Działo się to 105 lata temu. A jakby wczoraj. Lub jutro.
[Matko Boża, Regina Poloniae, spraw, by pękły złowrogie bariery – i ta książka stała się dostępną dla Polaków. Mirosław Dakowski]
========================
Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków”str. 212 i nn.
=================
IDZIE ŻOŁNIERZ, BOREM, LASEM… [dzień niedzielny 1 sierpnia 1920 roku]
O Panie Boże! Przyjmij tę ofiarę młodzieńczą, niewinną, acz złożoną z bronią w ręku! Bo dzieje niewiele znają spraw tak czystych i świętych jak ta, za którą ci junacy legli n a owym błoniu. „Z prochu powstałeś, człowiecze, iw proch się obrócisz”. I młodzieńcy owi, pod ciosami zdziczałych hord, przylgnęli martwi do łona świętej ziemi ojczystej, która ich była wykarmiła, na której wzrośli, na której zeszedł im wiek Sielskiego dzieciństwa i nieledwie rozkwitłej młodości, a która tuliła ich teraz bezgłośnie. Byli tam i starsi, co wiek swój męski położyli na szali oswobodzenia Ojczyzny.
O Matko Najświętsza! Wynagródź cierpienia matkom i ojcom owej dziatwy, bolesnym rodzicom tamtego pokolenia, którzy to dawno już pomarli, a których życie upłynęło było na żałobnych wspomnieniach tej wielkiej straty zadanej im owego czasu ręką wroga. Pociesz braci, siostry, żony, pociesz osierocone dzieci. Ulżyj i tym odeszłym, i tym dziś jeszcze żyjącym.
Polsko! Upomnij się o swych bohaterów, o swoich męczenników i męczennice, z ofiary których wciąż czerpiesz swe soki żywotne; o tych z roku 1920, i tych dawniejszych, i tych nowszych… i tych niedawnych, czasu niemalże ostatniego! Pamiętaj to wciąż żywe a nieme przesłanie z mogił znanych i nieznanych, z lasów, łąk i pól owej rozległej, od morza do morza połaci świata, w których zagrzebane sa częstokroć bezimienne, ofiarne, męczeńskie szczątki. Pamiętaj też o owym wołaniu dobiegającym z krain odległych od Ojczyzny.
Święci Patronowie Polskiego Królestwa! Przyczyńcie się o nagrodę naszym wodzom tamtej wojny dawno już pomarłym i wodzom innych naszych wojen. Ubłagajcie o błogi, niebieski spokój sumienia dla ludzi, którzy musieli wysyłać na śmierć setki i tysiące, aby ocalić miliony. Wskażcie zasługę tak wielu, częstokroć niewidoczną i niedostrzegalną, lecz przecie rzeczywistą. Nie pozwólcie, aby umknął uwadze potomnych dobry przykład tych, co nie wzbraniali się brać na siebie przytłaczająca odpowiedzialność za losy tak wielu bliźnich.
Ciężki był dla nas ów dzień niedzielny 1 sierpnia 1920 roku, dzień, w którym Kościół Święty wspomina uwięzienie Apostoła Piotra w okowach. Na południu, na podejściach do Lwowa, w okolicach Brodów i Radziwiłłowa naszym pułkom wciąż jeszcze nie udawało się zamknąć owej fatalnej wyrwy w linii frontu, w której od bodaj dwóch miesięcy grasowały dywizje Budionnego, wciąż wychodząc naszym na skrzydła i zmuszając do ciągłego wycofywania się. W nocy na 2 sierpnia padła twierdza w Brześciu, co przekreślało dotychczasowe plany oparcia polskiej obrony na rzece Bug. Bolszewicy byli już na jej lewym brzegu.
W tym pierwszym swym dniu walki ochotnicze oddziały, których szlakiem podążamy, poniosły wielkie straty – wieluset zabitych, rannych oraz zagarniętych przez bolszewików do niewoli. Niektórzy spośród jeńców wnet uciekli do swoich, inni dłużej musieli niewolę znosić, jeszcze innych spotkał najgorszy los.
Jak się później dowiedziano, kolumnę pojmanych ochotników gnali bolszewicy przez Nowogród, za Narew. Na moście czerwoni bojcy urządzili sobie zabawę polegającą na zrzucaniu bezbronnych do rzeki i strzelaniu do żywych jeszcze a usiłujących utrzymać się na powierzchni wody. Jak widać, rozkazy o oszczędzaniu amunicji zostały z tej okazji uchylone.
Kto skręcił kark, uderzając wlocie o podpory mostu? Kto utonął? Kogo zastrzelono? Kto został zadźgany bagnetem, czy ścięty kozacką szablą, gdy w porywie gniewu rzucił się był z gołymi rękami na oprawców, by do owych zbrodni nie dopuścić? Kogo z dzikiej wściekłości czy dla koszmarnej zabawy zarąbano szablami? Kto spychany za mostowe bariery bronił się zawzięcie i ginął pod ciosem wrażej broni? Kogo męka i śmierć wywołana prześladowaniami sowieckich oprawców. szalejącymi chorobami i dojmującym głodem dosięgły później, w dramatycznym pochodzie na wschód i w czasie pobytu tamże?… Ilu jeńców powróciło do swoich z tej koszmarnej tułaczki, z tej poniewierki?… O ilu jakakolwiek wiadomość dotarła do bliskich i przyjaciół?… Ilu zaginęło bez wieści?…
Wiemy to, że tysiące Polaków pojmanych przez bolszewików w tamtej wojnie nigdy do Ojczyzny nie powróciło. Ilu nie przeżyło okrutnej niewoli? Ilu zostało wywiezionych w głąb Rosji? Ilu zagnano jako żołnierzy -niewolników na front krymski przeciwko „białym” wojskom barona Wrangla lub przeciw podnoszącym wciąż broń antybolszewickim powstańcom?
Ilu wreszcie uległo sowieckiej agitacji, niesłychanie perfidnej, bo prowadzonej wobec ludzi zniewolonych, egzystujących na granicy śmierci głodowej? Chleba jeńcom nie dawano, lecz bezustannie męczono gadaniną o wyższości nowego ustroju nad wszystkim, co dotąd było im znane. Lecz to samo czyniono z nieprzeliczoną rzeszą Rosjan, Ukraińców i ludzi ze stu innych ludów i narodów składających się na to rozległe imperium. Niejeden z pojmanych za obietnicę otrzymania ubrania, butów i dziennej porcji żywności mógł zgodzić się na wszystko, pozostając wszak nadal niewolnikiem. To tam właśnie, w niewoli, toczyła się owa ostateczna walka o zachowanie zdrowia ducha i ciała, o zachowanie życia i ludzkiej godności.
Okrucieństwa bolszewickich siepaczy, cierpienia bezbronnych ofiar, i jeńców, i cywilnej ludności, to sama istota tamtego nieszczęścia, jakie W owym czasie przygniotło naszą Ojczyznę swoim przerażającym ogromem. Za mali my dziś i za słabi, aby ogarnąć ten bezmiar grozy i ukazać go rodakom. Oby nie zdarzyło się tak, iż ten i ów wzruszy ramionami słuchając owej historii i skwituje ją jakże częstym dziś na polskich twarzach lekceważącym uśmieszkiem. Biada! Skoro więc nie my, może potomni okażą dość siły, by swoim i obcym wieszczyć bez wahania o tych czasach dawniejszych, czasach naszych pradziadów i o owej dobie, co to niedawno minęła, i o tej, co dziś właśnie przemija. Lecz przecież niemało o tym dotąd powiedziano.
Pojmanych w nowogródzkiej bitwie popędzono dalej. Sowieci ruszyli w pościg za wycofującymi się naszymi wojskami. A Narew płynęła, znowu cicho, spokojnie, zaś kształty nadbrzeżnych topoli odbijały się wyraziście w jej czystym zwierciadle.
10 sierpnia Kościół obchodził święto św. Wawrzyńca – St. Laurentius. Święto to do reform z 1910 roku miało swoją oktawę, podobnie jak święto św. Szczepana obchodzone 26 grudnia.
“Czym Szczepan dla Jerozolimy, tym Wawrzyniec dla Rzymu”, mówi św. Leon.
Św. Szczepan był diakonem i pierwszym męczennikiem chrześcijaństwa, św. Wawrzyniec był również diakonem i zdecydowanie nie pierwszym męczennikiem Rzymu, ale jednym z ważniejszych na skutek heroizmu jego męczeństwa.
Był dosłownie pieczony na ruszcie, dlatego, że zamiast wydać skarby Kościoła poganom rozdał je biednym.
Piszący te słowa corocznie na święto św. Wawrzyńca się wzrusza, pamięta o nim nierzadko wtedy, gdy smaży coś na grillu zastanawiając się, ile bólu on sam byłby wytrzymał względnie ile wytrzyma w porównywalnej sytuacji.
Jak informuje nas jego życiorys i liturgia św. Wawrzyniec był smutny zakładając, że mija go męczeństwo, którego najwyraźniej – w przeciwieństwie do prowadzonego na egzekucję papieża – nie jest godny.
℟. Gdzie idziesz ojcze bez syna? gdzie się kapłanie święty bez sługi kwapisz? * Tyś nigdy bez sługi odprawować ofiary nie zwykł był. ℣. Cóż się tedy twej ojcowskiej miłości do mnie nie podobało? izaliżeś mię wyrodkiem doznał? Doświadcz jeśliżeś godnego ze mnie miał sługę, któremuś krwi Pańskiej szafunek polecił. ℟. Tyś nigdy bez sługi odprawować ofiary nie zwykł był.
Św. Wawrzyniec zawsze towarzyszył liturgii papieża, czemu więc nie może towarzyszyć mu w męczeństwie?
℟. Nie opuszczaj mię ojcze święty bom rozszafował już skarby twoje. * Nie opuszczam cię, synu ani odstępuję, ale cię większe męki dla wiary Chrystusowej czekają. ℣. My jako starsi mniejszą bitwę wygramy, aby jako młody, chwalebniejszą z okrutnika zwycięstwo odniesiesz: po trzech dniach za mną kapłanem lewita pójdziesz. ℟. Nie opuszczam cię, synu ani odstępuję, ale cię większe męki dla wiary Chrystusowej czekają.
Papież zapowiada mu męczeństwo na jego własną miarę.
℟. Błogosławiony Wawrzyniec, wołał i mówił Boga mego chwalę, jemu samemu służę; * I przeto mąk twoich nie boję się. ℣. Noc moja nic nie ma ciemnego, ale mi wszystko światłością jaśnieje. ℟. I przeto mąk twoich nie boję się. ℣. Chwała Ojcu i Synowi, * i Duchowi Świętemu. ℟. I przeto mąk twoich nie boję się.
Na mękach porównuje przypalający go ogień ze światłem wiary.
℟. Gdy mnie dręczono na ruszcie, nie wyparłem się Ciebie, Boże; * Kiedy mnie umieszczono nad ogniem, wyznałem Ciebie, Panie Jezu Chryste. ℣. Badałeś moje serce, Panie, i nawiedziłeś mnie w nocy. ℟. Kiedy mnie umieszczono nad ogniem, wyznałem Ciebie, Panie Jezu Chryste.
“Badałeś moje serce, Panie, i nawiedziłeś mnie w nocy” to nawiązanie do psalmu 139(138) Przenikasz i znasz mnie, Panie. Najlepszym sposobem poznania kogoś jest obserwacja tego, jak znosi ból.
℟. O Hipolicie, jeśli uwierzysz w Pana Jezusa Chrystusa: * Pokażę ci skarby i obiecuję życie wieczne. ℣. Święty Wawrzyniec rzekł do Hipolita: Jeśli wierzysz w Pana Jezusa Chrystusa. ℟. Pokażę ci skarby i obiecuję życie wieczne. ℣. Chwała Ojcu i Synowi, * i Duchowi Świętemu. ℟. Pokażę ci skarby i obiecuję życie wieczne.
Męczeństwo Wawrzyńca nawróciło Hipolita, którego zdołał, podobnie jak Romana, po drodze ochrzcić.
Oczywiście powstaje pytanie czy św. Wawrzyniec to wszystko przecierpiał czy też został przez Boga cudownie od bólu ocalony.
Niestety wygląda na to, że wszystko przecierpiał, gdyż jego męczeństwo było stopniowe. Najpierw sieczono go biczami zakończonymi podobiznami skorpionów, stąd nazwa “skorpiony”, rozrywającymi ciało.
Następnie tłuczony był ołowianymi kulami miażdżącymi kości, przypalany blachą, a pod koniec położony na rozżarzonej kracie. Ujrzał niebo, podobnie jak św. Szczepan, żartował i zmarł.
Z niektórych opisach męczeństw dowiadujemy się, że święci bólu nie czuli, że nie można było ich zabić aż do ścięcia mieczem. W przypadku św. Wawrzyńca tak nie było.
Ból od początku do końca. Nic dziwnego, że pogańscy żołnierze nawracali się widząc takie bohaterstwo.
Szczególnie do nich, obeznanych z bólem, musiało ono przemawiać.
Męczeństwo na wyciągnięcie ręki
Kiedy autor w roku 2012 zaczął się modlić dawnym brewiarzem opisów męczeństwa unikał. Niechętnie czytał też Martyrologium romanum podczas odmawiania primy, które jest opcjonalne.
Czytanie o rzeczach przykrych jest po prostu przykre. Człowiek się porównuje i początkowo boi. Opisy kaźni są wyraziste, chociaż krótkie i wszystkie prawdziwe.
Z biegiem lat autor się z opisem męczeństwa oswoił. Uważa, że przynależy ono do wiary będąc rodzajem ostatecznego awansu. Przydzielane jest jak stopnie oficerskie zdolnym kadetom.
Trzeba sobie na nie zasłużyć, ale przejście od wyznawcy (confessor) do męczennika (martyr) jest naturalne, chociaż oczywiście spowodowane przez łaskę, nie naturę.
Drugie nokturny przedstawiające świętego danego dnia i jego ewentualne męczeństwo autor traktuje tak jak oglądanie różnych dyscyplin sportowych.
Zastanawia się, czy już to uprawiał, czy ma predyspozycje i czy uprawiać będzie. Za męczeństwem nie tęskni ani go sobie nie życzy, ale ma nadzieje, że je przyjmie.
Wydaje mu się jednak, że umrze śmiercią naturalną, nie męczeńską, chociaż może się w tym mylić.
Perspektywa męczeństwa i znoszenia tortur została wpisana w codzienność. Nie jest niczym niespodziewanym ani niemożliwym. Autor każdorazowo przeczytany opis męczeństwa wzrusza i porusza.
Z pewnością motywuje. Zastanawia się, jak to możliwe, że na przykład kardynała Burke’a czytającego te same teksty co autor, bo zakładamy, że odmawia brewiarz z 1962 roku, do niczego nie motywują ani nie poruszają.
Ma przecież sposobność do męczeństwa light – w porównaniu ze św. Wawrzyńcem, o ile sankcje, którym mógłby zostać poddany w ogóle na miano “męczeństwa” zasługują. W najgorszym razie mógłby zostać pozbawiony kardynalatu i ekskomunikowany.
Ale przecież to nie to samo, co być przypalanym na rożnie. Czasami ktoś musi być pierwszy, czasami ktoś jedynym, kto może coś zrobić. Czy kardynał Burke nie boi się ognia piekielnego, o którym w kontekście św. Wawrzyńca pisze św. Augustyn:
Któż nie wie, że Wawrzyniec wybrał raczej spalenie w ziemskim ogniu niż wieczne męki piekielne? Przykład błogosławionego Wawrzyńca pobudza nas do głoszenia świadectwa, roznieca naszą wiarę i rozpalają naszą miłość.
Jeśli obecnie nie doświadczamy ognia prześladowań, to nie oznacza to, że płomień naszej wiary wygasł. Nie oddajemy naszych ciał na spalenie dla Chrystusa, ale nasze serca płoną Jego miłością.
Prześladowca nie rozpala wokół mnie ognia, ale ogień rozpalony jest we mnie przez tęsknotę za obecnością mojego Zbawiciela.
A czy ogień piekielny św. Wawrzyńcowi groził? Owszem. Wydanie ksiąg liturgicznych i przedmiotów kultycznych, to jest skarbów Kościoła, uchodziło za grzech śmiertelny i karane było ekskomuniką.
Podobnie jak zaparcie się wiary. Gdyby Wawrzyniec posłuchał tyrana skończyłby w piekle. I tak zamiast znosić ogień piekielny znosił ogień rożna.
Czasami nie ma wygodnego i eleganckiego wyjścia. Czasami jest albo – albo.
A czy kardynałowie Burke’owi grozi ogień piekielny?
Zdaniem autora tak, gdyż jego bierność jest grzechem ciężkim przeciwko obowiązkom stanu kardynała. Jak powiedziała ostatnio Ann Barnhardt cappamagna to ślad krwi ciągnący się za czyjąś ściętą głową.
Symbol wierności aż po męczeństwo. Skoro Burke jest takim tchórzem powinien chodzić w dresach, nie w cappamagna, bo na nią nie zasługuje.
Autor dziwi się, że na niego same dawna liturgia działa i go przemienia, bo podejmuje się obecnie rzeczy, do których niegdyś nie był zdolny, a na biskupów i kardynałów odprawiających Msze pontyfikalne nie.
Jaką strukturę osobowości mieć muszę, skoro nic nie robią? Przecież łaska daje heroizm, o czym świadczą losy męczenników.
Zaślepienie i praesumptio
Łaska istnieje i działa, dlaczego nie u wszystkich? Powód jest dosyć prosty, chociaż przerażający.
Pan Bóg na pewnym etapie trwania w grzechu śmiertelnym powoduje zaślepienie, tak iż grzesznik swojego własnego grzechu nie dostrzega. Tkwi w nim i brnie dalej.
Miłosierdzie Boga jest co prawda nieskończone jako takie, ale w odniesieniu do jednostki. Kiedyś i to się kończy i po 999 szansie już 1000 nie następuje.
Lecący balonem mężczyzna uświadomił sobie nagle, że się zgubił.
