do zabijania jeszcze większej liczby dzieci nienarodzonych.
„Nagrodą” za dobrowolne spowodowanie śmierci własnego dziecka ma być jednorazowa wypłata w kwocie 4,327 dolarów oraz do 22 754 dolarów zasiłku, który z demoniczną przewrotnością ma przypominać zasiłek macierzyński.
Ta przerażająca praktyka wynika z interpretacji obowiązujących przepisów, którą ujawniły australijskie media. Jak wynika z opublikowanego listu dyrektor Służb Ministerialnych i Parlamentarnych, Katy Stevens, „kryteria kwalifikowalności do płatności za dziecko martwe nie wykluczają okoliczności, w których martwy poród był spowodowany zakończeniem leczenia, w tym celową aborcją”.
Jakby mało było codziennego cyrku w sali sejmowej, oraz porażających głębią intelektu wypowiedzi polityków nierządu Tuska oraz jego i ich – równie głębokich – wpisów w mediach społecznościowych, premier Tusk ufundował w sezonie ogórkowym obywatelom naszego kraju rozrywkę, którą nie wiedzieć czemu nazywa rekonstrukcją swego rządu.
Za czasów realnego socjalizmu podobne rekonstrukcje oraz zasadnicze zmiany systemu społecznego i politycznego opisywaliśmy dziecięcą wyliczanką:
A to było tak. Bociana drapał szpak. A potem była zmiana i szpak drapał bociana. Co wynika z tej zmiany? Kto był bardziej podrapany? A było też i tak. Bociana dziobał szpak. A potem była zmiana i szpak dziobał bociana. Potem były jeszcze trzy zmiany. Ile razy szpak był dziobany?
Chyba ludzie mieli wówczas więcej poczucia rzeczywistości i poczucia humoru.
Fundują nam rozrywki – więc się bawmy.
Pewien ćwok aby wyjaśnić fakt, że dymisja nie dotknęła najbardziej na dymisję zasługującą minister Nowackiej zaproponował łączenie kropek. Jeżeli ten pan uczy się liczyć czy rysować to wszystko w porządku.
Jak pamiętam moje dzieci też dręczono w przedszkolu łączeniem kropek na pozornie ukrytym lecz z góry zadanym obrazku, który ujawniał się właśnie po ich połączeniu. Na naukę nigdy nie jest za późno. Jeżeli jednak ten pan chce coś w ten sposób zasugerować powinien zmienić zawód. Ten człowiek się po prostu marnuje. Portal „ Pudelek” czeka na niego z utęsknieniem. Reakcja na rewelacje ćwoka też jest zgodna ze schematem burzy w szklance wody. Jak przysłowiowe nożyce, które odzywają się po uderzeniu w stół, osoby pomówione czy obrażone łączeniem kropek żądają przeprosin i to nie tylko dla siebie lecz dla premiera jego rodziny, papieża i wszystkich świętych.
Moja najkrótsza interpretacja aktualnych zdarzeń jest prosta. Pan Płaczliwy i pan Kłamliwy próbowali osiągać korzyści ze wspólnego przedsięwzięcia. Nie wyszło. Pozostaje problem czy pan Kłamliwy zamachnie się teraz na pana Płaczliwego czy odwrotnie pan Płaczliwy na pana Kłamliwego. Tak czy owak będziemy mieć do czynienia z zamachem. A trochę poważniej, bo całkiem poważnie się nie da traktować tej farsy. Tej swoją drogą groźnej farsy. Tusk zdymisjonował ministra Bodnara i zastąpił go dyspozycyjnym sędzią Żurkiem znanym z publicznego wykrzykiwania wulgaryzmów, z procesowania się ze skarbem państwa bodajże o sztuczną szczękę i z faktu posiadania 20 nieruchomości, który to fakt usiłował ukryć.
Tusk zapowiedział zaostrzenie rozliczeń z PiS czyli ciąg dalszy politycznej dintojry. Jak wyraził się pewien dziennikarz: „ Żurek idzie do władzy z nożem w zębach, z bazooką na plecach, z kałasznikowem i z maczetą” . Ciekawe jakie losy będą miały sprawy sądowe wytaczane przez Żurka w czasie jego zarządzania resortem prawa. Nie ma jednak powodu do obaw. Żurek Żurkowi – jak mówi znane przysłowie- łba nie urwie. Wybór Żurka jest świetną ilustracją troski premiera o właściwy dobór kadr. Nominację Żurka na ministra sprawiedliwości mógłby Tusk przebić tylko powołując na to stanowisko babcię Kasię. Dymisjonując Bodnara Tusk pokazał wszystkim swoim akolitom jaką wypłatę dostaną za wierną służbę. Żegnając Bodnara wystawił mu natomiast obłudną laurkę zachwalając jego delikatność w egzekwowaniu prawa. Oczywiście takiego prawa jak je Tusk rozumie.
Przejawem tej wyjątkowej delikatności było zapewne skucie matki zmarłego w rodzinie zastępczej dziecka podczas jego pogrzebu kajdankami zespolonymi albo zmuszanie zatrzymanych w areszcie wydobywczym kobiet do załatwiania się przy strażnikach. Jak napisał proroczo o podobnych Tuskowi Adam Asnyk: „Nie powstrzyma się w zapędzie, aż dowiedzie, że król Herod, dobroczyńcą był dla sierot”. Inne oświadczenia Tuska brzmią już mniej humorystycznie.
Na przykład: „ nie zawsze trzeba mówić to co się wie” brzmi jak groźba karalna. Natomiast stwierdzenie: „wszyscy ministrowie mają głosować tak jak to ustalono” jest realną instrukcją i przestrogą. Tusk w swoich publicznych wypowiedziach bezwstydnie zachwala sam siebie sytuując się po stronie dobra w odwiecznej walce dobra ze złem. Jest natomiast świadomy, że to on poniesie najpoważniejsze konsekwencje klęski swojej formacji i swojej polityki. Powiedział to wprost podczas spotkania w Pabianicach.
Mało brakował aby jak to złośliwie wypunktowali dowcipni dziennikarze telewizji „W Polsce 24” wykrzyczał: „Nazywam się Milijon – bo za miliony kocham i cierpię katusze”. III część Dziadów też tu pasuje. Mamy III Rzeczpospolitą, a jeżeli rządy Tuska dłużej potrwają zostaniemy z pewnością wszyscy dziadami. Tusk nie jest lojalny wobec swoich sojuszników i pracowników bo dobrze wie, że jego niemieccy protektorzy nie będą lojalni wobec niego. W polityce nie ma już Trzaskowskiego. Podobno nie poznają go na korytarzu sejmowym nawet koledzy z partii i z rządu. Zeszło powietrze z tego rozdymanego ponad miarę balonu I Trzaskowski uciekł w prywatność. Powiadomił, że w tym roku nie urządzi nawet propagandowej imprezy „Campus Polska”. Czyżby wycofali się niemieccy sponsorzy?
Akolici Tuska powinni rozumieć, że w wielkiej polityce są oni tylko żałosnymi kukiełkami, które – jak pisał Kochanowski wetkną -gdy już będą niepotrzebne – w mieszek. Niektórzy już to zrozumieli. Marszałek Hołownia wysypał naciski koalicji na zamach stanu, którym byłoby zablokowanie przez niego zaprzysiężenia Karola Nawrockiego na prezydenta. Hołownia odmówił i chwała mu za to. Natomiast socjolog, pani Środa nazwała Tuska głupim dziadem zastrzegając, że „ dziad” to tylko kategoria socjologiczna. „Głupi” to zapewne też tylko kategoria socjologiczna a znalazłoby się na określenie Tuska jeszcze kilka podobnych kategorii. Kilka osób odmówiło podobno Tuskowi przyjęcia stanowiska w tworzonym na nowo rządzie. Oczywistym i deklarowanym celem rekonstrukcji rządu była poprawa jego notowań. Ostatnie sondaże pokazują, że osiągnięto cel wręcz przeciwny. Po rekonstrukcji w ciągu kilku dni notowania KO spadły o około 2,4 pp. Tylko tak dalej.
Cieszyliśmy się, że będziemy mieć prezydenta, który nie będzie „sługą narodu ukraińskiego”. Mieliśmy nadzieję, że zerwie ze ślepym filosemityzmem i że nie zatrudni w swej Kancelarii patałachów tak, jak jego żałosny poprzednik. Ale po tym, gdy ogłosił, kto będzie szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, takiej nadziei już mamy mniej. Uzasadniając wybór Sławomira Cenckiewicza, prezydent-elekt ogłosił: „To wybitny intelektualista, akademik i autor wielu książek dotyczących działalności komunistycznych oraz sowieckich służb specjalnych”.
Tu wyjaśnienie: Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego odpowiada za doradztwo w zakresie bezpieczeństwa i obronności państwa. Opracowuje analizy i rekomendacje dotyczące zagrożeń, polityki militarnej oraz sytuacji strategicznej. Choć nie dowodzi wojskiem, pełni kluczową rolę – wspiera zwierzchnika Sił Zbrojnych. A jakie kompetencje w tym zakresie ma archiwista. Gdzie je nabył? Będąc pełnomocnikiem Antka Macierewicza ds. reformy archiwów wojskowych? Badając historię opozycji antykomunistycznej w PRL? Sporządzania raportów dotyczących polityki militarnej oraz sytuacji strategicznej nauczył się kompilując biografię Lecha Kaczyńskiego i pracując na pół etatu w Archiwum MSZ?
W tym kontekście przypomnijmy, że ministrami obrony, odpowiedzialnymi za tragiczny stan polskiej armii byli historycy: Bronisław Komorowski, Antek Macierewicz i Mariusz Błaszczak (nie mówiąc o lekarzu psychiatrze Klichu, socjologu Parysie, posiadaczu dyplomu bakałarza filozofii Radku oraz lekarzu pediatrze Kosiniaku-Kamyszu). Nie zapomnijmy też, że „historykiem” jest Donald Tusk. Przytoczmy też słowa profesora historii Gerarda Labudy: „Odsetek idiotów wśród profesorów jest taki sam jak wśród woźniców”.
Gdy w lutym 2021 r. kierowanie wrocławskim oddziałem IPN powierzono Tomaszowi Greniuchowi, protestowali nie tylko Żydzi. Udział w nagonce wziął Sławomir Cenckiewicz. Nominację określił: „Tragedia”. Sekundował mu Piotr Cywiński:„[…]mamy do czynienia z ideologiem ONR-u, człowiekiem, który pisał manifesty, pisał zeszyty szkoleniowe ONR-u, on wychowywał całe roczniki ONR-owców”. W nagonce wzięła także udział „Wyborcza”. Krótko mówiąc, Cenckiewicz triumfował, a zza winkla rechotał Michnik. Nawiasem mówiąc Cenckiewicz nie zabrał głosu, gdy wicepremier w rządzie PiS mianował do Rady Muzeum Polin Ryszarda Sznepfa, którego ojciec, wraz z NKWD, polował na żołnierzy niezłomnych a jako funkcjonariusz Informacji Wojskowej przesłuchiwał, torturował i mordował, którego matka – funkcjonariuszka MBP zwalczała podziemie niepodległościowe, a wujek Oswald był sędzią, który wydawał wyroki śmierci na polskich patriotów, w tym ONR-owców.
A jakąż zbrodnię popełnił Greniuch? Nie był wnukiem funkcjonariusza UB. Nie był synem NKWD-zisty. W tym miejscu kilka porządkujących uwag: Chłopcy z ONR nie bili Żydów, ale żydokomunę. W przedwojennej Polsce faszystami byli syjoniści rewizjoniści (których wodza Ben Gurion nazywał „Włodzimierzem Hitlerem”). Członkowie 50-tysięcznego narodowo-radykalnego Bejtaru pozdrawiali się salutem rzymskim i uważali, że antysemityzm Hitlera jest pożądany, bo skłania Żydów do emigracji do Palestyny. Kierownictwo ONR osadził w Berezie Kartuskiej patron partii, do której doszlusował Cenckiewicz – Józef Piłsudski. Greniuch zajmował się przywracaniem prawdy o polskich patriotach i jego los był ostrzeżeniem dla historyków pokroju Cenckiewicza, czym mogą się zajmować, a czym nie.
Przymilając się naukowemu Sanhedrynowi, Cenckiewicz zatrwożył się „narastającą negatywną kampanią przeciwko Polsce o wydźwięku międzynarodowym”. Nie przyszło mu jednak do łba, że kampanii takiej można było dać odpór przy pomocy archiwów, w których szpera: Poprzez ujawnienie rodowodów tych, którzy nami rządzą; Poprzez pokazanie, że nieprzerwane oskarżanie Polaków o antysemityzm służy zamazaniu zbrodni, których dopuścili się na polskich patriotach; Poprzez przypominanie, że żydokomuna to potomkowie zbrodniarzy, którzy wytępili na uniwersytetach przedwojenną profesurę a na wykłady chodzili z naganami, bo „grozili im zewsząd polscy faszyści”; Poprzez uświadomienie, że to Stalin nakazał, aby agentura Kominternu na całym świecie zwalczała Polaków pod hasłem „walki z faszyzmem”.