Zmniejszył wysokość lotu i zobaczył w dole kobietę. Opuścił się jeszcze niżej i krzyknął do niej: – Przepraszam, czy może mi pani pomóc? Obiecałem przyjacielowi, że dolecę do niego w ciągu godziny, ale sam już nie wiem gdzie jestem…. Kobieta odpowiedziała: – Jest Pan w balonie napełnionym gorącym powietrzem, unoszącym się około 10 metrów nad ziemią. Znajduje się Pan między 40 a 41 stopniem północnej szerokości geograficznej oraz między 59 a 60 stopniem długości zachodniej… – Pani jest inżynierem ? – spytał mężczyzna z balonu. – Tak – odpowiedziała kobieta – a skąd pan wie ? – No cóż – rzekł baloniarz – wszystko to, co pani powiedziała, jest z merytorycznego i fachowego punktu widzenia prawdziwe, ale ja w dalszym ciągu nie mam bladego pojęcia co zrobić z tymi wszystkimi informacjami, a fakty są takie, że się zgubiłem. Szczerze mówiąc, w ogóle pani mi nie pomogła, a tak zasadniczo, to nawet przez panią jestem jeszcze bardziej spóźniony. – A pan jest na pewno wysoko postawionym politykiem?! – odparowała kobieta. – Niesamowite!!! Faktycznie jestem politykiem…. – odpowiedział mężczyzna – Skąd pani wiedziała ? – No cóż… Nie wie pan, gdzie pan jest, nie wie pan, dokąd zmierza, złożył pan obietnicę, której nie jest pan w stanie dotrzymać, oczekuje pan od ludzi, którzy znajdują się niżej, że rozwiążą za pana pańskie problemy. Poza tym fakty są takie, że jest pan nadal dokładnie w tej samej sytuacji, do której pan doprowadził, ale uważa pan, że to moja wina…
Panika w Europie przed spotkaniem Putina z Trumpem
W europejskich stolicach widoczna jest panika związana ze spotkaniem prezydentów Putina i Trumpa. Europejczycy robią wszystko, co w ich mocy, aby zapobiec porozumieniu w sprawie Ukrainy.
W niedzielę pisałem już obszernie o tym, jak Europejczycy próbują uniemożliwić prezydentom Trumpowi i Putinowi osiągnięcie porozumienia pokojowego na Ukrainie. W związku z planowaną przez kanclerz Merz telekonferencją, jutro rano ukaże się kolejny artykuł na temat bieżących wydarzeń.
Teraz tłumaczę artykuł Denisa Dubrovina, korespondenta TASS w Brukseli. Przetłumaczyłem już kilka jego artykułów, ponieważ bardzo uważnie czyta on publikacje unijne i zawsze trafnie formułuje swoje przewidywania. W swoim najnowszym artykule Dubrovin opisuje powody obaw elit europejskich przed pokojowym rozwiązaniem konfliktu na Ukrainie.
=========================================
Euro-pasjans „Alaska”: Jak UE chce schlebiać Trumpowi i straszyć go Rosją
Denis Dubrovin, korespondent TASS w Brukseli, o zachodnich staraniach o odwiedzenie amerykańskiego prezydenta od współpracy z Putinem.
Bruksela i europejskie stolice były bardzo zajęte w okresie poprzedzającym szczyt na Alasce. Kierują nimi nie tylko obawy o porozumienie między Rosją a USA, ale także fakt, że Waszyngton może później porzucić Europę.
Motyw przewodni
Dla wielu europejskich elit sam fakt wizyty prezydenta Rosji w USA jest swego rodzaju świętokradztwem. Dla nich to akt legitymizacji ze strony prezydenta Rosji, który, według Europejczyków, sam rzekomo przegrał, rozpoczynając walkę z interesami USA. Albo z „porządkiem świata opartym na zasadach”, w zależności od tego, co kto woli.
Myślę, że reakcja Starego Świata na ten szczyt byłaby mniej gwałtowna, gdyby odbył się w neutralnym kraju (na przykład w Zjednoczonych Emiratach Arabskich).
Motywem przewodnim gorączkowych rozmów telefonicznych i spotkań kryzysowych w stolicach europejskich jest „Trump się poddaje”. Strach przed tym spotkaniem i intensywność, z jaką Europejczycy kurczowo trzymają się prezydenta USA Donalda Trumpa, oznaczają jedno: Europa zrozumiała, że nie poradzi sobie sama z konfliktem na Ukrainie i nie chce zakończyć go impasem i podziałem Ukrainy. Bruksela, Londyn i inne kraje zbyt mocno zaangażowały się w ideę „strategicznej porażki Rosji”.
Ryzyko Europejczyków
Jeśli nie będą mogli przynajmniej ogłosić takiej porażki, będzie to osobista porażka niemal każdego przedstawiciela europejskiej elity politycznej. Co więcej, mogłoby to podważyć niedawno zainicjowany (wątpliwy) model odbudowy europejskiej gospodarki w oparciu o zamówienia zbrojeniowe. Co więcej, zakończenie konfliktu podważyłoby potencjał rozpoczętego już demontażu europejskich systemów zabezpieczenia społecznego, na który gospodarka UE nie może sobie pozwolić. Pierwotnie miało to zostać wdrożone pod pretekstem „ekologicznej (tj. zmniejszonej) konsumpcji”, ale teraz – w warunkach rzekomej „sytuacji przedwojennej” – pojawia się nowa, lepsza okazja.
Szanse “Europejczyków“
Europejczycy wszelkimi sposobami próbują sabotować szczyt na Alasce lub wpłynąć na jego wynik. Europa nie ma obecnie żadnych możliwości politycznego ani dyplomatycznego zakłócenia spotkania.
Tylko Ukraina, przy wsparciu NATO, może próbować coś osiągnąć poprzez prowokację militarną. Ale Izrael jest tu w zasadzie utrapieniem. Po tym wszystkim, co wydarzyło się w Strefie Gazy, prowokacja militarna, która teoretycznie mogłaby wpłynąć na szczyt rosyjsko-amerykański, musiałaby mieć niemal nuklearne rozmiary. Być może nawet dosłownie. Trudno byłoby to teraz zorganizować, niezależnie od tego, jak bardzo by chcieli.
Dlatego europejscy przywódcy mają tylko jedno wyjście: spróbować wpłynąć na Trumpa. Pocieszają się faktem, że prezydent USA jest podatny na wpływy, zwłaszcza jeśli zostanie pochlebiony i wykorzystany jego ego.
Gorąca aktywność “Europejczyków“
W ciągu ostatnich trzech dni odbyły się już dwa ważne spotkania europejskie na ten temat: spotkanie doradców ds. bezpieczeństwa narodowego w Londynie oraz spotkanie ministrów spraw zagranicznych UE online. Nawiasem mówiąc, zdjęcia z ostatniego wydarzenia, sądząc po pospiesznie sformułowanych oświadczeniach, sugerują, że wielu zachodnich ministrów jest na wakacjach, na plaży lub na rejsach.
Ale wszystko jeszcze przed nami.
Jutro, 13 sierpnia, kanclerz Niemiec Friedrich Merz poprowadzi telekonferencję z samym Trumpem, szefami państw i rządów wiodących państw UE, przewodniczącym Komisji Europejskiej, sekretarzem generalnym NATO i Władimirem Zełenskim. Wokół tego spotkania narosło jednak wiele niewiadomych. W szczególności Berlin zapowiedział, że spotkanie odbędzie się „w kilku rundach”. Oznacza to, że jest bardzo prawdopodobne, że Trump nie wysłucha wszystkich, lecz wyrazi swoją opinię w krótkiej rundzie, a następnie powie: „Skończyłem, rozmawiajcie beze mnie”.
Co Europejczycy mogą powiedzieć Trumpowi? Nie zaproponowali niczego fundamentalnie nowego. Po pierwsze, że muszą zażądać od Rosji zawieszenia broni bez dodatkowych warunków, a przynajmniej częściowego zawieszenia broni. Po drugie, Ukraina musi nadal otrzymywać broń, nawet podczas hipotetycznego zawieszenia broni, ponieważ rzekomo przyczynia się to do bezpieczeństwa Europy. Po trzecie, Rosja musi teraz zostać poddana presji nowymi sankcjami, zwłaszcza w sektorze naftowym.
Europejscy przywódcy tak często podkreślali „niesamowitą skuteczność” sankcji, że sami zdają się w to wierzyć. Mówią, że potrzeba nieco większej presji, a Rosja wkrótce upadnie. Mówią tak od lutego 2022 roku.
Interesy “Europejczyków“
Prostoduszna dyplomatka UE Kaja Kallas ujawniła cele Europejczyków: „W negocjacjach z Rosją USA muszą chronić interesy Europy i Ukrainy”. Rodzi to tylko dwa pytania: komu USA są to winne i dlaczego?
W rzeczywistości Waszyngton zawsze robi tylko to, co przynosi mu korzyści. Choć istniała nadzieja, że konflikt na Ukrainie złamie Rosję, doprowadzi do transferu władzy, a tym samym wyeliminuje jednego z głównych przeciwników Stanów Zjednoczonych i potencjalnie zapewni Stanom Zjednoczonym i ich satelitom dostęp do rosyjskich surowców, Waszyngton zainwestował znaczne środki w konflikt. Partia Demokratyczna i jej sojusznicy liczyli na to.
W Waszyngtonie jest już jasne dla niemal wszystkich, że Rosja się nie załamie i że nie będzie możliwe zadanie jej strategicznej klęski. A dylemat dla Stanów Zjednoczonych brzmi: co jest bardziej opłacalne – kontynuowanie wojny czy jej zakończenie?
Umowa Europejczyków
Europejczycy „sprzedają” Trumpowi kontynuację wojny. Muszą pokazać, że jest to bardziej opłacalne dla USA. Twierdzą, że umożliwi to w szczególności krajom europejskim wypełnienie zobowiązań dotyczących „masowych zakupów broni od USA”.
Główną rolę w takim dialogu z amerykańskim prezydentem prawdopodobnie odegra Sekretarz Generalny NATO Mark Rutte, o którym w rodzinnej Holandii mówi się za plecami „handlarz”. I nie bez powodu, nawiasem mówiąc. „Sprzedał” on już Europejczykom plan zwiększenia wydatków wojskowych w NATO z 2 do 5 procent PKB, a Trumpowi (i nie Trumpowi, a Europejczykom) „sprzedał” model dostaw amerykańskiej broni na Ukrainę z funduszy UE.
Teraz musi „sprzedać” Trumpowi plan zachowania jedności transatlantyckiej kosztem Rosji.
Pomijając kwestię zysków, Europejczycy z pewnością spróbują uderzyć w czułe punkty Trumpa: jego niechęć do okazywania słabości, a dokładniej, braku twardości. Spodziewane są liczne pochlebstwa i pochwały dla (zwłaszcza dyplomatycznych) talentów amerykańskiego prezydenta („Tatusia”, jak nazywa go Rutte).
Groza “Europejczyków“
Europejski strach przed zbliżającym się szczytem Rosja-USA został chyba najlepiej oddany przez okładkę brytyjskiego magazynu „The Economist”: pod nagłówkiem „Najgorszy koszmar Europy”. Donald Trump i Władimir Putin siedzą u szczytu czarnego stołu na krwistoczerwonym tle, a puste gotyckie krzesła wokół nich symbolizują nieobecność Europy przy stole negocjacyjnym. Kto nie udostępnił tej okładki w mediach społecznościowych, zarówno w Rosji, jak i na Zachodzie?
Jest jednak pewne „ale”: toczyło się to od 22 do 28 lutego 2025 roku. Oznacza to, że horror bezpośredniego porozumienia między Rosją a Stanami Zjednoczonymi żyje w sercach europejskich elit (lub ich globalistycznej większości) od sześciu miesięcy – praktycznie od momentu, gdy Trump objął urząd w Białym Domu.
W korytarzach europejskiej władzy – zarówno w klatkach biur Komisji Europejskiej, jak i w zrujnowanych pałacach stolic – ten horror ma swoją nazwę. I jest tak straszny, że nikt nie odważy się go publicznie wypowiedzieć. Nazywa się „upadkiem jedności transatlantyckiej”. Oznaczałoby to również upadek europejskiego systemu bezpieczeństwa lub upadek opartego na zasadach porządku światowego.
Oszustwo Europejczyków
Ta obawa nie jest jednak do końca słuszna. Ameryka nigdy całkowicie nie opuści Europy. Wręcz przeciwnie, będzie się jej w pewnym stopniu trzymać, drenując niezbędne zasoby, których Waszyngton nie może już uzyskać w wystarczających ilościach z Globalnego Południa, zwłaszcza z Chin i Indii.
W tym kontekście Europa teoretycznie ma znaczne możliwości, aby przynajmniej zrównoważyć swoją pozycję i zmniejszyć zależność od Stanów Zjednoczonych poprzez rozszerzenie relacji z innymi partnerami. Jednak wybór Brukseli i stolic europejskich wydaje się być inny: dać z siebie wszystko, byle tylko nie dopuścić USA do sojuszu.
Problem Europejczyków
Problem europejskiej wspólnoty politycznej polega jednak na tym, że „jedność transatlantycka”, czyli wspólne administrowanie światem pod przywództwem i ochroną militarną Stanów Zjednoczonych, wspierane siłą roboczą, zasobami naturalnymi i intelektualnymi krajów rozwijających się, to jedyny obraz, jaki istnieje w jej umysłach – po prostu nie ma innych modeli.
Ani jedynego światopoglądu, w którym Europa może naprawdę zająć wiodącą pozycję. I by nie znaleźć się nagle na marginesie wszystkich globalnych procesów, skonfrontowany z perspektywą brutalnej wewnętrznej restrukturyzacji całego swojego modelu ideologicznego, a następnie gospodarczego i społecznego.
Nawiasem mówiąc, Europejczycy zaakceptowali morderczą umowę celną, którą UE zawarła z USA pod koniec lipca, kierując się tym samym świętym strachem. Każda strata jest lepsza niż „upadek jedności transatlantyckiej”, ponieważ straty zawsze można odłożyć na później.
80 lat ukrainizacji
„Jedność transatlantycka” była wpajana Europejczykom Zachodnim przez ostatnie 80 lat przez cały amerykański system propagandowy – od Hollywood i Radia Liberty, przez Forum Młodych Liderów Globalnych, po amerykański „German Marshall Fund”. I nie chodzi tu tylko o elity polityczne. Z biegiem lat idea ta stopniowo przenikała całą sferę humanitarną Europy Zachodniej, a następnie, z niezwykłą agresją i intensywnością, Europy Wschodniej.
Jej wdrażanie rozpoczęło się skutecznie od „denazyfikacji” Niemiec, której początkowo towarzyszyła stopniowa, a następnie coraz bardziej agresywna „dekomunizacja”. Oznacza to, że czystki były przeprowadzane jednocześnie zarówno na prawej, jak i lewej stronie sceny politycznej, aż całe spektrum polityczne stało się monotonne. Praktyka ta została następnie rozszerzona, z drobnymi modyfikacjami, na inne kraje Europy Zachodniej i Wschodniej, które przeszły kurs przyspieszony – oraz na Ukrainę i kilka innych krajów postsowieckich, gdzie wdrożono kurs turbodoładowany.
Temat ideologicznej indoktrynacji Europy i jej transformacji w bardziej transatlantycką wspólnotę niż same Stany Zjednoczone jest niezwykle interesujący, ale zasługuje na osobne omówienie.
Ideologiczne zwycięstwo USA?
W tym miejscu wspomnę o najważniejszym: transatlantyk jest dominującą i dominującą ideologią w Europie. Ci, którzy się jej nie wyznają, nie mają dziś szans na awans. Co więcej, poglądy transatlantyckie podziela większość profesjonalistów medialnych oraz przedstawicieli społeczności ekspertów i analityków.
Dlatego histeria w zachodnich mediach na temat zagrożenia dla transatlantyzmu w związku ze szczytem USA-Rosja nie musi być podsycana i ukierunkowywana specjalnie wyreżyserowanymi przeciekami i instrukcjami. Pojawia się całkiem naturalnie.
Redaktorzy i dziennikarze doświadczają tego samego kryzysu egzystencjalnego, co europejscy politycy. W związku z tym w europejskich redakcjach, a nawet w umysłach poszczególnych dziennikarzy, pojawiają się artykuły z niegdyś renomowanych mediów, ujawniające tajne szczegóły zbliżającego się spotkania Trumpa z Putinem, powołujące się na trzy, pięć lub więcej „anonimowych”, ale „dobrze poinformowanych źródeł”, często zupełnie spontanicznie i bez żadnych instrukcji.
W pewnym sensie ta jedność europejskich elit jest strategicznym zwycięstwem amerykańskiego systemu ideologicznego. Nie nad przeciwnikami Ameryki, lecz nad jej najbliższymi i najwierniejszymi sojusznikami. Teraz Trump musi zmierzyć się z konsekwencjami tej duszącej miłości do Ameryki. Na razie jednak tylko na niej korzysta.
Z punktu widzenia zarówno Trumpa jak Putina, Zełenski stanowi polityczną przeszłość w każdym przypadku. Odzwierciedleniem tego jest brak zaproszenia na Alaskę.
Dla Zełenskiego nieuczestniczenie w szczycie na Alasce oznacza polityczną śmierć.
Duża część obywateli Ukrainy podziela, w tej sprawie, pogląd obu prezydentów.
Natomiast unijna mantra jest po prostu bzdurą, której nikt nie słucha.
W tej sytuacji dla Zełenskiego krytycznym pozostaje pytanie, skąd brać pieniądze do budżetu.
W tym momencie nasuwa się pytanie czemu pozycja Zełenskiego jest niewzruszona w stosunku do Rosji i USA, ale chwiejna w stosunku do przeciwnych mu demonstrantów? Odpowiedź jest oczywista, bo za nimi stoi Unia i jej agentury.
Co prawda już teraz UE przyznaje , że Zełenski jest skorumpowany, ale jeszcze nie „spostrzega” faktu jego krwawej dyktatury.
Jeśli dojdzie do jakiejś formy zawieszenia broni to będzie to po obecnej linii frontu, a wymiany terytoriów nie będzie.
Trump i Putin będą decydentami a Europa i Zełencki biernymi obserwatorami.
Europa technicznie nie jest w stanie dostarczać broni i zaopatrzenia na Ukrainę.
Istotniejszym niż Ukraina dla Putina i Trumpa będą zagadnienia bilateralnej współpracy na Alasce.
Na ewentualnych przyszłych wyborach będą dwa obozy: partia wojny i partia pokoju. Kto wygra nie wiadomo? Trudno jest wyrokować.
Gdy partia wojny wygra to Ukraina szybko przegra konflikt zbrojny, bo Putin nie będzie się z nią ceregielić.
Paradoks dzisiejszej Ukrainy polega na tym, że na prowadzenie wojny ma legalne prawo, a na scedowanie zajętych terytoriów już NIE.
Innym istotnym aspektem, jest fakt Deklaracji Niepodległości w monecie opuszczenia ZSRR.
Ponieważ deklaracja niepodległości nie pozwala na członkostwo w UE i NATO, to wieloletnie działania Ukrainy, legalnie podważają jej własną deklarację, co może spowodować, że Ukraina w ogóle przestanie istnieć jako niezależne państwo.
Przyszłość Zełenskiego może być podobna do polskiego premiera, generała Sikorskiego, który poniósł śmierć w katastrofie swego samolotu na Gibraltarze przy pełnym współudziale „sojuszników” z Londynu.
Jednakowoż, w porównaniu z ukraińską gigantyczną tragedią, los Zełenskiego jest niewarty dywagacji.
15 będzie podjęta decyzja co zrobić z Ukrainą i wtedy będzie wiadomo, czy partia pokoju będzie w stanie wygrać ukraińskie wybory.
W przeciwieństwie do Ukrainy; Rosja to suwerenne i umożliwiające efektywne zarządzanie państwo. I to wyjaśnia przyczyny jej zwycięstwa.
Poprzedni tydzień obfitował w bulwersujące opinię publiczną wydarzenia. To, co się działo w ostatnich dniach krótko podsumował Janusz Korwin-Mikke.
Nestor prawicy wolnościowej w krótkim wpisie podsumował stan Polski. „Stan polskiego państwa: murzyni forsują granicę, banderowcy biegają po ulicach Warszawy z flagami UPA. Z budżetu państwa wypłynęły pieniądze dla przyjaciół i rodzin władzy – z kasy, której jeszcze nie mamy, ale którą trzeba będzie spłacać za 3 lata. A rząd? Rząd już na wakacjach” – napisał na portalu X.
Przypomnijmy, że w czwartek wieczorem w sieci wybuchła prawdziwa burza, po tym, jak na portalu dotyczącym KPO opublikowano informacje o tym, kto i na co otrzymał dofinansowanie. Okazało się, że dotacje trafiły m.in. do pizzerii na rozszerzenie działalności o usługę solarium, do solarium na zakup nowoczesnych i mobilnych ekspresów kawowych, czy wreszcie do pierogarni na wprowadzenie nowego produktu i usługi. [No i jachty dla burdelu dla pseudo-małżeństw – swing – coś tam. md]
KONNA ARMIA BUDIENNEGO – nauki dla nas po stu latach.
[piszę o tym po stu latach, ale to nie „wspominki historyczne”, gdyż nasza sytuacja jest w 2017 dramatyczna, na tamtych zmaganiach należy się wzorować. MD]
Z książki płk. Franciszka Arciszewskiego„CUD NAD WISŁĄ, rozważania żołnierza”, Wyd. ANTYK, 2017, wg Veritas, Londyn, 1957]
[Zauważmy, że tak odważna analiza została opublikowana dopiero prawie cztery dziesięciolecia po BITWIE, gdy już tak marsz. Piłsudski, jak i gen. Sikorski byli na sądzie Bożym. O sądzie nad STALINEM ledwo wspominam. . MD]
Narzekanie pobitych wodzów na spóźnienie się jakiegoś oddziału wojskowego do bitwy jest zjawiskiem w historii wojennej dość częstym, i nie ma w tym nic dziwnego, że i Tuchaczewski chwyta się tej obrony, wskazując na opóźnienie się armii konnej Budiennego i 12-ej armii bolszewickiej do bitwy warszawskiej. Zadziwiająca jest raczej bezradność wyższych władz bolszewickich, zazwyczaj bardzo radykalnych, wobec ośmiodniowej niesubordynacji podwładnego dowódcy armii.
A może to nie tylko Budiennego była wina? Budienny i jego konna armia kozacka zasłużyli się bolszewikom głównie w walkach domowych, a zwłaszcza w likwidowaniu armii Denikina. Ich zupełnie swoiste metody pacyfikacji opozycyjnych okręgów w Kazachstanie, Gruzji etc., wyrzynanie całej ludności – dziesiątek i setek tysięcy, łącznie z kobietami i dziećmi – a także bestialskie postępowanie z jeńcami wojsk Denikina, stały się postrachem dla całej Rosji i rozbestwiały kozaków coraz. bardziej.
A gdy oddziały tej armii morderców pojawiły się w 1920 r. na Podolu i Wołyniu, zasłynęły szybko i u nas ze swego okrucieństwa. Ich konie stepowe były przeważnie nędzne, ale niezmiernie wytrzymałe na wszelki niedostatek, Większość miała częściowe umundurowanie kozaków carskich uzupełnione dowo1nie. Niektórzy mieli płaszcze, kurtki lub spodnie zdarte z jeńców polskich, albo części garderoby cywilnej, zrabowane w ostatniej miejscowości. Na głowie nosili bądź czapy futrzane z kolorowym dnem zwieszającym na bok, albo hełmy francuskie. Mieli szablę rosyjską, karabinek przewieszony przez plecy i ładownice najróżnorodniejsze. Każdy szwadron posiadał po kilka ciężkich karabinów maszynowych na tzw. ta- czankach, tj. lekkich, zwrotnych wózkach lub bryczkach, zaprzęgniętych w parę mocnych koni. Obsługa karabinu maszynowego siedziała na taczance, a często też strzelała z niej. Artyleria konna, której każda dywizja jazdy miała po dywizjonie, miała 3-calowe polówki rosyjskie. Obsługa tych armat musiała składać się z wytrawnych konnych artylerzystów byłej armii carskiej, bo manewrowała i strzelała z wielką precyzją. W czasie ofensywy przeciw Polsce armia konna, Budiennego i III korpus konny Gaja odgrywały przodującą rolę operacyjną. Przebiwszy się raz przez frontowe oddziały polskie parły potem – w tej wojnie małych sił na wielkich przestrzeniach – niepowstrzymanie naprzód i na tyły naszych wojsk i powodowały załamywanie się jednej polskiej pozycji po drugiej. Na oddziały piechoty lub artylerii w szyku bojowym nacierały tylko w razie konieczności, trzymając się raczej taktyki wilków atakujących jednostki odosobnione lub wyczerpane pościgiem. Najchętniej wyżywały się w niszczeniu taborów i urządzeń etapowych, gorzej uzbrojonych i zaskoczonych, siejąc tam panikę i rozprzężenie. Ale i nasze wojska liniowe ulegały w czasie odwrotu, a zwłaszcza tabory bojowe w kolumnie marszowej, łatwemu zdenerwowaniu na widok ławy kozaków, zbliżającej się z boku.
Pod względem okrucieństwa oddziały korpusu konnego Gaja nie różniły się od kozaków armii Budiennego. Dnia 22 sierpnia na przykład wymordowały one pod Szydłowem przeszło 200 rozbrojonych jeńców z 49 pułku. piechoty tylko dlatego, że w gwałtownym. swoim odwrocie nie mogły uprowadzić ich z sobą. Komunikat wojenny polskiego naczelnego dowództwa z 23 sierpnia 1920 r. wspomina o tej masowej zbrodni wojennej i o represjach przez nas zastosowanych. Następnego dnia, pod Chorzelami, wymordowali znów jeńców z brygady syberyjskiej. O tej zbrodni wspomina generał Żeligowski słowami: „Widok pola walki robił przykre wrażenie. Leżała na nim wielka ilość trupów. Byli to, w ogromnej większości nasi żołnierze, ale nie tyle ranni i zabici w czasie walk, ile pozabijani po walce. Całe długie szeregi trupów, w bieliźnie tylko i bez butów, leżały wzdłuż płotów i w pobliskich krzakach. Byli pokłuci szablami i bagnetami, mieli zmasakrowane twarze i powykłuwane oczy.”
Toteż wpływu demoralizującego, a także siły bojowej, armii Budiennego i korpusu Gaja chana nie można było lekceważyć, jak to początkowo czynili niektórzy dowódcy polscy. Gdyby armia konna Budiennego, zaraz po boju pod Równem, 8 lipca 1920 r. poszła z Łucka wprost na Brześć nad Bugiem, na tyły naszych wojsk, cofających się znad Auty i Berezyny (a w drodze do Brześcia nie spotkałaby żadnych większych oddziałów polskich), byłaby może cała wojna polsko-bolszewicka wzięła inny obrót.
Ale Budienny otrzymał rozkazy kierujące go na Lwów, Rawę Ruska, Sieniawę nad Sanem i Przemyśl. Były też pewne zamiary polityczne bolszewików w kierunku Dniestru i Rumunii. Nawet jeszcze w początku sierpnia 1920 r., .po boju pod Brodami, gdy polski wódz naczelny wyciągał siły z Małopolski Wschodniej i Wołynia do obrony Warszawy i dla utworzenia grupy przeciwuderzeniowej nad Wieprzem, była dla armii Budiennego – co prawda już lekko nadbitej – okazja do uderzenia w kierunku Lublina i pokrzyżowania planu przeciwnatarcia polskiego. Tym razem jednak już nie jakieś wielkie plany polityki sowieckiej, ale najzwyklejsza, żadnymi zwyczajami wojskowymi nie usprawiedliwiona niesubordynacj a Jegorowa (i Stalina) w stosunku do swego naczelnego wodza uratowała nas od poważnego zakłócenia planu bitwy warszawskiej. Tuchaczewski tłumaczy się w sposób następujący: „Lewe skrzydło, to jest ugrupowanie frontu południowo-wschodniego, cały czas niepokoiło front zachodni. Oczekując co chwila oddania armii konnej do rozporządzenia frontu zachodniego i nawiązania z nią łączności, projektowano stworzenie silnego ośrodka, w kierunku Lublina, przez skoncentrowanie tam sił głównych armij l2-ej i l-ej konnej… Było oczywiste, że na podstawie zwycięstwa częściowego, na podstawie rozgromienia naprzód jednego z odcinków frontu polskiego, można było wygrać bitwę rozstrzygająca.”
I dalej: „Naczelne dowództwo biorąc pod uwagę konieczność utrwalenia lewego skrzydła frontu zachodniego, daje 11 sierpnia o godz. 3 frontowi południowo-zachodniemu dyrektywę o niezbędności zmiany ugrupowania i wysłania bez najmniejszej zwłoki armii konnej w kierunku Zamość – Hrubieszów. Obliczenie czasu i przestrzeni wykazuje, że to wskazanie naczelnego dowództwa mogło być bezwarunkowo wykonane przed przejściem polskiego ugrupowania południowego do natarcia. Gdyby nawet wykonanie opóźniło się nieco, to oddziały polskie, które przeszły do natarcia, byłyby postawione wobec nieuniknionego zupełnie pogromu, bo tyły ich otrzymałyby uderzenie naszej zwycięskiej armii konnej. Jednakże wobec położenia, wynikłego w Galicji, gdzie kolejne ugrupowania, przeprowadzone do tej pory, kierowane były ku Lwowu, wykonanie tego wskazania zostało zatrzymane. 12 sierpnia głównodowodzący w rozmowie hughesowej [proto- dalekopis md] zaznacza, że ta zwłoka w wykonaniu jego dyrektyw jest dla niego niezrozumiała i potwierdza swoją dyrektywę.
Kiedy wreszcie przystąpiono do wykonania, było już prawie poniewczasie. Ale, najgorsze, nasza zwycięska armia konna wplątała się w owych dniach w zacięte walki_ 0 Lwów, tracąc bezpłod- nie czas i siły na jego Umocnionych pozycjach W walce z piechota. jazdą i potężnymi eskadrami lotniczymi. Walki całkowicie pochłonęły armię konna, która do wykonania przegrupowania wzięła się tak późno, że nic pożytecznego W kierunku Lublina zdziałać już ‘nie mogła.” (T. 212-213) „J eżelibyśmy W swoim czasie byli skoncentrowali w_ kierunku Lublina oddziały armii_ konnej, to i tutaj ugrupowanie nasze byłoby groźne dla »białych pol-skich oddziałów. Polacy wówczas nie tylko nie mogliby myśleć o natarciu z rejonu Dęblin – Lublin, ale sami znaleźliby się w bardzo ciężkim położeniu i bezwzględnie musieliby być odrzuceni na zachodni brzeg Wisły.”
Czy rzeczywiście skutki uderzenia armii Budiennego na Lublin byłyby aż tak duże, to nie jest prawdopodobne, bo przecież nad Wieprzem było kilka doborowych polskich dywizji piechoty, które by się tak zaraz za Wisłę odrzucić nie dały; ale dywersja byłaby pewnie poważna.
Marszałek Piłsudski omawia sprawę następująco: „Wyciągnąwszy z południa 1 i 3 legionowe dywizje, otworzyłem niejako bramę wpadową pomiędzy innymi i dla konnej armii Budiennego. Pomimo zaś, że istnieje tam nasza jazda z nakazem zatrzymywania konnej armii Budiennego w pochodzie ku nam, doświadczenie jednak dotychczasowe nie pozwala mi być pewnym.. Oczekiwać mogę, że w krótkim przebiegu czasu mogę mieć na swoich bezpośrednich tyłach od Sokala i Hrubieszowa, maszerującą konną armię Budiennego lub jej część, co może w wielkim stopniu udaremnić moje usiłowania. Zaznaczam przy tym, że na Bugu przeciwko 12-ej armii sowieckiej zostawiam bardzo słabe siły – 7 dywizję w okolicach Chełma i bardzo słabą ukraińską dywizję na południe od niej.”
A oto, co o tym sądzi generał Sikorski: „Trudno dzisiaj powiedzieć, jakie skutki pociągnęłoby za sobą wmieszanie się w warszawską bitwę konnej armii i 12-ej armii sowieckiej. Osobiście nie podzielam optymizmu tych wojskowych, którzy_ twierdzą, że epizod ten nie odegrałby poważniejszej roli, i dlatego sądzę, że niewykonanie w czas otrzymanego „przez Budiennego i dowódcę 12-ej armii rozkazu jest ‘jednym z poważniejszych powodów rosyjskiej prze» granej nad Wisłą W 1920 r.” Mimo wspomnianego rozkazu Kamieniewa z 11 sierpnia wydał Jegorow (i Stalin) 12 sierpnia Budiennemu rozkaz opanowania Lwowa. 14 sierpnia Kamieniew podporządkował konną armię Budionnego Tuchaczewskiemu. 16 sierpnia, po walkach pod Buskiem i Kamionka Strumiłową, wydał Budienny rozkaz zdobycia Lwowa. 17 sierpnia wydał Tuchaczewski rozkaz (406/010): „Pierwsza konna armia. powinna wytężyć wszystkie swe siły, by zgrupować się za wszelką cenę w oznaczonym terminie w rejonie Włodzimierz Wołyński – Uściług, majac na celu W przyszłości natarcie na tyły uderzeniowej grupy przeciwnika” . 19 sierpnia armia konna walczyła pod Żółkwią i pod Winnikami. Dopiero wieczorem tego dnia otrzymała ona rozkaz wycofania się do obszaru Włodzimierza wołyńskiego celem uderzenia na Lublin, a rada rewolucyjna armii wydała rozkaz zmiany kierunku działań dopiero 20 sierpnia.
Kamieniew, sowiecki „naczelny wódz”, w rozmowie z Jegorowem, dowódca frontu południowo-zachoda [—] jego fantastyczny plan zdobycia Lwowa, oraz plan zajęcia Przemyśla i Sambora, a następnie sforsowania Dniestru i zagrożenia Rumunii, czego dokonać chciano już po oddaniu konnej armii Budiennego do dyspozycji Tuchaczewskiego, poprzestaje jedynie na żałosnym wspomnieniu faktu, że zwłoka w wykonaniu jego instrukcji, zarządzającej przegrupowanie 12-ej i i-ej konnej armii w kierunku Lublina, wydaje już dzisiaj ujemne rezultaty. Przeciwstawić się jednak zdecydowanie tym następstwom jak gdyby nie był w stanie.”
Mamy więc obraz nieposłuszeństwa na polu bitwy... Nieposłuszeństwa tak długotrwałego, że stało się jednym z powodów przegrania bitwy pod Warszawą.
Jakie były powody tego nieposłuszeństwa, względnie kto wpłynął najbardziej na to, że zostało ono popełnione, byłoby bardzo ważne ustalić. Niestety historiografia sowiecka, licząc się z nadal bardzo wysoka pozycja Budionnego w partii bolszewickiej, a także z tym, że jednym z komisarzy rady rewolucyjnej przy dowództwie frontu Jegorowa był sam Stalin, nie ma jeszcze możności przedstawienia tego drażliwego tematu w sposób bezstronny. Za życia Stalina historycy sowieccy wykazywali, że zwrócenie się konnej armii w stronę Lublina już 11 sierpnia nie dałoby wyników pożądanych, i że po 17 sierpnia było ono niemożliwe i że należało dokończyć wpierw ofensywę na froncie południowym.
Opinia potępionego już w tym czasie Tuchaczewskiego nie miała już dla historyków znaczenia. Ale ponieważ w systemie komunistycznym historia jest ustalona zależnie od potrzeb politycznych tych, którzy są chwilowo u władzy, więc może doczekamy się jeszcze kilku różnych opisów omawianych wypadków. Być może, że częściowe wyjaśnienie sprawy daje nam rozmowa hughesowa Tuchaczewskiego z Kamieniewem, odbyta 18 sierpnia, w której ten ostatni; stwierdza:
„Jeszcze 11 sierpnia wydałem zarządzenie o przegrupowaniu Budiennego. Ze względu na szereg nieprzyjemnych wydarzeń przegrupowanie to jeszcze nie zaczęło się i dziś nie ma pewności, czy zacznie się jutro, gdyż rewolucyjna rada wojenna. konnej armii, otrzymawszy instrukcje z jednym tylko waszym podpisem, nie jest pewna jego autentyczności i żąda potwierdzenia jej przez członka Wojennej rady rewolucyjnej frontu, co też zróbcie natychmiast, ażeby zarzadzenie to otrzymało ton kategoryczny.Wina ośmio dniowego opóźnienia się konnej armii Budiennego do akcji na Lublin może więc leżeć po części i w systemie bolszewickiego rozkazodawstwa. Ale ta sprawa datuje się dopiero od 17 sierpnia. Poprzednio Jegorow (i Stalin) popychali armię konną, bez zgody swego naczelnego dowództwa, w kierunku ma Lwów i Sambor, Więc na to, że konna armia Budiennego nie weszła do bitwy pod Warszawą, złożyły się co najmniej dwa czynniki: rozkazy Jegorowa (i Stalina) i brak podpisów komisarzy rady rewolucyjnej u Tuchaczewskiego.
Skutki zaś były większe, aniżeli brak czterech konnych dywizji Budionnego, bo w konsekwencji i 12 armia sowiecka nie weszła do bitwy głównej. Toteż popularne mniemanie, że to Tuchaczewski przegrał wojnę z Polska 1920 r., jest niesłuszne. Kamieniew zatwierdził plan Tuchaczewskiego przejścia Wisły na północ od Warszawy i uderzenia na stolicę od strony zachodniej, a zatem przejął odpowiedzialność za tę operację na siebie. To on obiecał Tuchaczewskiemu pomoc wojsk Jegorowa po przekroczeniu Bugu i nie dotrzymał przyrzeczenia. To on powinien był bardziej energicznie interweniować, by Budienny rozkaz jego wykonał. To on wreszcie, wiedzac o ciągłym powiększaniu się luki między wojskami Jegorowa i Tuchaczewskiego, pozostawił Tuchaczewskiego przed rozstrzygającą bitwa bez odwodów strategicznych dowództwa głównego.
Z innej strony sprawę oświetlając, można by się domyślać, że to Stalin, komisarz rady rewolucyjnej przy dowództwie frontu w Kijowie, ze względów czysto politycznych, bez zrozumienia wymogów operacyjnych, żądał od Jegorowa posuwania armii Budionnego na Lwów, a innych wojsk frontu południowo -zachodniego w kierunku granicy węgierskiej. Jeżeli tak, to on byłby głównym sprawca opóźnienia odmarszu armii Budiennego do bitwy warszawskiej. A że Tuchaczewski wyraźnie wskazał na to opóźnienie, jako na jeden z powodów klęski 1920 r., stad nienawiść Stalina do Tuchaczewskiego i późniejsze jego rozstrzelanie, pod innym pretekstem.