No i poprzez przypominanie, że Żydzi mieli haniebny udział w zagładzie własnego narodu, że mieli żydowską policję, która w ręce Niemców wydała oprócz 50 000 Żydów, 6 000 Polaków, którzy ukrywali Żydów i ponad 1500 księży, którzy Żydom pomagali. Dlaczego nie przypomniał przy pomocy archiwów, że w Informacji Wojskowej, która popełniała najcięższe zbrodnie, funkcjonariuszami byli wyłącznie NKWD-ziści pochodzenia żydowskiego?
Narzędzie do szerzenia wiedzy o żydokomunie miał, gdy przejął Centralne Archiwum Wojskowe. Tymczasem szperał w nim w pojedynkę, skutecznie utrudniając innym dostęp do nich, a jego głównym „znaleziskiem” była teczki mające udowodnić antysemityzm Jaruzelskiego i antysemitów „prześladujących” żydowskich generałów w marcu ‘68. Cenckiewicz nie nadrobił też zaniechań z lustracją i dekomunizacją, która nie objęła tych, którzy mieli dziadków w MBP i KPP. Polsce lustracja jest potrzebna, ale nie podpowiadana przez Michnika i nie z pytaniem, gdzie kto był, tylko co robił, czy sądził w kapturowych sądach, czy torturował! Tymczasem pociągnięcia dekomunizacyjne Cenckiewicza i jego promotorów objęły jedynie Polaków z PZPR walczących z żydokomuną.
Archiwa Informacji Wojskowej były najpilniej strzeżoną tajemnicą nie tylko w PRL. Ale także dzisiejsi nadzorcy tych archiwów dbają o to, aby nie zostały rzetelnie zbadane, a jeśli już je wykorzystują, to głównie przeciw ludziom o poglądach narodowo-katolickich i do akcji antypolskich. To samo dotyczy IPN, który powołany po to, aby badać zbrodnie na narodzie polskim, zajął się w pierwszym rzędzie „zbrodniami Polaków na narodzie żydowskim”. Potwierdził to A. Kwaśniewski: „IPN celująco zdał najważniejszy w swojej historii egzamin w sprawie Jedwabnego. Nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić, co byłoby, gdyby takiej instytucji wówczas zabrakło”.
Stalin władzę w Polsce powierzył etnicznym mniejszościom, aby w miejsce wyniszczonych polskich elit stanowili trzon nowej „polskiej” inteligencji. Wiemy, że w 1956 roku 16 tysiącom obywateli ZSRR („obywateli”, a nie Rosjanom!) działającym w wojsku, milicji i bezpiece wydano polskie dowody osobiste wystawione na nazwiska Polaków zaginionych w czasie wojny. Dziś dzieci i wnuki tych ludzi rządzą Polską, zostają ministrami, zdobywają profesorskie tytuły. Często zadajemy sobie pytania, dlaczego Polakom nie udało się wyłonić własnych elit? Odpowiedź jest w archiwach. Gdy znaleziono 20 tysięcy kart ewidencyjnych „żołnierzy Armii Czerwonej, oddelegowanych do służby w Ludowym Wojsku Polskim”, Cenckiewicz szczycił się „unikatowym znaleziskiem” i zapowiedział ujawnienie kartoteki. Ale na zapowiedzi się skończyło. Dlaczego? Może dlatego, że były w niej nazwiska polityków z obu partii? A może i nazwisko dziadka dyrektora archiwum?
Mieczysław Cenckiewicz działał w Komunistycznym Związku Młodzieży Polski. Po wojnie znalazł się, jako oficer śledczy, w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Za „wydajną pracę” był awansowany. MBP było instytucją żydokomunistyczną i pikanterii dodaje, że po zdemaskowaniu dziadka, najgłośniej rechotała żydokomuna. „Setna rocznica urodzin Mieczysława Cenckiewicza. Kim był dziadek prześladowcy Wałęsy?” – pytał Jacek Rostowski. „Cenckiewicz walczy z grzechem. Co robił z Polakami dziadek nadwornego historyka PiS?” – to tytuł „Wyborczej”. „Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Chociaż Cenckiewicza trudno zaliczyć do tego pięknego gatunku. Sądząc po jego obyczajach, bliżej mu do hieny. Przebrany za rycerza z wypraw krzyżowych walił przeciwników na odlew. No i doczekał się tego samego. Do przypomnienia, że dziadek Sławomira, był ‘zbrodniarzem i kanalią, trudniącą się torturowaniem i zabijaniem ludzi za poglądy’. Nie oceniamy ludzi po życiorysach rodziny. Ale dla Cenckiewicza robimy wyjątek” – kpił postkomunistyczny „Przegląd”. Odezwał się też Radek Sikorski: „Fakt, iż miał dziadka w UB, go napędza. On chce się uwiarygodnić w swoim środowisku, więc nikomu nie da się prześcignąć w radykalizmie”.
A dodać trzeba, że Radek coś na ten temat wie, bo jego wujek był majorem KBW, bo przy wjeździe do swego dworku umieścił napis „Strefa zdekomunizowana”, bo w MSZ otoczył się żydokomuną. No i tak, jak Cenckiewicz ma problemy ze zdrowiem psychicznym. I jeszcze jedno – to nie Cenckiewicz ujawnił teczkę dziadka. Sam przyznał: „Moi koledzy z IPN zapytali, czy miałem w rodzinie kogoś takiego jak Mieczysław Cenckiewicz”.
Dlaczego tak się zachował? Odezwały się w nim geny po dziadku umoczonym po uszy w antypolskim szambie? Chciał doszlusować do nowej elity nazwanej przez S. Michalkiewicza „szlachtą jerozolimską”? Wydawało mu się, że już jest jej członkiem. Doszedł do konkluzji, że aby doszlusować do nowej elity jest tylko jedna droga – dać się obrzezać? Tymczasem wykonał posługę szabesgoja, czyli – jak podaje Wikipedia – ubogiego chrześcijanina służącego za niewielkie wynagrodzenie do wykonywania czynności, które są zakazane Żydom podczas szabatu, jak rozpalenie pieca i… zmiana świec w chanuce. I jeszcze jedno – w 2005 r. Cenckiewicz nie pozwolił, by metropolitą warszawskim został ktoś, kto rozszyfrował rodowód polskich elit – wziął, obok Lecha Kaczyńskiego, B’nai B’rith i „Gazety Polskiej”, udział w akcji utrącenia abpa Stanisława Wielgusa.