Dla nas, Polaków, skutki przewlekłej niesubordynacji Jegorowa, Stalina i Budionnego, a także nieumiejętności dowodzenia ze strony Kamieniewa były błogosławione. Dały nam możność wykończenia czterech armii Tuchaczewskiego zgodnie z planem z 6 sierpnia, a armia konna Budiennego i 12-ta armia sowiecka nie odegrały w wielkiej bitwie pod Warszawa żadnej roli.
100.rocznica zwycięskiej bitwy nad bolszewikami w 1920 roku jest okazją by odnieść się do tego wydarzenia. Z perspektywy 100 lat i na podstawie analiz i badań historycznych widzieć możemy prawie cały obraz głównych wydarzeń, choć w szczegółach z powodu niedostępności dokumentów jest on jeszcze niepełny. Wbrew politycznej propagandzie i wysiłków wielu środowisk usiłujących wbijać w świadomość społeczną wielkość i wybitność Józefa Piłsudskiego jako zasłużonego w tej bitwie, sprawę trzeba przedstawić jasno – Józef Piłsudski nie jest bohaterem Bitwy Warszawskiej i w najważniejszych chwilach nie był w niej obecny. 12 sierpnia zwolnił się z funkcji Naczelnika Państwa i Wodza Naczelnego przedkładając stosowne pismo na ręce premiera Witosa.
Bitwa nazwana przez Edgara Vincent d’Abernon – brytyjskiego pisarza i dyplomatę wchodzącego w skład misji Ententy, 18-tą decydującą bitwą w dziejach świata, jak wiadomo nie została wystarczająco mocno doceniania przez inne kraje europejskie. Różne były tego przyczyny. Są historycy, którzy sugerują nawet, że Polakom pozwolono po I Wojnie Światowej zbudować własne państwo, gdyż wiedziano o zagrożeniu bolszewickim, a Polska stanowiłaby doskonały parawan odgradzający Europę od Sowieckiej Rosji. I to, idąc tym tropem, doskonale się udało. Impet bolszewickiej rewolucji rozbił się o Polskę, która i tak nie miała wyjścia i walczyć musiała. Europie, gdzie spora część polityków lekceważyła zagrożenie, włos z głowy nie spadł.
Rewolucja bolszewicka miała za zadanie nieść wypaczoną wizję świata i człowieka. Stworzona głównie przez Karola Marksa – Niemca żydowskiego pochodzenia przy współudziale Friedricha Engelsa, opierała się na nienawiści i walce klas. Miała także, w oczach jej amerykańskich i niemieckich sponsorów, przez swoje dzieło zniszczenia pozbyć się konkurencyjnych gospodarek Europy środkowo-wschodniej. Pierwotny zamysł wymknął się najwyraźniej – jak to bywa – spod kontroli. Najpierw jej ofiarą padła Rosja. Później bolszewicy postanowili jednak rozsiać swą ideologię na Europę i dalej na cały świat. Pędzący walec rewolucji komunistycznej miał m.in. obalić elity i podziały społeczne, zlikwidować pieniądz, rozkraść i zniszczyć majątki, upaństwowić je, znacjonalizować gospodarkę, zabić religię, zburzyć kościoły, złamać ludzkie charaktery, obalić indywidualność, własność, wolność myślenia i wolność gospodarczą. Miał zabić w ludziach jakiekolwiek indywidualne dążenia, sprowadzić wszystkich do jednej centralnie zarządzanej klasy chłopo – robotniczej pracującej w olbrzymim komunistycznym i przez komunistów zarządzanym kołchozie, gdzie własność prywatna i wolność indywidualnej inicjatywy były zabronione. Każdego kto wychylałby się poza ten schemat społeczny czy chciałby się temu nakazowi sprzeciwić, należało zdyskredytować, zamknąć, wywieźć do łagru czy najczęściej w okrutny sposób zamordować.
W 1920 roku bolszewicy byli zdeterminowani wprowadzić te rozwiązania w życie nie tylko w Rosji ale przenieść je na całą Europę. Gen. Michał Tuchaczewski – marszałek Związku Radzieckiego, dowódca armii sowieckiej, która zaatakowała Polskę wyraził to jasno: „Przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze”. „Po trupie Polski przez Warszawę przejdziemy do Europy”.
13 sierpnia 1920 roku sytuacja była na prawdę zła by nie powiedzieć tragiczna. Już wcześniej bo w kwietniu nie powiodła się zaplanowana przez Piłsudskiego wyprawa kijowska, gdzie pokładano nadzieję na zwycięskie starcie z armią czerwoną. Sowieci wycofali się. Obrona na linii Bugu i Narwi, także zaplanowana przez Piłsudskiego, załamała się. 19 lipca nacierający bolszewicy zajęli Grodno, 28 lipca Białystok, 31 lipca Brześć. 13 sierpnia wojna z Rosją Sowiecką toczona od lutego 1919 roku znalazła się punkcie w którym ważyły się losy Warszawy, Polski i całej Europy. Europy w której aktywne i rozsiane po różnych krajach organizacje i szajki komunistyczne przebierały nogami nie mogąc się doczekać armii sowieckiej. Aktywność sowieckiej armii, która od 29 maja rozpoczęła gwałtowny marsz na zachód, nie została jak dotąd powstrzymana. 13 sierpnia bolszewicy uderzając siłami dwóch dywizji na Radzymin, zdobyli go i podeszli pod samo miasto. Wojska bolszewickie ocierały się już wówczas o Pragę. W kolejnych dniach 14 i 15 sierpnia trwały zaciekłe walki na wschodnich i południowo wschodnich umocnieniach Warszawy. To właśnie walki toczone w tych dniach przesądziły o losach bitwy. Polakom, nie wdając się w szczegółowe opisy walk, które można znaleźć w wielu opracowaniach, udało się odeprzeć bolszewików (1).
Cały plan bitwy był opracowywany już wcześniej głównie między trzema osobami, które stworzyły sztab dowodzenia. Był to zawodowy, wybitny generał Tadeusz Rozwadowski mianowany przez Piłsudskiego w połowie lipca szefem Sztabu Generalnego, francuski generał Maxime Weygand z przysłanej do Warszawy misji państw Ententy oraz Naczelnik Państwa i Wódz Naczelny Józef Piłsudski. Cały główny trzon planu obrony Warszawy opracowany jednak został przez gen. Rozwadowskiego, który wraz z doświadczonymi wojskowymi pracował w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego i którego rozwiązania były konsultowane i korygowane. Generał współpracował tam z płk. Tadeuszem Piskorem i kpt. Bronisławem Regulskim. Przy czym zdanie gen. Weyganda liczyło się najmniej, a sam Francuz traktowany był bardziej jako obcy intruz przy którym „należało mówić po polsku”. [To wstyd. Był poważnym, sojusznikiem i wybitnym dowódcą. MD]
To gen. Rozwadowski 5 sierpnia ostatecznie przedłożył marszałkowi dwa warianty koncentracji głównej grupy uderzeniowej. Jeden zakładający koncentrację wojsk w Garwolinie, drugi bardziej ryzykowny, nad Wieprzem 140 km od Warszawy. Po konsultacjach ostatecznie wybrany został ten drugi i Piłsudski go zatwierdził. Dzień po tym – 6 sierpnia – szef sztabu gen. Rozwadowski wcielił to rozwiązanie w życie wydając rozkaz 8358/III w którym sprecyzowane były wszystkie posunięcia i rozkaz podpisał. Do 12 sierpnia wszystkie jednostki miały zająć wyznaczone pozycje. Rozwiązanie to było jeszcze przedmiotem korekt i poprawek oraz przedmiotem mocnej krytyki Piłsudskiego, który, jak podkreśla Henryk Nicpoń (autor książki „Polowanie na generała: Piłsudski kontra Rozwadowski”), „widać nie czuł się ich autorem”.
I tu zdarza się rzecz zaskakująca, a dla wielu wręcz szokująca. 12 sierpnia Józef Piłsudski składa pismo ze swoją dymisją z funkcji i Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza (sic!) na ręce premiera Witosa (treść dymisji publikujemy pod tekstem). 12 sierpnia to ten sam dzień kiedy wieczorem nawiązano pierwszy kontakt z nieprzyjacielem, który pojawił się już pod Radzyminem. Zdarzenie miało miejsce w obecności wicepremiera Ignacego Daszyńskiego oraz ministra spraw wewnętrznych Leopolda Skulskiego.
Piłsudski odbył jeszcze spotkania z gen. Rozwadowskim, gen. Weygandem oraz kardynałem Kakowskim i opuścił Warszawę mając udać się do Puław, gdzie zorganizowano kwaterę główną, by objąć dowodzenie nad 4 Armią. Jak wiemy Piłsudski na front nie udał się od razu i zbytnio się nie spieszył. Nie podjął od razu zadań bojowych jakie na nim ciążyły. Zamiast na front pojechał do miejscowości Bobowa, niedaleko Gorlic, do swojej konkubiny Aleksandry Szczerbińskiej, przyszłej żony, z którą miał już dwoje dzieci. Z Bobowej także nie spieszył się do armii. Będąc już w Puławach, gdzie przybył otrzymawszy wiadomości o przełamaniu frontu, wieczorem 15 sierpnia brał udział w uroczystościach chrztu Józefa Minkiewicza, którego został ojcem chrzestnym. Między 13 a 15 sierpnia, kiedy decydowały się losy Warszawy, kraju i Europy, Piłsudski nie był na polu walki obecny. Słynne uderzenie znad Wieprza poprowadził w chwili, kiedy losy bitwy były już przesądzone – 16 sierpnia. Premier Witos, ani żaden z uczestników tych wydarzeń, nie ujawnili nikomu pisma z dymisją Piłsudskiego. Byli najwyraźniej świadomi jaki skutek dla morale wojska i nastrojów społecznych miałoby podanie takiej wiadomości publicznie. Pismo przetrwało w rękach premiera i wróciło do marszałka już po zakończeniu zwycięskich walk kiedy wrócił do Warszawy. Ale dotrwało do naszych czasów.
Dymisja Piłsudskiego w decydujących momentach wojny z bolszewikami wprawia wielu w konsternację, szczególnie w konfrontacji z nieskazitelnym obrazem wodza jaki od lat przedstawiany jest w oficjalnym obiegu dyskusji, licznych publikacjach i materiałach edukacyjnych. Co sądzić o Wodzu Naczelnym, który ze spokojem, w dosłownie kilka godzin przed bitwą, składa dymisję, zostawia przygotowanych do walki żołnierzy, oficerów, generałów, tysiące ludzi którzy na ochotnika zaciągnęli się do wojska by bronić kraju, i który w najbardziej newralgicznym momencie, zamiast na front do przydzielonej mu armii, wyjeżdża do swojej konkubiny, później nie spiesząc się uczestniczy w uroczystości chrztu, a na front rusza dopiero po trzech dniach, kiedy wynik bitwy jest już zdecydowany?
Są różne tłumaczenia takiego zachowania Piłsudskiego. Jedno z nich to załamanie nerwowe i niewiara w powodzenie – co trudno uznać za postawę godną marszałka i jak chcą niektóry – wielkiego wodza, zwłaszcza, że dzięki złamaniu przez majora Jana Kowalewskiego, już kilka miesięcy wcześniej, szyfrów radzieckich radiostacji, polski sztab znał dokładnie zamierzenia sowietów. Na załamanie nerwowe nie wskazuje także treść dymisji, która wydaje się być wcześniej zaplanowana i dobrze przemyślana. Inni obrońcy Piłsudskiego tłumaczą, że Piłsudski uległ naciskom i krytyce polityków państw zachodnich, którzy uzależnili jego dymisję od pomocy militarnej (konferencja w Hythe 8-9 sierpnia). Gdyby tak było, to Piłsudski podałby się do dymisji o wiele wcześniej. Wiemy jednak, że żadna pomoc i tak nie nadeszła, oprócz bardzo znaczącej pomocy z Węgier, które jako jedyne pomogły polskiej armii. Sam powód takiej decyzji nie jest w takim momencie istotny. Zanim uzasadnienie całej tej sytuacji – dymisji Piłsudskiego tuż przed bitwą – dotarłoby do zdeterminowanych walczyć żołnierzy i ludności, już dawno, po rozejściu się wieści o rezygnacji Naczelnego Wodza i Naczelnika Państwa ze swojej funkcji, negatywny i druzgocący impet takiej informacji zdezorganizowałby zapewne cały plan obrony i zdewastował całkowicie morale żołnierzy.
Piłsudski był przecież dla wszystkich Wodzem Naczelnym! Kto wie czy wynik tej konfrontacji nie byłby odwrotny jeśli wiadomość ta rozeszłaby się po gotowych do obrony frontach. Bez względu więc na przyczyny podjęcia takiej decyzji, wycofanie się Piłsudskiego i ogłoszenie swojej dymisji tuż przed bitwą może mieć wyraźne znamiona sabotażu. Są także poszlaki wskazujące na ułożenie się Piłsudskiego z Leninem, z którym wymieniał korespondencję, a sam miał przecież korzenie rewolucyjne i chodził w czerwonych cholewach. W takiej wersji i układach Piłsudski nie musiał się więc zbytnio przejmować wynikiem bitwy będąc spokojnym o swój los, a być może i stanowisko w przyszłej – sowieckiej Polsce. Nie wierzył w powodzenie tej bitwy i postanowił „uwolnić się od więzów jakie łączyły go z „pańską Polską” – jak podkreślał Henryk Nicpoń podczas konferencji historycznej w Warszawie. Listy są jednak nie ujawnione i spoczywają za zamkniętymi drzwiami rosyjskich archiwów. (Podobnie jak część materiałów dotycząca Leopolda Okulickiego). Piłsudski mógł też myśleć asekuracyjnie. Wątpiąc w powodzenie nie chciał brać za klęskę odpowiedzialności. Jednak, kiedy tylko zmieniła się sytuacja na froncie na naszą korzyść od razu przystąpił do walki. Na to może wskazywać, późniejsze wyeliminowanie gen. Rozwadowskiego i ostateczne pozbawienie go życia, jako konkurenta do zachowania tytułu tzw. „ojca zwycięstwa”.
Sama też “kontrofensywa znad Wieprza”, tak często podkreślana i stawiana za decydujące w tej bitwie stracie 4 Armii dowodzonej przez Piłsudskiego, nie była wydarzeniem głównym i przesądzającym. Większość ciężkich walk miała miejsce jeszcze przed rozpoczęciem kontrofensywy – 14 i 15 sierpnia. 16 sierpnia, w dzień rozpoczęcia kontrataku, patrole Piłsudskiego zameldowały, że „w ogóle nie spotkały nieprzyjaciela”. Piłsudski sam pisał o tym w swoich pamiętnikach: Dnia 16-ego rozpocząłem atak, o ile w ogóle atakiem nazwać to można. Lekki i bardzo łatwy bój prowadziła przy wyjściu tylko 21-a dywizja (…) Inne dywizje szły prawie bez kontaktu z nieprzyjacielem, gdyż nieznacznych potyczek (…) z jakiemiś małemi grupkami (…) kontaktem nazwać bym się nie ośmielił.
Przyczyną tego był fakt, że główne siły Tuchaczewskiego skoncentrowały się na północny-wschód od Warszawy w rejonie Ciechanowa i Modlina. Z głównymi siłami armii sowieckiej zderzyły się więc wojska tej części frontu północnego, którymi dowodził gen. Latinik i gen. Sikorski, a nie marszałka Piłsudskiego. Wojska Józefa Piłsudskiego spotkały się w poważniejszych starciach z przeciwnikiem dopiero 17 sierpnia i to w momencie kiedy losy bitwy były już przesądzone. Wyzwolono wówczas Mińsk Mazowiecki i osiągnięto linię Biała Podlaska – Międzyrzec – Siedlce – Kałuszyn – Mińsk Mazowiecki. Kolejnego dnia Tuchaczewski ogłosił już całkowity odwrót.
Według relacji Płk. Dypl. Franciszka Arciszewskiego jednym najbardziej decydującym i przełomowym wydarzeniem w Bitwie Warszawskiej był rajd i atak na Ciechanów VIII brygady kawalerii pod gen. Aleksandrem Karnickim. Zdobycie Ciechanowa tak zaskoczyło i wprowadziło w panikę bolszewików, że tamtejszy dowódca 4 Armii przed ucieczką spalił radiostację, którą bolszewicy używali do kontaktów ze sztabem Tuchaczewskiego w Mińsku. Efektem było poważne zakłócenie płynności przekazywania przez bolszewików depesz i rozkazów, co uczyniło dowodzenie sowieckim wojskiem chaotycznym i improwizowanym. (Polacy przez dwie doby nadawali na tej częstotliwości treści Pisma Świętego). Główna grupa uderzeniowa, którą dowodził marszałek Józef Piłsudski nie musiała się już zbytnio trudzić. Na jej barkach spoczywało już bardziej ściganie wycofującego się wroga.[A robili to na piechotę i często boso – bo ich dowódca nie zapewnił ani podwód – ani butów. MD.]
Bohaterami tej bitwy, jeśli już o bohaterstwie wspomnieć, jest wiele osób. Z pewnością jest nim mjr. Jan Kowalewski, który w genialny sposób, inspirując się opowiadaniami amerykańskiego pisarza Edgara Allana Poe, zrozumiał w jaki sposób sowieci szyfrują przekazywane na front depesze. Niewątpliwie bohaterami są generałowie bezpośrednio dowodzący i biorący udział w bitwach obronnych Warszawy, gdzie miał miejsce główny impet sowieckiego uderzenia: gen. J. Haller, Sikorski, Rozwadowski, Latinik, Roj, Żeligowski, Raszewski, Weygand i wielu innych z determinacją i odwagą walczących na północnym frocie w bezpośrednich walkach w obronie stolicy. Są nimi wszyscy od najwyższych generałów po mniejszych stopniem oficerów i żołnierzy którzy mimo, wydawać by się mogło, beznadziejnej sytuacji, stawiali zaciekły opór wierząc w zwycięstwo. Jest nim także ta część ludności Warszawy i kraju, która tysiącami zaciągała się do Głównego Inspektoratu Ochotników pod dowództwem gen. Hallera, a ogólnie mówiąc podzieliła się na dwie części. Jedni poszli walczyć, inni klęczeli w kościołach z modlitwą na ustach. Ledwo wspominając o młodym księdzu Ignacym Skorupko, który dobrowolnie poszedł na front by być blisko walczących żołnierzy. Służył jako kapelan w I batalionie 36. Pułku Piechoty Legii Akademickiej walczącej pod Radzyminem i Ossowem.
Niewątpliwie za bohatera należy uznać gen. Tadeusza Rozwadowskiego, który nie tylko był głównym autorem planów obrony, konsultowanych w sztabie i zatwierdzanych przez marszałka. Odważnie i odpowiedzialnie zgodził się również na nominację na Szefa Sztabu miesiąc przed decydującą bitwą. To na jego barkach jako na Szefie Sztabu Generalnego, pod nieobecność marszałka, spoczywał ciężar decydujących walk z 14, 15 i 16 sierpnia i to on de facto, pod nieobecność Piłsudskiego, kierował bitwą, przemieszczał się między frontami obrony wraz z innymi dowódcami i był autorem rozkazu o numerze 10 000, korygującym ostatecznie kierunki działań frontowych. Emanował także zaciętym duchem walki i optymizmem czym inspirował i pomagał pokonywać zwątpienie i strach. Piłsudski dotarł do Warszawy dopiero 18 sierpnia, kiedy zarządzano już nie walką obronną ale pościgiem za wycofującymi się wojskami Tuchaczewskiego. Trudno nie docenić decyzji premiera Witosa, Ignacego Daszyńskiego oraz ministra Leopolda Skulskiego, którzy świadomi skutków, nie podali do wiadomości publicznej odejścia Piłsudskiego. Trzeba także wspomnieć o Węgrach, którzy jako jedyni przyszli nam z pokaźną pomocą przysyłając wsparcie w postaci 40 mln sztuk amunicji oraz 30 mln części zamiennych do karabinów Mauser. Z pewnością wymieniać można czarnoskórego Sam Sandi’ego walczącego w armii Wielkopolskiej pochodzącego z Kamerunu. Wymieniać można dalej.
Pozostaje jednak pytanie gdzie w takiej sytuacji umieścić Józefa Piłsudskiego, który 13, 14, 15 i 16 sierpnia z nikim się nie bił. Nie korygował także z gen. Rozwadowskim czy Weygandem planów toczącej się walki ani nie wydawał w tych dniach żadnych rozkazów? Nie pełnił w tych dniach także funkcji Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza gdyż już 12 sierpnia złożył dymisję i sam zwolnił się z tej funkcji.
Decyzja Piłsudskiego, szczególnie w świetle wcześniejszych jego niepowodzeń na Ukrainie i na linii Bugu i Narwi, a także w świetle porażki jaką w ogóle było dopuszczenie do wzmocnienia się w Rosji bolszewików na tyle by mogli podejść z armią pod Warszawę, może przestać być zaskakująca kiedy bliżej przyjrzymy się jego postaci. Nie przez pryzmat propagandy sanacji i jej odradzających się obecnie pokoleń. Ich celem zawsze było tak podkoloryzowywać i wykoślawić historię by za wszelką cenę wykreować i zachować nieskazitelny mit wielkiego wodza, a z kultu marszałka zrobić ideologię państwową. Ideologię mającą oczywiście sprzyjać konkretnemu ugrupowaniu czy partii. Piłsudski nie był zawodowym żołnierzem. Jego wykształcenie skończyło się na 1 roku medycyny podpartej maturą w I Gimnazjum wileńskim. Studiów wyższych ani żadnego przygotowania do zawodu Józef Piłsudski nie miał. Jego kwalifikacje wojskowe to doświadczenia partyzanckie w działalności rewolucyjnej i napadach.
W pracy doktorskiej o Piłsudskim, wydanej później jako książka pod tytułem „Lodowa Ściana”, Ryszard Świętek pisze: Do grupy tej [biednych emigrantów w Anglii – przyp. red.] zaliczał się i Józef Piłsudski, który często zaglądał wówczas do Londynu. Nie ukończył studiów, nie miał żadnego zawodu i nie umiał zarabiać pieniędzy. Majątek rodzinny na Litwie był już tylko wspomnieniem. Toteż żył w wielkim niedostatku, utrzymując się niemal wyłącznie z pieniędzy partyjnych.
A tak postać Piłsudskiego przedstawia Jędrzej Giertych w książce „O Piłsudskim”:
Piłsudski nigdy nie przeszedł wyszkolenia rekruckiego ani nie nabył wykształcenia oficerskiego. Nie był nigdy szeregowcem ani kapralem, ani sierżantem, ani podchorążym, ani porucznikiem, ani kapitanem, ani majorem. Miał on – nabyte w napadzie na pociąg pod Bezdanami i gdzie indziej – doświadczenia partyzanckie. Był także samoukiem, studiującym historię niektórych wojen. Ale nic więcej. Dowództwo austriackie mianowało go od razu dowódcą pułku, a po niecałych trzech miesiącach awansowało go na brygadiera. Innych stopni wojskowych Piłsudski nigdy do czasu otrzymania stopnia marszałka, nie miał.
Generał Puchalski, który jako generał austriacki był w roku 1916 z ramienia Austrii dowódcą Legionów Polskich (wszystkich trzech brygad) opowiadał później w Warszawie, już jako generał polski, że gdy został dowódcą Legionów, dla sprawdzenia wartości bojowej tych legionów przeprowadził badania, co są w tych legionach warci wyżsi dowódcy, a zwłaszcza dowódcy brygad. Przesłał potem do wyższych władz austriackich raport, w którym stwierdził, że Piłsudski żadnych kwalifikacji dowódczych nie ma. Władze te odpowiedziały mu, że armia austriacka ma dziesiątki generałów brygady, więc Piłsudski nie jest jej potrzebny jako jeszcze jeden taki brygadier. Jest jej natomiast potrzebny ze względów politycznych.
Józef Piłsudski mający zawsze pełne usta patriotycznych wypowiedzi jak choćby i ten kierowany do legionistów w Kaliszu: „Podczas kryzysów – powtarzam – szczerzcie się agentur. Idźcie w swoją stronę, służąc jedynie Polsce, miłując jedynie Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym” – wiedział co mówi. Sam był bowiem współpracownikiem trzech wywiadów i z pewnością posiadał ogromne w tej dziedzinie doświadczenie. W okresie walk o niepodległość współpracował z wywiadami Austrii, Niemiec i Japonii. Zagadnienie to porusza w wyżej wspomnianej książce „Lodowa Ściana” Ryszard Świętek. Do dziś nie są do końca znane treści jego lisów wymienianych z Leninem. Wiele dokumentów zaginęło, wiele jest nieujawnionych.
Po szerszej analizie dostępnych już dziś materiałów, opracowań i krytycznej analizie działalności Józefa Piłsudskiego, a także opinii jak choćby i tej wydanej przez gen. Puchalskiego można dojść do wniosku, że Józefa Piłsudskiego do władzy i stopnia marszałka mogła wyciągnąć ręka tej samej kategorii co ręka wyciągająca w 1990 roku Lecha Wałęsę z wydziału elektrycznego Stoczni Gdańskiej na fotel prezydenta. Równie spektakularny awans nie podparty żadnymi kompetencjami.
Jak widać zakamarki wojny w 1920 roku oraz postać Naczelnego Wodza i Naczelnika Państwa może zaskakiwać, szczególnie jeśli przestaniemy wierzyć w podawane nam na co dzień podręcznikowe i szkolne legendy. Zwłaszcza, że jest to przysłowiowy wierzchołek góry lodowej.
W książce „Orzeł biały, czerwona gwiazda” prof. Norman Davis, wspominając wątek gen. Weyganda witanego w Paryżu, pisze: „Legenda o wiktorii Weyganda stanowi doskonały przykład zasady, że w historii mniej ważne od tego, co się rzeczywiście zdarzyło, jest to, w co ludzie wierzą, że się zdarzyło”.
Bitwa Warszawska to nie jedyny moment w historii 20-lecia międzywojennego w którym oficjalna, podawana powszechnie biografia Józefa Piłsudskiego odbiega od faktów. W maju oraz we wrześniu w 2018 roku w Warszawie miały miejsce dwie konferencje historyczne poświęcone postaci Józefa Piłsudskiego. Jej owocem są dwa tomy książek w których zawarte są przemówienia zabierających głos ponad 20 prelegentów. Książki godne polecenia tym chcącym poznać prawdziwe i znane nam dziś kulisy nie tylko Operacji Warszawskiej w 1920 roku ale całego Dwudziestolecia Międzywojennego ze szczególnym uwzględnieniem postaci Józefa Piłsudskiego.
Piłsudski i Sanacja – prawda i mity, tom I i II, Centrum Edukacji i Rozwoju im. Bpa Kajetana Sołtyka, Warszawa 2018
Inne warte uwagi wydania i opracowania na temat Piłsudskiego i jego czasów:
Tomasz Ciołkowski: Józef Piłsudski – sfałszowana biografia, Bollinari Publishing Huouse 2018
Tomasz Ciołkowski: Józef Piłsudski – bez retuszu, Bollinari Publishing Huouse
Lodowa ściana – Ryszard Świętek, Kraków 1998
O Piłsudskim – Jędrzej Giertych, Dom Wydawniczy “Ostoja” 2013
Jak sanacja budowała socjalizm – Sławomir Suchodolski, 3S Media 2015
W krainie sanacyjnych absurdów – Sławomir Suchodolski, Prohibita 2019
Cud nad Wisłą – Płk. Dypl. Franciszek Adam Arciszewski, Wydawnictwo “Antyk” Marcin Dybowski
(1) Operacja warszawska której celem była obrona Warszawy i kraju przed sowieckim najazdem rozplanowana była na trzy fronty: północny – dowodzony przez gen. Józefa Hallera ciągnący się od Pułtuska nad Narwią do Dęblina nad Wisłą, który miał nie dopuścić by sowieci okrążyli stolicę i zaatakowali od zachodu. Drugi front – środkowy, podlegający Józefowi Piłsudskiemu, rozciągający się od Dęblina do Brogów w Galicji skąd miało nadejść decydujące uderzenie znad Wieprza i do którego miała dołączyć potajemnie przegrupowana centralna część armii gen. Sikorskiego – Grupa Manewrowa pod gen. Edwardem Śmigłym – Rydzem. Trzeci front – południowy, podlegał gen. Wacławowi Iwaszkiewiczowi. Miał bronić Małopolski i Lwowa oraz zapobiec połączeniu się sił sowieckich z tego rejonu z siłami Tuchaczewskiego.
Paweł Wieciech
Ps. W Warszawie tuż przy zachodnim wyjściu z Łazienek przy Belwederze, stoi pokaźny pomnik Józefa Piłsudskiego podpisany: Swojemu Obrońcy w Roku 1920, Warszawa. Czy aby na pewno fundatorzy wybrali właściwą osobę?
===================================
Oto pełny tekst dymisji zamieszczony w II tomie książki Piłsudski i Sanacja – prawda i mity, cytowany za: Antoni Położyński: Marszałek Józef Piłsudski odbrązowiony, Warszawa 2005, str. 92-94
Wielce Szanowny Panie Prezydencie
Przed swym wyjazdem na front, rozważywszy wszystkie okoliczności nasze wewnętrzne i zewnętrzne, przyszedłem do przekonania, że obowiązkiem moim wobec Ojczyzny jest zostawić w ręku Pana, Panie Prezydencie, moją dymisję ze stanowiska Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza Wojsk Polskich. Powody i przyczyny, które mnie do tego kroku skłoniły, są następujące:
1) Już na jednym z posiedzeń ROP (Rady Obrony Państwa – przyp. Wydawców) miałem zaszczyt wypowiedzieć jeden z najbardziej zasadniczych powodów. Sytuacja, w której Polska się znalazła, wymaga wzmocnienia poczucia odpowiedzialności, a przeciętna opinia słusznie żądać musi i coraz natarczywiej żądać będzie, aby ta odpowiedzialność nie była czczym frazesem tylko, lecz zupełnie realną rzeczą. Sądzę, że jestem odpowiedzialny zarówno za sławę i siłę Polski w dobie poprzedniej, jak i za bezsiłę oraz upokorzenie teraźniejsze. Przynajmniej do tej odpowiedzialności się poczuwam zawsze i dlatego naturalną konsekwencją dla mnie jest podanie się do dymisji. I chociaż ROP, gdy tę sprawę podniosłem, wyraziła mi pełne zaufanie i upoważniła w ten sposób do pozostania przy władzy, nie mogę ukryć, że pozostają we mnie i działają z wielką siłą te moralne motywy, które wyłuszczyłem przed ROP parę tygodni temu.
2) Byłem i jestem stronnikiem wojny „à outrance” z bolszewikami dlatego, że nie widzę najzupełniej gwarancji, aby te czy inne traktaty były przez nich dotrzymane. Staję więc z sobą teraz w ciągłej sprzeczności gdy zmuszony jestem do stałych ustępstw w tej dziedzinie, prowadzących w niniejszej sytuacji, zdaniem moim, do częstych upokorzeń zarówno Polski, a specjalnie dla mnie osobiście.
3) Po prawdopodobnym zerwaniu rokowań pokojowych w Mińsku pozostaje nam atut w rezerwie – atut Ententy. Warunki postawione przez nią są skierowane przeciwko funkcji państwowej, którą od dwu lat wypełniam. Ja i ROP, rząd czy Sejm, wszyscy mieliby do wyboru albo zostawić mnie przy jednej funkcji, albo usunąć zupełnie. Co do mnie wybieram drugą ewentualność. Jest ona zgodna z godnością osobistą i jest praktyczniejsza. Pozostawienie mnie na jednym z urzędów zmniejsza mój autorytet i tak silnie poderwany i doprowadza z konieczności do powolnego zniszczenia tej siły moralnej, którą dotąd jeszcze dla walki i dla kraju. Biorę następnie pod uwagę mój charakter bardzo niezależny i przyzwyczajenie do postępowania według własnego zdania, co z warunkami, postawionymi przez ententę nie zgadza się. Wreszcie przeczy to systemowi, któremu służyłem w Polsce od początku swojej pracy politycznej i społecznej, której podstawą zawsze była możliwie samodzielna praca nad odbudowaniem Ojczyzny, ta bowiem wydawała mi się jedynie wartościową i trwałą. Obawiam się więc, że przy pozostawieniu przy przodujących oraz przy moim charakterze i przyzwyczajeniach wyniknąć mogą ze szkodą dla kraju tarcia mniejsze i większe, które nie będąc przyjemne dla żadnej ze stron, wszystko jedno skończyć by się musiały moim usunięciem się. Wreszcie ostatnie. Rozumiem dobrze, że ta wartość, którą w Polsce reprezentuję nie należy do mnie, lecz do Ojczyzny całej. Dotąd rozporządzałem nią jak umiałem samodzielnie. Z chwilą napisania tego listu uważam, że ustać to musi i rozporządzalność moją osobą przejść musi do rządu, który szczęśliwie skleciłem z reprezentantów całej Polski. Dlatego też pozostawiam Panu, Panie Prezydencie, rozstrzygnięcie co do czasu opublikowania aktu mojej dymisji. Również Panu wraz z Jego Kolegami z Rządu pozostawiam sposób wprowadzenia w życie mojej dymisji i wreszcie oczekiwać będę rozkazu Rządu co do zużytkowania moich sił w tej czy innej pracy. Co do ostatniego proszę tylko nie krępować się ani wysoką szarżą, którą piastuję ani wysokim stanowiskiem, które posiadam. Nie chciałbym bowiem mnożyć swoją osobą licznej rzeszy ludzi, nie układających się w żaden system, czy to z powodu kaprysów i ambicji osobistej, czy to z powodu słabości charakteru polskiego, skłonnego wytwarzania najniepotrzebniejszych funkcji dla względem osobistych.
Proszę Pana Prezydenta przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku i poważania z jakim pozostaję.
Józef Piłsudski
===========================================
Jest też, na razie, artykuł:
Gdyby nie Wincenty Witos… Dlaczego Piłsudski zostawił Polskę w najtrudniejszych chwilach? Co tak naprawdę działo się w 1920 roku ?
Gen. Tadeusz Rozwadowski to jeden z największych wodzów w historii naszego kraju, który mimo wielu sukcesów jest zapomniany – „Winna temu jest propaganda i cenzura sanacyjna, a następnie cenzura komunistyczna” – mówi nam w wywiadzie dr Mariusz Patelski. Wywiad poświęcony całemu życiu generała – dzięki uprzejmości rozmówcy – został okraszony unikatowymi zdjęciami.
Wojtek Duch: Jak zaczęła się przygoda Tadeusza Rozwadowskiego z wojskiem?
Lwów 1863 r. Powstańcy styczniowi Tadeusz Rozwadowski, Tomisław Rozwadowski i Franciszek Szymanowski. Brat Tomisława Rozwadowskiego – Tadeusz poległ w powstaniu; na jego cześć przyszły generał otrzymał imię Tadeusz.
Dr Mariusz Patelski: Służba wojskowa była tradycją w rodzinie Jordan Rozwadowskich. Przodkowie generała już w epoce przedrozbiorowej służyli w polskim wojsku, a następnie brali udział w wojnach o niepodległość Polski i w kolejnych powstaniach narodowych. Pradziad generała – płk Kazimierz Rozwadowski był m.in. organizatorem 8. Pułku Ułanów z czasów Księstwa Warszawskiego…
Bezpośrednio o wyborze takiej drogi życiowej dla swego syna zadecydował natomiast Tomisław Rozwadowski – powstaniec styczniowy i oficer armii austriackiej. Rozwadowski senior po dwóch nieudanych wyprawach powstańczych doszedł do wniosku, że jeśli Polska ma odzyskać niepodległość, to potrzebni będą wykształceni oficerowie; dlatego posłał wszystkich swoich synów, obok Tadeusza także Wiktora i Samuela, do austriackich szkół wojskowych.
Za wybitne zasługi wojenne w trakcie kampanii 1914 r. otrzymał najwyższe odznaczenie austro-węgierskie, order Marii Teresy…
– Historia tego krzyża, nadawanego za czyny dokonane, jak mówiono, „bez rozkazu lub wbrew rozkazowi” jest rzeczywiście niezwykła. Był to pierwszy nowoczesny order wojskowy sięgający swymi korzeniami bitwy pod Kolinem w 1757 r. Na jego statucie wzorowane były przepisy innych, później powstałych, orderów wojskowych m.in. statut Virtuti Militari. W czasie I wojny światowej Orderem Wojskowym Marii Teresy odznaczono 131 dowódców oraz oficerów. Wśród nich było 5 Polaków: oprócz Tadeusza Rozwadowskiego także: Emil Prochaska, Mieczysław Skulski, Stanisław Wieroński oraz Jerzy Zwierkowski (jedyny oficer marynarki w tym gronie).
W odradzającej się Polsce został pierwszym Szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Tutaj po raz pierwszy pokłócił się z Piłsudskim, który nie zgadzał się na armię z poboru…
Willa Wertholz w Reichenau 17 sierpnia 1918 r. Ceremonia odznaczania Orderem Wojskowego Marii Teresy. Od prawej 3. – gen. Tadeusz Rozwadowski, 9. – cesarz Austrii Karol.