7 listopada 2011 r. Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego nadał Sławomirowi Cenckiewiczowi tytuł doktora habilitowanego. Za rozprawę habilitacyjną posłużyła broszura o Annie Walentynowicz. Dopuszczenie do kolokwium habilitacyjnego to nie łatwa sprawa – wymaga zgody kontrolujących polską naukę cadyków. Centralną rolę w procesie habilitacyjnym odgrywa „komisja habilitacyjna”, której członków powołuje Rada Doskonałości Naukowej, której (jak mówi ustawa) „skład i przewodniczący jest starannie dobierany”. I tu pytanie: Czy prożydowskie wyczyny Cenckiewicza nie są spłatą zobowiązań podjętych wobec żydokomuny za dopuszczenie do kolokwium habilitacyjnego?
Cenckiewicz poparł tzw. Deklarację szesnastu zarzucającą, że G. Braun „szerzy wrogość w relacjach chrześcijańsko-żydowskich”. We jej wstępie czytamy: „Chrystus obchodził święto Chanuki”. Tymczasem w Ewangelii mamy: „Jezus przechadzał się w świątyni (…) Żydzi porwali za kamienie, aby Go ukamienować”. Uczestnictwo w święcie Chanuka jest dla katolików grzechem śmiertelnym. Uczył o tym św. Tomasz i mówił Benedykt XIV (w encyklice Ex quo): „Obrzędy Prawa Mojżeszowego zostały zniesione przez przyjście Chrystusa i nie mogą być dłużej przestrzegane bez grzechu, po ogłoszeniu Ewangelii”.
I jeszcze jedno – ci, którzy zapalali świeczki to członkowie sekty, którzy swojego ostatniego przywódcę uważają za „mesjasza”, a to oznacza, że udział katolików w takich obrządkach to łamanie pierwszego przykazania. Jeden z sygnatariuszy listu, były marszałek Sejmu Marek Jurek egzegezy Pisma Świętego dokonał w oparciu o skrypty uczelniane swej córki, studiującej judaistykę na UW. A skąd wiedzę na ten temat czerpał archiwista Cenckiewicz? Jakie miał w tej materii kompetencje? Może tłumaczy to opinia o nim kolegów archiwistów, że to pyszałek i bufon?
W innej części listu mamy: „Obchodzenie uroczystości zasługuje na szacunek. Tymczasem, Braun nie sprzeciwił się obrządkom w żydowskiej świątyni, ale imprezie politycznej, której zamysłem jest demonstracja potęgi sekty Chabad Lubawicz i pokazanie, kto tam rządzi i pisze ustawy. Nie przypadkiem też świece zapalili w czasie obrad Sejmu – centrum władzy ustawodawczej, w dniu expose premiera, co badaczowi tajnych służb powinno dawać do myślenia. I jeszcze jedno: Chanuka upamiętnia wyrżnięcie Greków i zhellenizowanych Żydów, i to tak, jakby kazać Rosjanom fetować na Kremlu „Cud nad Wisłą”.
Cenckiewicz zlustrował Witolda Kieżuna. W pełnym łgarstw paszkwilu oskarżył profesora o współpracę z PRL-owską bezpieką. Kim był (zmarł 12 czerwca 2021 w wieku 99 lat) prof. Kieżun? To żołnierz Armii Krajowej, bohater Powstania Warszawskiego, odznaczony osobiście przez gen. Bora Komorowskiego Orderem Virtuti Militari (z okazji 70. rocznicy Powstania Poczta Polska wprowadziła do obiegu znaczki z podobizną profesora). Aresztowany i przesłuchiwany przez NKWD w katowni na Montelupich. Zesłany do sowieckiego łagru na pustyni Kara-kum. Do kraju powrócił, ale wprost do lochów UB. Po 1970 roku pracował naukowo na polskich uczelniach i w PAN. Po 1980 wykładał w Filadelfii i Montrealu, pracował w Burundi, najpierw z ramienia ONZ, gdzie pomagał w tworzeniu administracji, później, jako przedstawiciel Kanady.
Przytoczmy, dla przykładu, kilka próbek lustracyjnej pisaniny Cenckiewicza: „To członek PRL-owskiego establishmentu, bo nie włączał się w jakikolwiek nurt opozycji w latach 70.”. O współpracy Kieżuna z SB świadczy fakt, że „będąc jeszcze studentem został praktykantem w NBP”. Miarą korzystania profesora z przywilejów ludzi władzy była „nieskrępowana możliwość podróżowania po świecie”, a koronnym dowodem, że zwiedził kilka krajów arabskich, afrykańskich oraz Czechosłowację i Bułgarię.
Kieżun bardzo przeżył paszkwil, przeszedł nerwowe załamanie, miał myśli samobójcze. Sukces w „zdemaskowaniu” agenta miał także swoją cenę dla Cenckiewicza. Odcięli się od niego przyjaciele. Byli współpracownicy zarzucali mu manipulowanie faktami. „Zajmuję się tą sprawą kilkanaście lat zawodowo, ale tak złego i tendencyjnego tekstu jeszcze nie widziałem (…) zawiera mnóstwo błędów rzeczowych, Kieżunowi przypisuje się czyny i myśli, które nie miały z nim nic wspólnego. Moim zdaniem to celowo zaplanowane działanie” – krytykował dr Piotr Gontarczyk, niegdyś bliski przyjaciel Cenckiewicza i współautor książki o Wałęsie.
Ale na tym nie koniec. W paszkwilu pisze: „Sprawa prof. Kieżuna to jedna z odsłon rywalizacji ‘Chamów’ z ‘Żydami’, sprawa pułapki zastawionej na szczerych patriotów przez reżyserów z KGB i GRU”. Tymczasem korzenie konfliktów polsko-żydowskich sięgają końca XVIII wieku i pierwszych lat po rozbiorach polski, zwłaszcza po przesiedleniu „Litwaków” na ziemie Kongresówki, że konflikty te odcisnęły trwałe piętno na polskiej kulturze i polityce zarówno w kraju jak i na emigracji i wokół nich ogniskowała się w znacznym stopniu myśl prominentnych przedstawicieli różnych nurtów politycznych.