– Rozwadowski, obejmując z ramienia Rady Regencyjnej, z którą współpracował już od 1917 r., stanowisko szefa Sztabu Generalnego wykonał rzeczywiście wielką pracę. W ciągu dwóch tygodni, na bazie wcześniej istniejących instytucji wojskowych, generał i jego współpracownicy (szczególnie aktywny był ppłk Włodzimierz Zagórski) zorganizowali Sztab Generalny oraz Ministerstwo Spraw Wojskowych. Szef sztabu powołał także zalążki poszczególnych rodzajów wojska m.in.: kawalerię, marynarkę wojenną, straż graniczną. Po powrocie Józefa Piłsudskiego między Naczelnym Wodzem i szefem sztabu doszło rzeczywiście do różnicy poglądów. Generał naciskał na szybką mobilizację i formowanie regularnych oddziałów, podczas gdy Naczelnik Państwa forsował tworzenie oddziałów ochotniczych odpornych na zimno i niedostatki pierwszych miesięcy Niepodległości. Ostatecznie przeważyło zdanie Naczelnika, a Rozwadowski odszedł na stanowisko dowódcy Armii Wschód.
Później zapisał się w historii jako obrońca Lwowa. To nieco zapomniana karta naszych dziejów. Z nikłymi siłami, bez wsparcia z Warszawy i mimo rozkazu wycofania trwał na posterunku. Miał powiedzieć: „Powziąłem niezłomną decyzję raczej zginąć z załogą niż w myśl rozkazu Naczelnego Dowództwa opuścić Lwów”. Dopiero krytyka społeczeństwa na władze w Warszawie doprowadziła do wysłania odsieczy na Lwów…
– O wydarzeniach tych rzeczywiście rzadko się wspomina w mediach, podobnie jak o konflikcie polsko-czeskim ze stycznia i lutego 1919 r. Społeczeństwo Małopolski, mimo znaczącego wykrwawienia w toku I wojny światowej, wykonało nadludzki wysiłek, zyskując dla Polski Galicję Wschodnią i znaczną część Śląska Cieszyńskiego.
Biorąc pod uwagę konflikt z Ukraińcami: w efekcie powziętych przez Naczelnego Wodza decyzji, wojna o Lwów i Małopolskę Wschodnią toczona była w początkowym okresie (przełom 1918 i 1919 roku) pomiędzy oddziałami polskimi głównie z Małopolski i ukraińskimi z tzw. Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Ponieważ Ukraińcy zdecydowali się na powszechną mobilizację, ich armia trzykrotnie przewyższyła liczebnie siły polskiej Armii Wschód. Tak dużych oddziałów Rozwadowski nie mógł pokonać, ale szachował je z powodzeniem, broniąc Lwowa. Miało to istotne znaczenie w związku z toczącymi się rozmowami na Konferencji Pokojowej w Paryżu. Ukraińcom z Galicji, a należy podkreślić, iż potrafili świetnie się wówczas zorganizować (w przeciwieństwie do swych współbraci z Kijowa), zabrakło jednak doświadczonych dowódców i zaopatrzenia. Z tego powodu, po przybyciu odsieczy, w skład której weszły także oddziały z Wielkopolski, losy wojny przechyliły się na stronę polską. Jednak na pełne zwycięstwo trzeba było poczekać jeszcze kilka miesięcy.
Dlaczego mimo sukcesów m.in. we Lwowie generał został wysłany do Francji jako Szef Polskiej Misji Wojskowej w Paryżu?
Paryż czerwiec 1919 r. Gen. Tadeusz Rozwadowski jako szef Polskiej Misji Wojskowej
Przyczyna odejścia generała ze stanowiska dowódcy Armii Wschód ma skomplikowany charakter. Naciski były z różnych stron, bo Rozwadowski naraził się zarówno lwowskim narodowym demokratom jak i socjalistom, a Naczelny Wódz bardzo szybko przystał na zmianę dowodzącego. Na nowej placówce gen. Rozwadowski położył fundamenty pod przyszły sojusz polsko-rumuński i polsko-francuski. Jego zasługą jest też sprowadzenie do Polski lotników amerykańskich, którzy zasłużyli się w wojnie polsko-bolszewickiej, współtworząc Eskadrę im. Tadeusza Kościuszki.
Dopiero w najtrudniejszym momencie, gdy wydawało się, że padnie Warszawa Józef Piłsudski wzywa Rozwadowskiego na ratunek stolicy. Na wszystkich rozkazach operacyjnych od 12 do 16 sierpnia widnieje podpis generała. Podobno dlatego, że Piłsudski załamał się nerwowo, co potwierdza złożenie przez niego 12 sierpnia 1920 r. na ręce Premiera Witosa dymisji z piastowanych stanowisk…
– Rzeczywiście generał objął stanowisko szefa Sztabu Generalnego w przełomowym momencie wojny. O depresji Marszałka pisało też wielu polityków w swych wspomnieniach. Pisał o tym także w swym szkicu gen. Kukiel, ale tekst ten dotąd nie został opublikowany.
Kto był autorem planu zwycięskiej bitwy warszawskiej?
Niewątpliwie Rozwadowski. To on także zmodyfikował pierwotne plany wzmacniając lewe skrzydło wojsk polskich rozkazem nr 10000.
Jaki wpływ na zwycięstwo miało złamanie rosyjskich szyfrów? Skutecznie wykorzystano przechwycone informacje?
– Wiedza o zamiarach przeciwnika jest równie istotna jak oręż, którym się walczy. Bronią tą trzeba jednak umieć się posłużyć, tymczasem bolszewicy doszli aż pod Warszawę.
Zaraz po zakończeniu z sukcesem operacji warszawskiej rozpoczęła się inna, tym razem propagandowa walka. Spierano się autorstwo warszawskiego zwycięstwa. Wydaje się, że w tym sporze najlepiej wypadł Piłsudski….
Gen. Tadeusz Rozwadowski
– Do końca wojny, a nawet po jej zakończeniu Rozwadowski nie uczestniczył w sporach na ten temat. Zachowywał bardzo lojalną postawę wobec Naczelnego Wodza, co najbardziej uwidoczniło się w okresie afery Biura Prasowego Sztabu. Przełomem było wystąpienie publiczne socjalisty Jędrzeja Moraczewskiego, który ujawnił, że były dwa plany bitwy: jeden Rozwadowskiego drugi Weyganda, z których Piłsudski wybrał bardziej ryzykowny, opracowany przez swego szefa sztabu. Nastąpiło to dopiero w 1922 r. i dopiero wówczas rozpoczęła się burza, w którą został wciągnięty Rozwadowski.
Piłsudski bał się popularności Rozwadowskiego? Mimo to powierzył mu stanowisko Generalnego Inspektora Jazdy…
– Po wojnie generał nie zabiegał o stanowiska, które wikłałyby go w bieżącą politykę, a takimi były z pewnością: szefostwo Sztabu Generalnego, czy stanowisko ministra spraw wojskowych. Z zadowoleniem objął natomiast Generalny Inspektorat Jazdy/Kawalerii. W 1924 r. współtworzył wielką reformę tej narodowej broni Polaków. Likwidacji uległa wówczas kawaleria dywizyjna, a z 10 istniejących pułków strzelców konnych utworzono normalne pułki liniowe, których liczba wzrosła do 40. Utworzono 4 dywizje kawalerii złożone z trzech dwupułkowych brygad, a pozostałe pułki weszły w skład samodzielnych brygad kawalerii. Reforma ta jest pozytywnie oceniana przez historyków, choć dziś pojawiają się też głosy, iż była niekonsekwentna, bo należało połączyć wszystkie pułki w dywizje.
Generał miał odmienną od Piłsudskiego i jego stronników wizję rozwoju polskiego wojska. Na czym ona polegała?
– No właśnie, po maju 1926 r. dywizje kawalerii zostały zlikwidowane. W Kampanii Polskiej 1939 r. brygady kawalerii, dzięki wielkiej ruchliwości, uzbrojeniu i wyszkoleniu, świetnie sobie radziły. Odnosiły też znaczące sukcesy, jak np.: pod Mokrą, ale były do „tylko” brygady szkoda, że zabrakło dywizji.
Nie zostały też zrealizowane pomysły Rozwadowskiego związane z tworzeniem samodzielnych jednostek pancernych, ani tzw. „armii wysokiego pogotowia„, zdolnej do błyskawicznej mobilizacji w obliczu najazdu ze strony Niemiec lub Rosji. Armia taka miała być doskonale wyposażona, m.in.: w lotnictwo, zmodernizowaną kawalerię, i ”całkiem samodzielnie zorganizowane grupy specjalnej broni pancernej samochodowej”. Dziś taką formację nazwalibyśmy zapewne siłami szybkiego reagowania. Rozwadowski łączył gruntowną wiedzę techniczną z doświadczeniem bojowym i wyciągał wnioski. Domyślał się, że w przyszłej wojnie wzrośnie znaczenie broni pancernej i lotnictwa, stąd już 1921 r. wnioskował o powołanie specjalnego referatu w Sztabie Generalnym, który miał koordynować prace dotyczące obrony przeciwlotniczej i gazowej. Wymowny jest także fakt, iż jeden z ostatnich jego projektów dotyczył budowy nowego rodzaju bomby lotniczej.
W maju 1926 r. doszło do zamachu stanu, zginęło kilkuset Polaków w bratobójczej walce. Po drugiej strony barykady stał gen. Rozwadowski. To on dowodził wojskami wiernymi rządowi i konstytucji. Nie udało mu się jednak pokonać zamachowców. Czy Rozwadowski miał możliwości i środki, by zmienić bieg historii?
– Od terminu „zamach…„ czy „przewrót majowy„ wolę określenie gen. Kukiela – ”majowa wojna domowa”, które bardziej, moim zdaniem, oddaje to co wówczas się stało. Gwałtowność toczonych walk, determinacja obu stron i przekonanie o słuszności głoszonych idei potwierdzają tezę, iż w Warszawie w tych dniach miała miejsce regularna wojna domowa. Kolejnym dowodem na to jest udział w tym konflikcie ludności cywilnej. Wprawdzie większość warszawiaków opowiedziała się za Piłsudskim, szczególnie aktywne były oddziały Związku Strzeleckiego (członkowie Związku po zmobilizowaniu wzięli udział w walkach w sile sześciu kompanii),a także członkowie KPP…, ale po drugiej stronie opowiedziała się także wielu cywilów zwłaszcza młodzież studencka oraz członkowie Sokoła i ZHP. Symbolem oporu wobec zbrojnego zamachu była wreszcie śmierć, w niejasnych okolicznościach, studenta Karola Levittoux – stryjecznego wnuka słynnego konspiratora i carskiego więźnia. Ruch wojsk trwał także poza stolicą. W poszczególnych okręgach wojskowych formowano siły idące na pomoc walczącym stronom.
W nawiązaniu do drugiej kwestii – generał, niestety, popełnił w toku walk kilka znaczących błędów. Przede wszystkim drugiego dnia nie wykorzystał szansy zajęcia Ministerstwa i Dyrekcji Kolei z węzłami łączności kolejowej, co umożliwiłoby kontakt z prowincją oraz usprawniło transport posiłków dla wojsk rządowych. Zawiódł się także w kwestii pomocy ze strony płk. Modelskiego, który dał się zaskoczyć i aresztować w Cytadeli.
Na obronę generała należy przytoczyć fakt, podkreślany już w pracy Stanisława Hallera o maju 1926 r., że obrońcy rządu i Prezydenta nie wiedzieli na kogo mogą liczyć w Warszawie i kto został wciągnięty do spisku. Warto także podkreślić, iż Rozwadowski przegrał bitwę o stolicę, ale nie został pokonany. Siły, którymi dysponował, zdołały się wycofać, a o kapitulacji zadecydowali politycy i to w momencie, gdy pod Warszawą pojawiły znaczniejsze siły, które mogły zupełnie zmienić wynik tego konfliktu. Ciekawostką jest, że oddziałami przeciwnika dowodził nie Piłsudski lecz gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, którego Rozwadowski oceniał jako jednego z najwybitniejszych dowódców kawalerii.
Rozwadowski wydał wówczas rozkaz, w który wzywał do pojmania przywódców spisku nawet za cenę ich życia…
– W ferworze walk dowódca wojsk rządowych rzeczywiście wydał taki rozkaz. Wówczas, a czasami jeszcze i dziś, jest on przywoływany jako przykład małoduszności i zacietrzewienia Rozwadowskiego. Należy jednak pamiętać w jakich warunkach i pod jaką presją przyszło mu działać. Ówczesne wystąpienie traktował jako początek rewolucji i najprawdopodobniej wiedział o porozumieniu strony przeciwnej z komunistami.
Czy była szansa na złapanie Piłsudskiego?
– Szans na ujęcie Piłsudskiego raczej nie było. Zachodziła natomiast obawa, że w razie klęski wycofa się do Wilna, gdzie miał największe poparcie i będzie kontynuować działania wojenne, które rozleją się na inne regiony Polski. Takiego obrotu spraw obawiali się prezydent Wojciechowski i premier Witos dlatego podjęli decyzję o kapitulacji.
Piłsudski 22 maja 1926 r. wydał odezwę, w której obiecywał, że nie wyciągnie konsekwencji wobec pokonanych. Mówił też o zgodzie i pojednaniu. Kłamał, bo kilku generałów, w tym Rozwadowskiego aresztowano…
Maj 1926 r. Wilanów. Gen. Rozwadowski jako więzień marsz. Józefa Piłsudskiego. Jeszcze przed przewiezieniem do Wilna.
– Generałów: Rozwadowskiego, Włodzimierza Zagórskiego, ministra spraw wojskowych Juliusza Malczewskiego oraz Bolesława Jaźwińskiego rzeczywiście aresztowano i wywieziono do Wojskowego Więzienia Śledczego na Antokolu w Wilnie. Aby zatrzeć wrażenie, że jest to zemsta za ich postawę w maju, wysunięto wobec nich zarzuty natury kryminalnej, a w przypadku gen. Malczewskiego zarzut lżenia wziętych do niewoli szwoleżerów z 1. Pułku Szwoleżerów oraz niektórych oficerów strony przeciwnej. Później dodano Malczewskiemu także zarzut o obrazę wyższego stopniem – marszałka Józefa Piłsudskiego, o którym generał miał się wyrazić: „słuchacie tego starego dziada Piłsudskiego”. W prasie z tego okresu z premedytacją kłamano natomiast, że Malczewski miał bić szpicrutą i opluwać pojmanych szwoleżerów, zarzutu tego próżno jednak szukać w dostępnych dokumentach wojskowych. Żadnemu z wymienionych generałów nie udowodniono też winy. Sprawę Malczewskiego umorzono, Zagórski zaginął, a Rozwadowski i Jaźwiński zmarli zanim zakończyły się procesy w ich sprawie.
W jakich warunkach i jak długo przetrzymywano Rozwadowskiego, był to przecież oficer odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Wojennego Virtuti Militari?
– Warunki uwięzienia generałów mocno odbiegały od standardów już wówczas przyjętych w krajach europejskich. W przypadku wysokich szarżą i zasłużonych dowódców stosowano raczej areszt domowy. Tymczasem stare carskie więzienie, zlokalizowane w dawnym pałacu Słuszków na Antokolu w Wilnie, było w opłakanych stanie technicznym. Cele, z powodu awarii pieców, były zimne, a ze ścian odpadał tynk. Z powodu trudnych warunków lokalowych w więzieniu zamknięto także izbę chorych. Generała jednak najbardziej irytował fakt, że był przetrzymywany w sąsiedztwie pospolitych przestępców. Mimo tych upokarzających warunków zdecydowanie jednak odmawiał działań, których celem było wywołanie interwencji w jego sprawie, ze strony którejś z panujących rodzin europejskich. Uważał bowiem, że godziłoby to w dobre imię Polski na arenie międzynarodowej.
Rozwadowski wyszedł na wolność 18 maja 1927 r. po uprzednim przedstawieniu mu aktu oskarżenia. Jego uwolnienie poprzedziły różne akcje protestacyjne i uchwały Senatu. Głośnym echem odbiło się zwłaszcza wystąpienie rektora Uniwersytetu Wileńskiego – prof. Mariana Zdziechowskiego, który wydał własnym sumptem broszurę „Sprawa sumienia polskiego”.
Są hipotezy mówiące, że generała otruto. Z kolei innego generała Włodzimierza Zagórskiego miano zabić. O obu zbrodniach miał wiedzieć, a nawet je zlecić Piłsudski. Czy są na to dowody?
– Włodzimierz Zagórski padł ofiarą mordu politycznego i chyba większość historyków nie ma dziś wątpliwości w tej kwestii. W przypadku gen. Rozwadowskiego sprawa jest bardziej skomplikowana. Sam generał uważał, że był podtruwany w czasie transportu. Do tezy o otruciu przychylał się gen. Kukiel oraz słynny lwowski chirurg – prof. Tadeusz Ostrowski. Bezpośrednich dowodów w tej sprawie nie ma, ale wymowny jest fakt, iż władze wojskowe zabroniły sekcji zwłok. Warto dodać, że po maju 1926 r. miała miejsce cała seria tajemniczych zgonów. Znawca archiwaliów wojskowych (twórca słynnych Tek Laudańskiego), a w czasie wojny polsko-sowieckiej oficer II Oddziału Sztabu – płk Stanisław Laudański zginął w 1926 r. śmiercią samobójczą. Gen. Jan Thullie wysuwany w 1925 r.( wbrew Piłsudskiemu) do stanowiska ministra spraw wojskowych zmarł w 1927 r. z powodu zatrucia rybą… Dziwne okoliczności towarzyszyły też śmierci generałów Jana Hempla i Oswalda Franka oraz kontradmirała Jerzego Zwierkowskiego.
Dziś Józef Piłsudski ma ulicę lub pomnik chyba w każdym mieście w Polsce. Rozwadowski do niedawna, nie miał nawet ulicy swojego imienia w Warszawie. Jest niezwykle zapomnianym generałem, dlaczego tak się dzieje?
Poświęcenie epitafium gen. Rozwadowskiego w Konkatedrze na Kamionku w Warszawie w 1994 r. Z lewej bp Zbigniew Kraszewski i delegacja Światowego Związku Żołnierzy AK. Z prawej zdjęcie epitafium gen. Rozwadowskiego wmurowane w ścianę kościoła. Kilka lat temu „nieznani sprawcy” próbowali płaskorzeźbę generała zniszczyć – na szczęście bezskutecznie.
– Winna temu jest propaganda i cenzura sanacyjna, a następnie cenzura komunistyczna. W latach 90. sytuacja bardzo wolno zaczęła się jednak zmieniać. Generałowi poświęcono kilka ulic, a ksiądz biskup Zbigniew Kraszewski – kapelan AK i duszpasterz kombatantów poświęcił, ufundowane staraniem rodziny Rozwadowskich i przyjaciół, epitafium generała w Kościele Konkatedralnym na Kamionku w Warszawie. Świątynia ta, dodam, powstała jako wotum stolicy za „cud nad Wisłą”, na terenie parafii gdzie, 13 sierpnia 1920 r., ks. Ignacy Skorupka odprawił mszę świętą i spowiadał żołnierzy 236. Pułku Piechoty, by następnego dnia zginąć pod Osowem.
W moim rodzinnym Opolu powstało natomiast, z inicjatywy zastępcy prezydenta miasta – Arkadiusza Karbowiaka rondo im. gen. Tadeusza Rozwadowskiego.
W 2012 r. ważnym wydarzeniem była także premiera fabularyzowanego filmu dokumentalnego -„Zapomniany Generała. Tadeusz Jordan Rozwadowski„ w reżyserii Piotra Boruszkowskiego (autora świetnego dokumentu „Był Luksemburg„) i w redakcji wybitnego współczesnego dokumentalisty – Dariusza Króla. W filmie tym, w postać generała, wcielił się Tomasz Marzecki – lektor i aktor o niezwykłej charyzmie, guru polskich lektorów. Jego głos mogli Państwo usłyszeć ostatnio w filmach historycznych: „Rok 1863” oraz ”Po co ci te chłopy” – rzecz o Karolu Lewakowskim.
Nie mogę nie wspomnieć również o Państwa tj. redakcji portalu historia.org.pl, inicjatywie, dzięki której w Warszawie istnieje dziś ulica Rozwadowskiego, choć mam świadomość, że to ciągle mało. Pomijam tu już Józefa Piłsudskiego, ale wspomniany gen. Orlicz- Dreszer ma w Warszawie na Mokotowie park swego imienia, jest patronem 60. Wieliszewskiego Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej oraz osiedla w Siedlcach i liceum w Chełmie, a jego imieniem nazwane są ulice w wielu polskich miastach.
Warszawa lata osiemdziesiąte XX w. Klepsydra informująca o nabożeństwie rocznicowym rozklejana nielegalnie przez narodowców.
Wracając do gen. Rozwadowskiego, to cechą charakterystyczną chyba wszystkich uroczystości związanych z jego postacią jest brak oficjalnych przedstawicieli władz państwowych i wojskowych. Nazwisko generała rzadko także pada w czasie apelu poległych, jaki odbywa się co roku podczas uroczystości 11. Listopada przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Jest to o tyle dziwne, że miał on istotny wpływ na tworzenie fundamentów polskiej armii i rozbrojenie okupantów w Warszawie, a także był współtwórcą pomnika – Grobu Nieznanego Żołnierza. Najprawdopodobniej pierwszy szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego nie został także patronem żadnej z jednostek wojskowych…
Widział Pan może film „Bitwa warszawska” Jerzego Hoffmana? Zgodzi się Pan z tezą, że rola Rozwadowskiego została w nim sprowadzona do groteski?
– Nie spodziewałem się wiele po filmie Jerzego Hoffmana, bo rozczarowało mnie już sienkiewiczowskie „Ogniem i mieczem„ w jego adaptacji. Zachęciła mnie jednak informacja, że scenariusz filmu nawiązuje do „Lewej wolnej„ Józefa Mackiewicza. I tu kolejne rozczarowanie bo w „Bitwie warszawskiej” niewiele jest z Mackiewicza, no może przywołanie oddziału kozaków dowodzonych przez sotnika Kryszkina, którego grał Domagarow. Natomiast Michał Dzięgiel (słynny gospodarz z ”Wesela”) w roli gen. Rozwadowskiego jest rzeczywiście zupełnie bez wyrazu; bezwolnie potakuje marszałkowi, tak jakby grał ordynansa, a nie szefa Sztabu Generalnego i to niezależnie od faktycznej roli Rozwadowskiego w tych wydarzeniach. W filmie błyszczy natomiast Natasza Urbańska, która zagrała w pewnym sensie samą siebie i dała z siebie wszystko. Na tle swych poprzedniczek z wcześniejszych wielkich produkcji Hoffmana, tj. Małgorzaty Braunek i Izabeli Skorupco wypada też całkiem nieźle.
Na próby odebrania Piłsudskiemu roli jedynego autora bitwy warszawskiej środowiska piłsudczykowskie reagują alergicznie.
– Kwestia autorstwa bitwy rzeczywiście wywołuje sprzeciw, ale i tu nastąpiły pewne zmiany. Niektórzy przedstawiciele tego środowiska dziś już doceniają wkład gen. Rozwadowskiego w organizację i rozbudowę polskiego wojska, a także krytycznie piszą o decyzjach i postępowaniu marszałka po maju 1926 r. i potępiają uwięzienie generałów.
Myśli Pan, że uda się wreszcie przełamać zmowę milczenia wokół generała?
– Sądzę, że to już się dzieje, czego przykładem ta rozmowa…
* dr Mariusz Patelski – od 2002 r. adiunkt w Katedra Biografistyki Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego. Członek Stowarzyszenia Polsko-Serbołużyckiego „Pro Lusatia„ oraz Polskiego Towarzystwa Historycznego Oddział w Opolu. Członek redakcji „Pro Lusatii. Opolskich studiów łużycoznawczych„ oraz redakcji ”Tek Biograficznych”. Autor biografii Generał broni Tadeusz Jordan Rozwadowski – żołnierz i dyplomata.
Global Data Bombshell: COVID-19 mRNA Vaccines Top List of Drugs Most Often Reported with Heart Inflammation
From: Trial Site News
A sweeping new investigation led by Dr. Jaehyeong Cho, Dong Keon Yon and colleagues at Kyung Hee University as well as other major Korean centers and published in Scientific Reports (Aug. 7, 2025), has mapped the global pharmacovigilance landscape of two potentially life-threatening heart inflammations — myocarditis and pericarditis — across more than five decades of safety reports. The hypothesis: that certain widely used drugs, including vaccines, are disproportionately reported alongside these conditions.
The results are striking, even unsettling to say the least: COVID-19 mRNA vaccines accounted for the vast majority of reported cases in both categories, raising complex, and frankly, troubling questions for clinicians, regulators, and the public.
Study Design & Method
The team mined the world’s largest repository of adverse drug reaction reports — over 35 million records from 140+ countries – covering 1968–2024. They excluded drugs already used to treat heart inflammation to avoid confounding, then ranked the top 10 most frequently reported drugs for each condition. Statistical “signal detection” was performed using reporting odds ratios (ROR) and Bayesian information components (IC), tools that flag disproportionately high associations.
Dong Keon Yon, Co-Corresponding Author
Source: Kyung Hee University
Findings
The numbers are staggering:
Myocarditis: 35,017 total reports; 76.16% (26,670 cases) linked to COVID-19 mRNA vaccines, followed by clozapine (15.29%).
Pericarditis: 24,959 reports; 88.15% (22,001 cases) linked to COVID-19 mRNA vaccines, with no other drug exceeding 10%.
Other consistent signals included smallpox and influenza vaccines, clozapine, and mesalazine. Immune checkpoint inhibitors (nivolumab, pembrolizumab, ipilimumab) showed disproportionately high fatality rates in myocarditis cases (~20%). Alarmingly, the highest statistical signals were in youth aged 0–17 for both conditions.
A surge in case reports appeared in 2021 — coinciding with mass COVID-19 vaccination campaigns and the pandemic’s acute phase. While the study cannot prove causality, the sheer proportion of vaccine-associated reports demands further scrutiny.
Proportion distribution of reports of myocarditis (A) and pericarditis (B) adverse events with different drugs.
Source: Scientific Reports
TrialSite Perspective
One of the most unsettling revelations in the study is the disproportionately high statistical signal for myocarditis and pericarditis in the 0–17 age group — a population in which COVID-19 has been overwhelmingly mild to moderate for roughly 95%+ of cases, and even more so in the post-Omicron era.
True severe outcomes such as MIS-C were rare and largely concentrated during the Delta variant surge. When weighed against the generally lower infection risk profile of youth — bolstered by widespread pre-existing exposure and residual natural immunity — the emergence of elevated heart inflammation signals in this cohort may profoundly reshape the risk-benefit equation even more than we already know.
In this context, U.S. Health and Human Services Secretary Robert F. Kennedy Jr.’s recent decision to remove the formal recommendation for COVID-19 vaccination in young children gains new relevance. The data underscore the ethical imperative for targeted, age-stratified public health policy — especially when a medical intervention shows heightened adverse event reporting in a group with minimal baseline risk from the disease itself.
Limitations
The dataset depends on spontaneous reporting, vulnerable to underreporting, overreporting, and diagnostic uncertainty. Media attention heightened clinical vigilance, and massive vaccine rollout campaigns may have amplified report volumes — a phenomenon known as stimulated reporting. No incidence rates can be derived, and causality cannot be confirmed by these associations alone.
Funding & Disclosure
Funded by multiple South Korean government research grants. Authors declare no competing interests.
Conclusion & Implications
This global analysis signals a clear need for targeted cardiac safety monitoring, especially in younger populations and males, where myocarditis risk appears elevated. Clinicians should be alert to symptoms of chest pain, shortness of breath, or palpitations in the days after certain vaccinations or high-risk drug exposures. Policymakers face a delicate balancing act: these findings do not erase the substantial benefits of vaccines but underscore the ethical imperative for transparency, patient education, and tailored risk mitigation strategies.
In the words of one cardiologist reviewing the data, “This is not an anti-vaccine study — it’s a call to refine how, when, and to whom certain medicines are given.”
A High-Production Film Arrives Amid Fierce Debate Over This Novel Technology – Premieres this week!
Malone News is a reader-supported publication. To receive new posts and support my work, consider becoming a free or paid subscriber.
Press release:
The HHS Director, Robert Francis Kennedy Jr., has announced a $500 million cut to science grants for mRNA vaccines, igniting global debate.
Inside the mRNA Vaccines steps into this moment, exploring perspectives often left out of the conversation and adding nuance to a story shaping public health today.
Inside the mRNA Vaccines offers the first cinematic, feature-length exploration of the people, science, and questions behind one of the most ambitious medical innovations in history. It’s a journey told through the eyes of scientists who developed the technology, clinicians who have raised concerns, and patients whose lives took unexpected turns after vaccination.
Filmed with high-production visuals, original 3D animations, and unprecedented access to experts, Inside the mRNA Vaccines traces the decades-long journey from Nobel Prize-winning breakthroughs to the record-breaking rollout under Operation Warp Speed. Alongside these milestones, the film examines ongoing scientific discussions on biodistribution, spike protein persistence, and long-term safety, with voices representing a range of perspectives:
Robert W. Malone – Early inventor of the mRNA platform
Robert Redfield – Former CDC Director and Operation Warp Speed advisor
Peter A. McCullough – Cardiologist, researcher on vaccine-associated myocarditis
Jessica Rose – Computational biologist examining vaccine safety data
Paul E. Marik – Critical care specialist focused on treatment options for vaccine-injured patients
The film also includes deeply personal accounts, such as Dr. Joel Wallskog, a surgeon whose career ended after developing transverse myelitis, and singer Jessica Sutta, formerly of The Pussycat Dolls, sharing her experience with chronic pain after vaccination.
While many public health leaders and the wider scientific community maintain that mRNA vaccines are safe, effective, and life-saving, the film documents the questions, data, and lived experiences that continue to fuel calls for transparency, long-term monitoring, and open dialogue.
Dr Mike Yeadon, były wiceprezes Pfizera w obszernym wywiadzie dla Oracle Films wygłosił alarmujące twierdzenia na temat pandemii koronawirusa i szczepionek
Yeadon, który od 2020 roku walczy z cenzurą i zniesławieniem, mówi o swoim narastającym zaniepokojeniu i przekonaniu, że ludzkość stoi w obliczu „globalnego zamachu stanu” zorganizowanego przez cyfrowe dowody osobiste, waluty cyfrowe i szkodliwe szczepienia. Poniżej znajduje się obszerne podsumowanie jego wypowiedzi w formie artykułu.
Kim jest dr Mike Yeadon?
Dr Mike Yeadon jest naukowcem z wieloletnim doświadczeniem, który spędził 32 lata w przemyśle farmaceutycznym i biotechnologicznym, ostatnio jako wiceprezes i globalny szef badań nad chorobami alergicznymi i układu oddechowego w firmie Pfizer. Od 2020 roku publicznie wypowiada się przeciwko temu, co nazywa „oszukańczą pandemią” i „celowo niebezpiecznym zastrzykom”. Wyjaśnia, że jego niski profil wynika z cenzury i kampanii oszczerstw wymierzonych w osoby rozpowszechniające niewygodne prawdy. Pomimo ponad 300 wywiadów wideo i audio, czuje się coraz bardziej zniechęcony, uważając, że jego przesłanie rzadko dociera do tych, którzy aktywnie go nie poszukują. Niemniej jednak pozostaje zdeterminowany, aby szerzyć swoje ostrzeżenia, ponieważ postrzega rok 2025 jako rok „znaczących zmian”.
Nie pandemia, ale zaplanowane oszustwo
Yeadon jest przekonany, że w 2020 roku nie było prawdziwej pandemii. Twierdzi, że Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) pod przewodnictwem Tedrosa Ghebreyesusa ogłosiła pandemię bez żadnych dowodów. Według Yeadona i innych badaczy, takich jak Dennis Rancourt, przed oficjalnym ogłoszeniem pandemii w marcu 2020 roku nie odnotowano znaczącego wzrostu liczby zachorowań na choroby układu oddechowego ani zgonów z ich powodu na całym świecie. Globalny wzrost liczby „zachorowań” wynika wyłącznie z niewłaściwego użycia testu PCR, który został celowo zaprojektowany tak, aby generował fałszywie dodatnie wyniki.
Yeadon mówi o „pandemii testowej”, która została wzmocniona przez ukierunkowaną propagandę. Twierdzi, że błędy medyczne w domach opieki i szpitalach doprowadziły do niepotrzebnych zgonów, które następnie uznano za spowodowane orzez COVID-19, aby podtrzymać iluzję kryzysu.
Szczepionki: celowe wyrządzanie krzywdy
Jako ekspert w dziedzinie toksykologii i racjonalnego rozwoju leków Yeadon jest przekonany, że szczepionki przeciwko COVID-19, zwłaszcza te oparte na mRNA, nie zostały opracowane w celu ochrony zdrowia, lecz są celowo zaprojektowane tak, aby szkodzić, zabijać lub upośledzać płodność.
Powołuje się na prace Saszy Łatypowej i Katherine Watt, które ujawniły, że szczepionki generalnie nigdy nie miały na celu zapobiegania chorobom, lecz były wykorzystywane jako narzędzia szkodzące. Yeadon twierdzi, że szczepionki są celowo projektowane tak, aby wywoływać alergie poprzez wstrzykiwanie niewielkich ilości białek. Określa siebie jako „dumnego przeciwnika szczepień” i zaleca unikanie wszelkich szczepień.
Wirusy i zarażenia: fundamentalne kłamstwo
Yeadon twierdzi, że ostre choroby układu oddechowego, takie jak przeziębienia i grypa, nie są wywoływane przez wirusy i nie są zaraźliwe. Powołuje się na historyczne eksperymenty, które jego zdaniem dowodzą, że zarażenie nie istnieje. Przeziębienia są raczej zaburzeniami równowagi wewnętrznej wywołanymi stresem lub czynnikami środowiskowymi.
Zaprzecza istnieniu wirusów układu oddechowego i poleca pracę Stefana Lanki i innych.
Totalitaryzm cyfrowy: sedno planu
Yeadon uważa wprowadzenie pieniądza cyfrowego i identyfikatora cyfrowego za rdzeń globalnego planu kontroli. Wskazuje na unijny projekt „EU VARICO”, który istnieje od 2018 roku. Gotówka ma zostać zniesiona, a identyfikator cyfrowy ma zostać powiązany ze statusem szczepień. Bez ważnego dowodu tożsamości nie można robić zakupów ani podróżować.
Opisuje scenariusz „cyfrowego gułagu”, w którym swoboda przemieszczania się i uczestnictwa w życiu społecznym byłaby całkowicie kontrolowana.
Załamanie finansowe i „legalny rabunek”
Yeadon przewiduje planowany globalny kryzys finansowy. Wskazuje na Davida Rogersa Webba i jego książkę „The Great Taking”, w której opisano, jak prawa własności były potajemnie zmieniane, aby w razie kryzysu można było wywłaszczyć aktywa.
Zmiany klimatyczne, samochody elektryczne i nadzór
Yeadon uważa zmiany klimatu za propagandę. Twierdzi, że CO₂ nie jest przyczyną wzrostu temperatur. Twierdzi, że samochody elektryczne są wykorzystywane do niszczenia przemysłu i ograniczania mobilności.
Nowoczesne samochody wyposażone w technologię monitoringu i geofencingu stanowią narzędzia kontroli.
Więcej „kłamstw”: ptasia grypa i ospa małpia
Yeadon ostrzega, że zagrożenia takie jak ptasia grypa czy ospa małpia są fikcyjne. Zaprzecza, że ptaki mogą przenosić grypę.
Wezwanie do obywatelskiego nieposłuszeństwa
Yeadon podkreśla, że ludzie sami muszą stawić opór. Wzywa do odmowy wydawania cyfrowych dowodów tożsamości, odmowy szczepień i nieulegania zastraszaniu.
Wskazuje na pracowników NHS w Wielkiej Brytanii, którzy skutecznie walczyli z obowiązkowymi szczepieniami.
Im bardziej nikczemne są działania Izraela, tym bardziej antysemickie jest wskazywanie prawdy. Bolesną rzeczywistością jest to, że dzięki Izraelowi Zachód może ubierać kolonializm w szaty „żydowskiego” projektu.
Istnieje niebezpieczny paradoks, który zniechęca ludzi, zwłaszcza osoby publiczne, do zabierania głosu, nawet gdy ludobójstwo Izraela w Strefie Gazy staje się z dnia na dzień coraz bardziej przerażające. Nazwijmy go paradoksem „oszczerstwa krwi”.
Działa to w następujący sposób. W średniowieczu Żydzi byli oskarżani o mordowanie nie-Żydów, zwłaszcza dzieci, aby wykorzystać ich krew do wykonywania rytuałów religijnych. Za każdym razem, gdy Żyd jest oskarżany o mordowanie nie-Żyda, zgodnie z tym tokiem myślenia, zagraża to Żydom, podsycając ten sam rodzaj antysemityzmu, który ostatecznie doprowadził do powstania komór gazowych w Auschwitz.
Odpowiedzialni ludzie, a przynajmniej ci, którzy mają reputację do ochrony, unikają zatem wszelkich wypowiedzi, które mogłyby przyczynić się do powstania wrażenia, że Żydzi – lub w tym przypadku żołnierze żydowskiego państwa Izrael – zabijają nie-Żydów.
Jeśli pojawiają się takie krytyczne głosy, zachodni politycy, media i osoby publiczne muszą je ostrożnie formułować, używając języka, który sprawia, że zabijanie nie-Żydów – w tym przypadku muzułmańskich i chrześcijańskich Palestyńczyków – wydaje się uzasadnione.
Izrael po prostu „broni się”, zabijając i okaleczając setki tysięcy cywilów w Strefie Gazy po jednodniowym ataku Hamasu 7 października 2023 roku.
Masowe ofiary śmiertelne wśród niewinnych mieszkańców enklawy to po prostu niefortunna cena, jaką trzeba zapłacić za „powrót izraelskich zakładników” przetrzymywanych przez Hamas.