W świetle tego, pisanie o rywalizacji „Chamów” i „Żydów” w kontekście dzisiejszych sporów i pułapce zastawionej przez służby sowieckie na tych, którzy kontynuują politykę obozu narodowego, trąci nie tylko prymitywną propagandą, ale debilizmem naukowym. Krótko mówiąc, to nie była „zastawiona pułapka”, to był „Cham” Cenckiewicz wkupiający się w łaski „Żydów” w rozprawie z niewygodnym „Chamem”.
Ale to nie wszystko. Przy okazji zabrał się za prof. Wiesława Chrzanowskiego, też uczestnika Powstania Warszawskiego, który działalność rozpoczął w Młodzież Wielkiej Polski, był współtwórcą konspiracyjnej organizacji Młodzież Wszechpolska, walczył w szeregach Narodowej Organizacji Wojskowej a po wojnie działał w konspiracyjnym Stronnictwie Narodowym i Związku Akademickim Młodzież Wszechpolska. W 1948 r. został aresztowany przez UB i skazany na karę 8 lat pozbawienia wolności (gdy w 1991 r. został ministrem sprawiedliwości, urzędował w gmachu, w którego lochach był przesłuchiwany przez UB). W 1992 magister historii Antek Macierewicz umieścił Chrzanowskiego na swej liście. Sąd lustracyjny prawomocnie orzekł, że Chrzanowski nie był agentem SB. Gdy w roku 2012 odszedł, informacją o nagłej śmierci kolegi, Kieżun opatrzył słowami: „Nie dał się komunistom, zabili go koledzy w Niepodległej Polsce”.
Znany jest z udziału w wielu prożydowskich akcjach i żydowskich machinacjach medialnych. Jako członek Kolegium IPN sprzeciwiał się ekshumacji w Jedwabnem, bo „sprowadzi na Polskę katastrofę” (a „Jedwabne” to kamień węgielny całej antypolskiej propagandy, i wykazanie kłamstw Grossa obaliłoby moralną podstawę roszczeń majątkowych za rzekomy udział Polaków w holokauście). Sprzeciwiał się nowelizacji ustawy o IPN. Jest też autorem proizraelskich wypowiedzi. Komentując zabójstwo irańskiego generała stwierdził: „Polska powinna spoglądać na doświadczenia braci Żydów”. Gdy doszło do izraelskiego ataku na ambasadę Iranu w Damaszku, skacząc z radości pod sufit wpisał na X: „I dobrze. Bronimy się przed Iranem”. Odnosząc się do nagrania pokazującego izraelską obronę usiłującą przechwycić irańskie rakiety, napisał: „Izraelu, broń się skutecznie i obroń się!”. Sęk w tym, że Iran jedynie odpowiedział na atak Izraela i że to Izrael był agresorem.
Reasumując: przyszły doradca Prezydenta RP ds. bezpieczeństwa kibicuje Izraelowi. A to dla Polski i Polaków może oznaczać dużo, bo Izrael zagraża bezpieczeństwu Polski poprzez swe roszczenia materialne, a obywatele Izraela ustawili się w rekordowych kolejkach po polskie paszporty, które przyznaje… prezydent RP. Jeszcze inny przykład: Skrytykował film „Legiony”. Scenę, w której ortodoksyjni Żydzi odwracają się od legionistów, uznał za skandaliczną, wypaczającą relacje polsko-żydowskie i określił jako „tandetę z domieszką antysemityzmu”.
Wywodzi się z kręgów narodowych. Był powiązany z duszpasterstwem Bractwa św. Piusa X i redagował pismo lefebrystów „Zawsze Wierni”. Był wykładowcą szkoły ojca Rydzyka (która, według „Wyborczej”, jest „uczelnią szkolącą prawicowych, ultrakatolickich fanatyków”). Ale to także wychowanek Antka Macierewicza i tym samym na sprawy lustracji patrzy okiem i z temperamentem trockisty. Nie tylko omija szerokim łukiem teczki Żydów (tak, jak Antek teczkę Geremka), ale skupia się na Polakach i to tych o poglądach narodowych i czynnie uczestniczy w akcjach utrącania takich ludzi. Innymi słowy – dziadzio Cenckiewicz, jako funkcjonariusz UB więził i torturował narodowców a dziś wnusio, jako „resortowe dziecię” kontynuuje rodzinne tradycje i gnoi prześladowanych przez dziadka.
W Polsce nie tylko politycy, ale i profesorowie historii przeszyci są strachem. Są przekonani, że Żydzi rządzą Polską, a pomagają im w tym rozlokowane w bazach amerykańskie wojska, gotowe do pacyfikacji tubylców sprzeciwiających się Żydom. Wierzą, że Ameryką rządzi niepodzielnie lobby żydowskie, a Trump wykonuje rozkazy Netanjahu. Wyznają doktrynę Kaczyńskiego: Zagraża nam Putin. Przed nim może nas obronić tylko Ameryka. W Waszyngtonie rządzi lobby żydowskie i jak nie będziemy Żydom posłuszni to Trump zostawi nas na pastwę Putina.
I tu pytanie: Czy dbanie o bezpieczeństwo państwa w wykonaniu nowego szef BBN nie będzie polegać na podszeptach, że należy czapkować Żydom, że nic przeciw Żydom, nic bez Żydów, a wszystko z Żydami, że w Belwederze trzeba obchodzić Chanukę?
Nie załamujmy rąk. Mogło być gorzej. Szefem BBN mógł zostać Antek M. Liczmy na to, że Karol Nawrocki powstrzyma rozpad Państwa Polskiego. Chociaż i tu pamiętamy, że katastrofa zaczęła się o wiele wcześniej, że ci z PO nazywają nas „faszystami”, a ci z PiS nazywali nas „ruskimi onucami”, że Tusk zaordynował nam wystawę „Nasi chłopcy w Wehrmachcie”, a Duda ekspozycję przyrównującą zburzenie kilku chałup w Mariupolu do zniszczenia Warszawy, że Instytut Pileckiego promuje ojca Sznepfa, a za PiS promował martyrologię Żydów, czyli tych, którzy Pileckiego zamordowali. Idzie nowe i od 6 sierpnia będzie lepiej. Z tym, że zanim będzie lepiej, będzie dużo, dużo gorzej.
Kradzieże kieszonkowe 2.0 – tak we Włoszech nazwano nowe zjawisko w przestępczości, które dociera i do tego kraju. W Sorrento na południu zatrzymano złodziejkę z terminalem płatniczym do transakcji zbliżeniowych. Podchodziła ona z urządzeniem do turystów i zbliżała je do kieszeni i toreb, w których mieli karty.
Kobieta podejrzana o dziesiątki takich kradzieży w Sorrento i Rzymie dokonywała drobnych transakcji zbliżeniowych, niewymagających wprowadzenia PIN-u i okradała nieświadomych niczego zagranicznych turystów z pieniędzy na ich kartach – wyjaśniono w programie informacyjnym telewizji Mediaset.
Jak zaznaczono w telewizyjnej relacji, ujawnione sytuacje przypominają sceny z filmu science-fiction. Karabinierzy, którzy zatrzymali 36-letnią kobietę znaną już wcześniej policji, w czasie przeszukania jej torby znaleźli terminal POS używany przez właścicieli sklepów, restauracji, punktów usługowych i taksówkarzy. Był on zarejestrowany na podstawioną osobę, wspólnika złodziejki.
W toku śledztwa ustalono, że podchodziła przede wszystkim do zagranicznych turystów i zbliżała terminal płatniczy do ich kieszeni i toreb na odległość kilku centymetrów.
Posługując się technologią NFC, czyli komunikacji bezprzewodowej krótkiego zasięgu, umożliwiającej przesyłanie danych między urządzeniami znajdującymi się blisko siebie, kobieta dokonywała drobnych transakcji, zazwyczaj do 50 euro, łącząc się z kartami płatniczymi swoich ofiar. Sygnał dźwiękowy, jaki pojawia się w chwili transakcji, był najczęściej zagłuszany przez hałas w zatłoczonych miejscach.
To oznacza, podkreślono, otwarcie nowego frontu z kradzieżami ulicznymi i w środkach komunikacji.
Jednocześnie w związku z tym nowym zjawiskiem eksperci uspokoili, że nie jest łatwo okraść kogoś tą metodą. Złodziej musi wprowadzić do terminala kwotę, którą chce ukraść, a czas na dokonanie transakcji wynosi około 30 sekund. Technologia NFC działa w odległości do 2 centymetrów. Karty płatnicze są zaś zazwyczaj chronione np. przez grube portfele lub kieszenie toreb
Zbieg okoliczności, w którym „Kościół otwarty” i „wolna miłość” wspólnie występują przeciwko kontroli migracji jest pouczający.
===============================================
Niedawno w kościołach archidiecezji łódzkiej wierni doświadczyli zaskakującego wręcz zaangażowania biskupa w sprawy społeczne. Kardynał Ryś z werwą apelował o… „nawrócenie języka” w dyskusji na temat migracji. W specjalnym liście pasterskim wpajał diecezjanom otwartość na cudzoziemców. Jak przekonywał hierarcha, katolikowi nie wolno oponować, gdy człowiek korzysta ze swojego „prawa” do osiedlenia się tam, gdzie mu się żywnie podoba – nie ważne, jakie miałby przekonania i kulturę. Tym, którzy tak myśleć nie chcą ksiądz kardynał zalecał zaś milczenie.
W tym samym czasie zmartwionych masową migracją Polaków uciszyć chciała znana właśnie z „braku granic” aktorka filmów pornograficznych. Podobieństwo jej wypowiedzi i interwencji kardynała Rysia to pouczający zbieg zdarzeń.
Kard. Ryś ubogaca wiernych
Szeroko krytykowany i komentowany list pasterski łódzkiego ordynariusza odczytany został we wszystkich kościołach diecezji w niedzielę 20 lipca. Sednem dokumentu było przekonanie, że każdy człowiek ma swobodę wyboru miejsca zamieszkania, gdzie musi zostać przyjęty z jego przekonaniami, kulturą, językiem i religią. Atmosferę oporu wobec zmasowanej migracji kardynał Ryś uznał za „wiszące w powietrzu” zagrożenie zwycięstwa „hejtu, strachu przed obcym, stereotypów i nienawiści” nad „racjami ludzkimi i Ewangelicznymi”.
Analizując treść listu łódzkiego hierarchy trzeba przyznać, że jest on skrajnie jednostronny. Ostrożnej polityki migracyjnej wiernym popierać nie wolno, bo prawo do osiedlenia się wedle życzenia przysługuje każdemu. Co więcej, list epatuje nawet skompromitowaną logiką „ubogacenia kulturowego”, jakie gwarantować mają otwarte granice.
„Otóż, aby kogoś przyjąć, nie wystarczy jedynie zaprosić go do domu, dać mu jeść i pić; może nawet, zaoferować mu nocleg. Co innego jest „konieczne”: KONIECZNE jest siąść u stóp przybysza i posłuchać, co ma do powiedzenia. A wtedy natychmiast człowiek z obdarowującego staje się obdarowanym – może przeżyć gościnność nie jako wysiłek, lecz jako bogactwo i łaskę”, uczył hierarcha. Oto logika „ubogacenia kulturowego” z ambony. Migrantów wykarmimy, sami utrzymamy – ale za to oni do nas przemówią – i wyniosą na inny poziom człowieczeństwa. Zdawałoby się, że w 2025 roku: gdy od tylu lat Europa krwawo weryfikuje tę propagandę, wprost nie sposób znowu po nią sięgać.
Prawa dla migrantów
List kardynała spotkał się z wieloma krytycznymi komentarzami. I słusznie. Nietrudno dostrzec, że próba oparcia polityki o wskazania w dokumentu oznacza chaos i niesprawiedliwość. Reguła prawa do życia w miejscu swojego wyboru nie może objąć wszystkich – bo zastosowana do migrantów odbiera taki sam przywilej rodzimym mieszkańcom.
Wyobraźmy sobie jedną z niewielkich wysp na Morzu Śródziemnym. Lampedusę lub Kanary. Tu i tu spotykamy olbrzymią presję masowej migracji. Wraz z nią zmienia się kompozycja ludnościowa – a dla mieszkańców relacje, w jakich uczestniczą, osoby i postawy, z jakimi się stykają, wygląd ich miast, okoliczności życia i pracy. Jedynie głupiec może powiedzieć, że ich wyspa pozostała takim samym miejscem. Zmienia się wraz z migracją. Przestaje być rodzime i własne, a staje się nieprzewidywalne. Co z prawem obywateli do życia w miejscu swojego wyboru? Czy oni akurat – inaczej niż migranci – są go pozbawieni? Cudzoziemcy mogą zmieniać ich dom – im jednak nie wolno liczyć na kontrolę sytuacji? Cóż to za specjalny status migrantów, że dane im wpływać na okoliczności życia swoje i lokalnej społeczności, ale rdzenni mieszkańcy mają pozostać bierni?
Tym bardziej nieodpowiedzialne są słowa kardynała o konieczności zaakceptowania każdego przyjezdnego z jego przekonaniami i kulturą. Udajmy na chwilę, że traktujemy te wskazania poważnie: zatem gwarancję wjazdu do Polski musi mieć również muzułmanin marzący o narzuceniu nad Wisłą islamskiego prawa? Entuzjasta ISIS i Dżihadu także? A Pakistańczyk, którego nie dziwi stosunek seksualny z dziewczęciem przed okresem dojrzewania? A Ukrainiec promujący w mediach społecznościowych symbole organizacji odpowiedzialnej za ludobójstwo naszych rodaków lub wyśmiewający w internecie polskie wartości i patriotyzm (to akurat przypadek z życia wzięty)? Skoro każdy ma prawo do miejsca wśród nas, to dla takich gości Polska musi stać otworem. Co za szczęście, że będą oni mogli się wśród nas osiedlić i „obdarować” nas swoimi cennymi perspektywami.
Założenia kardynała Rysia są z jednej strony faworyzujące dla migrantów, z drugiej zwyczajnie niebezpieczne w praktyce. Nie ma w nich śladu refleksji o tym, jak zabezpieczyć interes i dobro rodzimej społeczności. Nie ma też nawet podstaw zrozumienia, że nasilona migracja oznacza silne konflikty tożsamości i interesów. Zaklęcie „gościnności” – nic ponad skompromitowane „Willkommenskultur” – ma wystarczyć. „Przyjmujemy wszystkich – potem się zobaczy”. „Najwyżej zginie z 10 Polaków – ale ilu osobom pomożemy”? Czy nie tak, ekscelencjo?
A może jednak logika kardynała Rysia ma w sobie jakąś pocieszającą perspektywę? Gdy już bez jakiejkolwiek troski pozwolimy, by nawet najbardziej niebezpieczne i zdegenerowane osobniki zawitały pod polskim niebem i stanie się tu zbyt nieznośnie – to wtedy sami możemy zostać migrantami. Przywileje będą po naszej stronie
Chaos bez granic
Stanowisko łódzkiego hierarchy wobec problemu migracji na kpinę nadaje się świetnie. Jeśli chodzi o przydatność w budowanie porządku społecznego jest już znacznie gorzej.
Łódzki ordynariusz każe nam myśleć o fenomenie masowego i zorganizowanego napływu cudzoziemców jak o spotkaniu zabłąkanego przybysza pod naszymi drzwiami… Gdyby nawet uznać to porównanie za trafne, to przecież jasne, że pozbawiona rozsądku „gościnność” nie sprawdzi się nawet w tym wypadku.
Gdybyśmy spotkali jakiegoś włóczęgę wchodzącego do naszego domu przez okno lub piwnicę, tylko zupełny brak rozsądku mógłby kazać go „ugościć”. Tymczasem migranci koczujący na polskich granicach, czy zawracani z Niemiec, nie pukają do drzwi, a wdzierają się na terytorium kraju poza legalnymi procedurami. Fakt ten z niezrozumiałego powodu nie jest przez kościelnych promotorów otwartych granic brany pod uwagę.
Podjęcie decyzji o przyjęciu nieznajomego pod swój dach nawet dla ojca rodziny oznacza konieczność ostrożnego namysłu. Przecież na ryzyko oraz dyskomfort bliskich przystać możemy, kiedy to naprawdę konieczne – a nie dlatego, że ktoś o niewiadomych intencjach akurat poczuł potrzebę spędzenia u nas nocy. Jeśli jakiś katolicki rodzic wpuściłby nieznajomego, niezależnie od sugestii niesionych przez jego wygląd i stan, krążących wokół pogłosek o niebezpieczeństwie, wreszcie szczególnego nadzoru nad niespodziewanym gościem, to należy raczej objąć jego rozum modlitwą, niż stawiać za wzór.
„Wolna miłość” i Kościół otwarty
Mimo tak płytkiego i jednostronnego postawienia sprawy, łódzki purpurat kazał tym, którzy nie zgadzają się z jego wizją polityki migracyjnej, po prostu zamilknąć. Bez podania żadnego źródła takiego sądu przekonywał, że otwarte granice trzeba przyjąć chcąc trzymać się „nauki Chrystusa i Jego Kościoła”. A przecież mówimy tu wyłącznie o kwestii społecznej. Jak każdą doktrynę Magisterium, katolicką naukę społeczną również trzeba brać na poważnie – ale ostatecznie nie jest to pierwszorzędna materia wiary.
Rzecz dotyczy polityki – nie prawd boskich i moralności. Na nieomylne deklaracje nie ma tu zatem miejsca. Tym bardziej, że dyskusja dotyczy opinii współczesnych hierarchów wobec nowego problemu. Więcej tu zatem, niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie, miejsca na „słuchanie wiernych” – o którym tak dziś głośno. A jednak – w tym wypadku nie ma o nim absolutnie mowy. Kto się nie zgadza – niech milczy.
Bierność Polaków zaniepokojonych perspektywą masowej migracji marzy się nie tylko kardynałowi Rysiowi. W podobnym czasie, co on inna szeroko znana postać oburzyła się na protesty przeciwko masowej migracji. Mowa o Sashy Grey – kobiecie, której nazwisko tak znane jest w świecie pornografii, że z kręgów obsceny przeniknęło do popkultury. Ikona zepsucia odwiedziła niedawno Kraków. Wyśmienita szansa, by usiąść u jej stóp i słuchać, co ma do powiedzenia – prawda? W końcu tak należy czynić wobec każdego gościa…
Podczas transmitowanego na żywo spaceru Grey dzieliła się ze swoimi słuchaczami niesmakiem, jaki wywołał u niej widok manifestacji przeciwko napływowi cudzoziemców. Oskarżyła protestujących o rasizm i faszyzm i wyraziła życzenie, by przeciwnicy otwartych granic „zamknęli się”.
Zbieg okoliczności, w którym „Kościół otwarty” i „wolna miłość” wspólnie występują przeciwko kontroli migracji jest pouczający.
Tak postępowe środowiska w Kościele, jak i kręgi rewolucji seksualnej są ofiarami niezrozumienia olbrzymiego znaczenia granic – w szerokim rozumieniu tego pojęcia. Sasha Grey jest w końcu ikoną braku granic moralnych – oderwania erotyki od ram, w których spełnia ona pożyteczną i budującą misję – to znaczy prokreacji i małżeństwa. Jeśli seksualność wymyka się za ten zakres, staje się destruktywna. Zamiast budować rodziny, niszczy tę podstawową komórkę życia społecznego. Zamiast wzbudzać nowe pokolenia walczy z życiem, by chronić własną frywolność.
Inkluzywność „Kościoła otwartego” również utrudnia mu pełnienie misji. Otwiera go za to szeroko na grzech i nie pozwala chronić dzieci bożych przed zgorszeniem. Normalizuje występowanie przeciwko prawu Bożemu i usypia sumienia, zamiast rozpalać je pragnieniem świętości. Ostatecznie zamiast prowadzić do wiecznej ojczyzny skupia się na budowaniu poczucia doczesnej wspólnoty.
Granice wszędzie są koniecznością, by zachować porządek, czyli zmierzanie rzeczy do ich właściwego celu. Musi to rodzić pewną ekskluzywność. Wojsko nie przyjmuje każdego, bo nie byłoby zdolne do walki. Kościół nie może zapraszać każdego niezależnie od intencji i postępowania, bo nie będzie skutecznie prowadził do zbawienia. Społeczeństwo za to nie może przyjąć i zadbać o każdego, bo straci zdolność zabezpieczania dobra „swoich”. Tymczasem to właśnie – jak wskazuje klasyczna katolicka nauka społeczna – jest jego celem. Podkreślał to m.in. Leon XIII w „Immortale Dei”. Państwa i narody to nie globalne organizacje pomocowe, ale wspólnoty mające troszczyć się o dobro tworzących je rodzin. Jeśli przestaniemy o tym pamiętać, poniesiemy dotkliwy koszt tego zapomnienia. Naiwny humanitaryzm zaburza działanie wspólnoty, jak rozpasany erotyzm dewastuje małżeństwo. Co jest „dla wszystkich” tak naprawdę nie służy nikomu.
Porządek miłowania
Z tego powodu określając chrześcijańskie powinności warto trzymać się „porządku miłowania”. W niektórych kręgach w Kościele to niemodne, by o nim mówić. Tymczasem znaczenie „ordo caritatis” dla katolickiej doktryny jest absolutnie kluczowe. To nauka moralna wpisana nawet w… Dekalog.
Wszak Kościół, wyjaśniając Dekalog, wskazywał, że człowiek musi darzyć Boga rzeczywiście największą i w zasadzie jedyną absolutną miłością. Tylko Boga kochać można dla Niego samego. Bliźniego miłujemy już ze względu na tę jedyną bezwzględną miłość. Ale i bliźnich kochać nie można zupełnie „równo”. Przecież „czcij ojca i matkę swoją” to wyszczególnione przykazanie. Wiemy doskonale, że ten nakaz nie pozwala wszystkich rodziców świata traktować tak samo – ale każe darzyć własnych szczególnym względem.
Porządek w miłości panuje z samego boskiego ustanowienia. Jak wyjaśniał na kartach Summy Teologii Św. Tomasz z Akwinu „ordo caritatis” każe nam najpierw miłować tych, którzy bardziej od nas zależą, którym więcej jesteśmy winni, którzy sami obdarzyli nas miłością i tych, z którymi łączy nas wspólna przynależność. Stąd najbardziej kochać mamy Boga, potem własną duszę, dalej najbliższych i braci w katolickiej wierze, przyjaciół, rodaków, wreszcie wszystkich ludzi. Gdyby nasze możliwości świadczenia dobra nie były ograniczone, moglibyśmy miłować wszystkich ludzi tak samo. Ale niestety – musimy wybierać i to roztropnie, komu okazywać dobro – bo zasobów i czasu niewiele.
Reguła ta pozwala dokonywać trafnych wyborów moralnych. Dzięki niej ojciec rodziny nie porzuci bliskich, by dbać o bezdomnych, a matka nie odda się modlitwie za chorych pozwalając, by w jej domu panował chaos, a bliscy sami doświadczyli zaniedbania. Z tego samego powodu gospodarz, mając przyjąć gościa pod swój dach, zastanowi się, kim jest przybysz i czy nie zapowiada niebezpieczeństwa, odbierze broń przed wpuszczeniem nieznajomego za próg i będzie czuwał w nocy nad bezpieczeństwem najbliższych.
Oczywiście, chrześcijański porządek miłowania nie pozwala nikogo od miłości oddzielić: bliźnimi są bowiem wszyscy. Nie można jednak w związku z tym apelować o beztroskie szafowanie dobrem wspólnoty narodowej tak, jak gdyby interesy migrantów miały obchodzić nas w pierwszym rzędzie.
Podobnie polityka migracyjna – która chce odpowiadać wymogom sprawiedliwości – musi cechować się zatem roztropnym ustawodawstwem, akceptować wjazd do kraju wyłącznie w ramach rozsądnego prawa, zabezpieczającego bezpieczeństwo i interes Polaków. Zgadzając się na inną postawę politycy ignorują obowiązek troski o własny naród, który powierzony jest im w szczególny sposób. A zaniedbać swoich na rzecz pomocy obcym – to naprawdę nie szczyt cnoty. Jednym jest umieć przystać na poświęcenie interesu własnej społeczności wobec konieczności moralnej. Chętnie szafować jej dobrem to coś zgoła innego.
Kardynał Ryś postępuje doprawdy nierozważnie, zrównując troskę o własną społeczność z ksenofobią i hejtem. Jeśli jego ambicją jest walka z takimi postawami, to sam najbardziej szkodzi tym zamierzeniom, ośmieszając je naiwną retoryką. Na uczciwą dyskusję o chrześcijańskim stosunku do migrantów najlepiej wpłynie szeroki namysł oddzielający troskę o własny naród od niechęci do obcych. Pakowanie słusznych obaw do jednego worka z uprzedzeniami i nienawiścią skutkować może wyłącznie kompromitacją.
W jednym mimo wszystko kard. Rysowi udało się jednak odnieść sukces. Dowiódł, że „Kościół otwarty” nie ma żadnego poważnego programu, poza narzucaniem wiernym posłuszeństwa wobec lewicowych utopii i poprawności politycznej. I pod tym względem żadnej różnorodności nie zamierza akceptować. Tego akurat ksiądz kardynał dowiódł bezdyskusyjnie.