Aktywne, trwające od miesięcy głodzenie dzieci w Strefie Gazy przez Izrael jest „kryzysem humanitarnym”, a nie zbrodnią przeciwko ludzkości.
Każdy, kto nie zgadza się z tą narracją, jest piętnowany jako antysemita, niezależnie od tego, czy są to miliony zwykłych ludzi, wszystkie szanowane organizacje praw człowieka na świecie, w tym izraelska grupa B’Tselem, Światowa Organizacja Zdrowia, Międzynarodowy Trybunał Karny, badacze ludobójstwa, tacy jak Omer Bartov, sam będący Izraelczykiem, i tak dalej.
Jest to idealna, samonapędzająca się pętla, całkowicie oderwana od rzeczywistości, którą codziennie oglądamy na żywo.
Pomoc jako pułapka śmierci
Skandaliczne konsekwencje paradoksu „oszczerstwa krwi” zostały podkreślone rok po rozpoczęciu ludobójstwa w Strefie Gazy przez izraelskiego pisarza Howarda Jacobsona.
W artykule opublikowanym w gazecie „Observer” oskarżył zachodnie media o „oszczerstwo krwi” za doniesienia o ogromnej liczbie umierających dzieci w Strefie Gazy – mimo że te same media starały się zminimalizować liczbę ofiar śmiertelnych, podważając jej prawdziwość poprzez przypisanie jej „ministerstwu zdrowia w Strefie Gazy kierowanemu przez Hamas” i nieustannie racjonalizując zabójstwa jako część izraelskich operacji wojskowych mających na celu „pokonanie Hamasu”.
Jacobson, podobnie jak inni zagorzali apologeci ludobójstwa, chciał więcej. Domagał się, aby media całkowicie odwróciły wzrok od rzezi.
Od tego czasu zbrodnie Izraela wobec mieszkańców Gazy stały się jeszcze bardziej szokujące, choć trudno było to sobie wyobrazić prawie rok temu.
Izrael uniemożliwił dostarczanie żywności do Gazy, z wyjątkiem dostaw realizowanych przez siły najemne utworzone wspólnie z USA, błędnie nazwane „Fundacją Humanitarną dla Gazy”.
Jej zadaniem, jak poinformowali nas izraelscy żołnierze, jest zwabienie najzdolniejszych spośród głodujących mas – głównie młodych Palestyńczyków – do śmiertelnych pułapek obietnicą żywności. Po przybyciu na miejsce Izrael przeprowadza to, co Lekarze bez Granic nazywają „zorganizowanym zabijaniem”, strzelając do nich.
Izrael uzbroił i zatrudnił jako swoich zbirów w Strefie Gazy gang przestępczy pod przywództwem zwolennika ISIS, Yassera Abu Shababa. Ich zadaniem jest plądrowanie ciężarówek z pomocą humanitarną, które próbują działać poza strukturą GHF, oraz kradzież pomocy dla zwykłych ludzi, siejąc dalszy terror i chaos oraz pozwalając Izraelowi obwiniać Hamas za głód w Strefie Gazy.
Skrajnie prawicowi Izraelczycy – czyli ludzie, którzy wybrali rząd Netanjahu – zostali sfilmowani, jak zatrzymują ciężarówki z pomocą humanitarną próbujące przetransportować z Jordanii żywność, która miała trafić do mieszkańców Gazy, mimo że dzieci regularnie umierają z powodu niedożywienia.
Wybitni zachodni lekarze, tacy jak Nick Maynard, wracają z Gazy z tymi samymi przerażającymi historiami: widzą, jak izraelscy żołnierze wykorzystują palestyńskie dzieci do ćwiczeń strzeleckich. Jednego dnia rany postrzałowe u dzieci przybywających do szpitala są skupione w okolicy głowy. Następnego dnia w klatce piersiowej. Kolejnego dnia w brzuchu. Kolejnego dnia w genitaliach.
Paradoks „oszczerstwa krwi” oznacza, że Izrael może działać z coraz większą bezczelną deprawacją – taką jak ta opisana powyżej – a zachodni przywódcy i media nadal ignorują, bagatelizują lub racjonalizują te okropności.
Jest to ostateczna karta „wyjścia z więzienia”.
Fałszywa „mgła wojny”
Istnieje kilka powodów, dla których jest to tak niebezpieczna reakcja na ludobójstwo w Strefie Gazy – ale jest to również reakcja niezwykle przydatna dla zachodnich stolic.
Po pierwsze, i co najbardziej oczywiste, Izrael nie jest „Żydami”. Jest państwem. Nie tylko tym, ale został założony jako bardzo specyficzny rodzaj państwa: ostatni przykład długiej i bardzo niegodnej tradycji kolonializmu osadniczego sponsorowanego przez Zachód.
Kolonializm osadniczy ma na celu zastąpienie rdzennej ludności imigrantami sprzymierzonymi z Zachodem poprzez ekstremalną przemoc na tle etnicznym. Pomyślmy o Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Australii i RPA. Wszystkie te kraje popełniły potworne zbrodnie przeciwko rdzennej ludności.
Ludobójstwo Palestyńczyków przez Izrael nie jest niczym niezwykłym. Jest to zbyt dobrze znana, logiczna konsekwencja rasistowskiej ideologii kolonialnej wymiany ludności. Wielokrotnie mieliśmy już z tym do czynienia w historii współczesnej. Jeśli w tych wcześniejszych przypadkach nie było to oszczerstwo, a raczej ustalony fakt historyczny, dlaczego ludobójstwo Izraela miałoby być postrzegane inaczej?
Po drugie, to ludobójstwo nie jest dziełem Izraela. Jest dziełem Zachodu. Jest to całkowicie zachodnia koprodukcja. Izrael nie mógłby dokonać zniszczenia Gazy, masowej rzezi, głodzenia ludności bez pomocy Zachodu na każdym kroku.
To Stany Zjednoczone i Niemcy zrzuciły bomby na Gazę. To brytyjskie samoloty szpiegowskie z bazy RAF w Akrotiri na Cyprze dostarczały Izraelowi informacje wywiadowcze. To zachodnie stolice tłumiły protesty i uznały próbę powstrzymania ludobójstwa za przestępstwo terrorystyczne.
To Stany Zjednoczone i Wielka Brytania nałożyły sankcje i groziły Międzynarodowemu Trybunałowi Karnemu, aby zmusić go do cofnięcia decyzji o aresztowaniu Netanjahu za głodzenie ludności Gazy. To zachodnie stolice milczą, gdy ich obywatele są nielegalnie przetrzymywani przez Izrael na wodach międzynarodowych za próbę dostarczenia pomocy do Gazy.
To zachodnie media najpierw bez sprzeciwu zaakceptowały wykluczenie ich z Gazy przez Izrael, potem ledwo informowały o bezprecedensowym masowym mordowaniu lokalnych dziennikarzy w Gazie, a teraz chętnie wykorzystują to wykluczenie jako pretekst do niepoddawania działań Izraela krytycznej analizie w obliczu rzekomej „mgły wojny”.
Jeśli zauważenie, że w Gazie ma miejsce ludobójstwo, oznacza „oszczerstwo krwi”, to każdy zachodni rząd jest w to oszczerstwo zamieszany. Czy wszyscy mają zostać zwolnieni z odpowiedzialności? Bardzo liczą na to, że tak właśnie pomyślisz.
Polisa ubezpieczeniowa
Po trzecie, byłoby zaskakujące, gdyby Izrael nie dopuszczał się ludobójstwa w Gazie, biorąc pod uwagę, że każda zbrodnia popełniona przez niego na Palestyńczykach była przez dziesięciolecia wspierana przez Zachód. Izrael stał się coraz bardziej zuchwały. Paradoks „oszczerstwa krwi” jest jego polisą ubezpieczeniową przed kontrolą i krytyką.
Zachód dał Izraelowi stałą licencję na brutalne traktowanie Palestyńczyków, czystki etniczne, kradzież ich ziemi i zabijanie ich. Im gorzej się zachowuje, tym bardziej „oszczerstwo krwi” zamyka usta krytykom. Im bardziej zdeprawowane są działania Izraela, tym bardziej antysemickie staje się wskazywanie prawdy.
Od ponad wieku kolejne pokolenia zachodnich przywódców wspierają Izrael bezgranicznie. Dlaczego Izrael miałby nie dojść do wniosku, że nie ma żadnych czerwonych linii, że może robić, co mu się podoba, a Zachód nadal będzie go zbroił i nadal będzie usprawiedliwiał jego zbrodnie jako „obronę” i „walkę z terroryzmem”?
„Oskarżenie o mord rytualny” nie chroni Żydów przed kolejnym ludobójstwem. Daje Izraelowi prawo do niszczenia narodu palestyńskiego i brutalnego bombardowania swoich sąsiadów, całkowicie bezkarnie, podczas gdy zachodni przywódcy milczą w sposób, w jaki nigdy by tego nie zrobili, gdyby Rosja, Chiny lub Iran popełniały znacznie mniej rażące zbrodnie.
Co oczywiście stanowi zachętę do antysemityzmu. Zupełnie zaskoczeni takim stanem rzeczy, niektórzy obserwatorzy dają się zwieść wyobrażeniu, że jedynym możliwym powodem jest to, że Izrael kontroluje Zachód, że ma specjalne, niewidoczne uprawnienia do zastraszania Stanów Zjednoczonych, najsilniejszego i najbardziej zmilitaryzowanego państwa w historii, oraz że za tym wszystkim stoją Żydzi i żydowskie pieniądze, które pociągają za sznurki w zachodnich stolicach.
To założenie jest ucieczką od znacznie trudniejszej i bolesnej rzeczywistości: Izrael jest nieślubnym dzieckiem Zachodu. Nie ma w tym nic wyjątkowego ani nadzwyczajnego. Jest to biały, zachodni, kolonialny, ludobójczy rasizm, przepakowany jako rzekomo „żydowski” projekt.
Izrael może popełniać swoje zbrodnie w ramach promowania zachodniej kontroli nad bogatym w ropę Bliskim Wschodem, a Zachód wie, że wszelką krytykę jego imperialnej kontroli i grabieży można odrzucić jako antysemityzm.
To sytuacja korzystna dla kolonializmu. To sytuacja niekorzystna dla naszego człowieczeństwa.
Współczesny fenomen zwany „chrześcijańskim syjonizmem” ma swoje źródło w religijnej historii Stanów Zjednoczonych i to jeszcze w okresie kolonialnym. Anglosaską Nową Anglię, powiększoną drogą podboju bądź wykupu o inne dzisiejsze stany, zasiedlili głównie i zbudowali religijni „dysydenci” od głównych nurtów protestanckiej reformacji: anglikanizmu, kalwinizmu i luteranizmu, szukający tam schronienia przed represjami ze strony urzędowego w Anglii „Kościoła Ustanowionego” (Established Church) i związanej z nim monarchii, której byli zaciekłymi wrogami.
Rzecz jasna, nie wszyscy koloniści północnoamerykańscy (w Ameryce Septentrionalnej, jak kiedyś mawiano) byli dysydentami i politycznymi wywrotowcami: Wirginię czy obie Karoliny zasiedlili przecież anglikańscy (a po części nawet „anglokatoliccy”) rojaliści. Jednak najmocniejsze piętno na ustroju i charakterze kolonii amerykańskich, w konsekwencji zatem i niepodległych Stanów Zjednoczonych, wywarli nowoangielscy purytanie – nurt ekstremistyczny pod każdym względem, czego dowiodło także śmiercionośne spustoszenie, jakie poczynili w Anglii podczas wojny domowej i rewolucji z lat 1640-1660 ich pobratymcy w metropolii; jak dowiódł Eric Voegelin, purytańska rewolucja była pod wieloma względami prefiguracją rewolucji bolszewickiej, a na pewno „czasem osiowym” przejścia od religijnej do świeckiej wersji gnostycyzmu.
Jak jednak wiadomo, pośród zbuntowanych w drugiej połowie XVIII wieku przeciwko Koronie Brytyjskiej kolonistów zaszły procesy sekularyzacyjne w duchu tzw. Oświecenia. „Ojcowie Założyciele” republiki północnoamerykańskiej byli niemal wszyscy deistami, czyli wyznawcami tzw. religii naturalnej, nie mającej nic wspólnego z chrześcijaństwem. Pamiętajmy, że w konstytucji amerykańskiej nie ma żadnej wzmianki czy odwołania się do Boga. Ze względów taktycznych nie mogli oni jednak wystąpić otwarcie przeciwko religii protestanckiej, ponieważ wyznawała ją przytłaczająca większość tworzącego się narodu amerykańskiego.
Z tego powodu ideologią panującą nowego państwa stała się eklektyczna mikstura purytańskiej „teologii przymierza”, wigowskiego kultu pisanej konstytucji, Locke’owskiego kontraktualizmu, oświeceniowego deizmu, ideologii kupieckiej i wolnomularskiego okultyzmu. Jego ostatecznym rezultatem jest to, co w samej jurysprudencji amerykańskiej nazywa się „ceremonialnym deizmem” albo „uogólnionym” (na bazie różnych odłamów protestantyzmu i bez żadnej treści dogmatycznej) i akonfesyjnym chrześcijaństwem. Jak słusznie zauważa Nina Gładziuk, „gdy widzimy zaprzysiężenie amerykańskiego prezydenta, to trudno je sobie wyobrazić bez Księgi Biblii. Ale nie jest to zbiór pism religii objawionej, ale nade wszystko Księga Prawa: paktu, przymierza, umowy i testamentu. Jeżeli odsyła do jakiejś teologii, to jest teologia federalistyczna”.
Nadto, gdy przywołamy symbol piramidy na amerykańskim banknocie dolarowym, to napis na zwoju u stóp zdobiącej go piramidy, obwieszczający Novus Ordo Seculorum, „standardowo tłumaczy się jako «nowy porządek wieków», ale możemy też uwolnić masoński sens tej formuły, a wówczas otrzymamy: «nowy świecki zakon»” (Druga Babel. Antynomie siedemnastowiecznej angielskiej myśli politycznej, Warszawa 2005, s. 30-31).
Zsekularyzowane, ale źródłowo purytańskie dziedzictwo republiki amerykańskiej zawierało już in nuce dwie zgubne idee: egalitaryzmu i kontraktualizmu – można by rzec „idee – matki” wszystkich błędów politycznych, zawleczonych z Nowego do Starego Świata, niszczących właśnie cywilizację chrześcijańską.
To dlatego deistyczny „Stwórca” kanonicznych tekstów demokracji amerykańskiej, od Deklaracji Niepodległości poprzez Mowę Gettysburską po Rooseveltowskie Cztery Wolności, który jakoby stworzył ludzi równymi sobie, dał im „prawo” do „poszukiwania szczęścia” i obalania wedle swego widzimisię rządu oraz zalecił „rządy ludu, dla ludu i przez lud”, nie ma nic wspólnego z Bogiem chrześcijańskim, z Chrystusem – Pantokratorem, od którego pochodzi wszelka władza, płynąca zawsze „z góry” i przelewana od wyższego ku niższemu („nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci nie była dana z góry”). Pojmowanie każdej sfery życia: politycznego, prawnego, społecznego, a nawet religijnego, jako serii niekończących się kontraktów, zawieranych przez pierwotnie „wolne i równe” jednostki, niszczy każdą instytucję i każdy autorytet. Nadaje im też nieuchronnie charakter „biznesowy”: purytanie nawet swoje osobiste kontakty z Bogiem nawiązywali i artykułowali w języku kupców i lichwiarzy z City („weksel”, „list zastawny” etc.) – co skądinąd stało w jaskrawej sprzeczności z ich oficjalnie wyznawaną teologią kalwińską, według której „Bóg nam nic nie jest dłużny”.
Powszechnie zwraca się uwagę na „prekursorski” wobec świeckich demokracji charakter umów zawieranych przez purytańskich dysydentów, takich jak Mayflower compact z 1620 roku czy Fundamental Orders kolonii Connecticut z roku 1636. Mniej zauważany jest fakt politycznego „archeologizmu” purytanów, których nienawiść do „papizmu” i monarchizmu prowadziła do wskrzeszania najbardziej archaicznej formy politycznej starożytnego Izraela, stosownej do luźnego związku półkoczowniczych jeszcze plemion, jaką był „ustrój sędziowski”. Dla purytanów papiestwo i monarchia były zresztą słabo zakamuflowanym „pogaństwem” – wystarczy przeczytać dzieła Johna Miltona, zarówno polityczne (Obrona narodu angielskiego), religijne (Racja istnienia rządu kościelnego), jak i poetyckie (Samson walczący).
W świetle powyższego wzajemna sympatia i przyciąganie się – wedle tajemnej zasady duchowych powinowactw – pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Izraelem jest czymś naturalnym i zrozumiałym. Wszakże protestantyzm w ogóle jest w dużej mierze rejudaizacją chrześcijaństwa, a purytanizm jest nią w takim stopniu, że można wątpić czy jest jeszcze chrześcijański; w każdym razie cywilizacyjnie należy do cywilizacji żydowskiej. Już w epoce Szekspira trzymających się całkowicie sformalizowanej i bezdusznej etyki, „skrupulatnych” (precise) purytanów nazywano „Żydami Nowego Testamentu”. Meksykański myśliciel katolicki i przywódca synarchizmu – Salvador Abascal nazywał Stany Zjednoczone krajem „żydowsko-jankeskim” (judío-yankee). Oś „Waszyngton – Tel-Aviv” ma zatem – niezależnie od niepokoju, jaki wzbudza to u prawdziwych amerykańskich patriotów, a zarazem katolików, takich jak Patrick J. Buchanan, przerażonych ideologiczno-politycznym szaleństwem „amerykańskich likudników” – głębokie podstawy cywilizacyjne.
„Ewangelikałowie”
Jak to wyżej unaoczniliśmy, „chrześcijański syjonizm” w USA wywodzi się z tych nurtów protestantyzmu, które zakorzeniły się w Ameryce Północnej, na czele z kalwinistycznym purytanizmem oraz baptyzmem. Współcześnie, od lat 80. XX wieku, stał się on doktryną tzw. ruchów ewangelikalnych oraz zielonoświątkowców, które stanowią fundamentalistyczną reakcję na zeświecczenie i liberalizację głównych „kościołów” protestanckich. I religijnie, i politycznie, stanowią więc one „prawicę” w łonie amerykańskiego protestantyzmu, trzymając się literalnego rozumienia tekstów biblijnych, oczywiście w duchu subiektywnej egzegezy pastorów, politycznie natomiast stanowią prawe, konserwatywne skrzydło Partii Republikańskiej. Stanowią one liczącą się siłę, zapewniającą republikanom ok. 30-40 milionów wyborców, zamieszkujących głównie ziemie tzw. pasa biblijnego (Bible Belt), czyli stanów południowych i środkowych, które notabene w przeszłości były bastionem Partii Demokratycznej, zanim dokonał się jej zdecydowany skręt w lewo, czyli jeszcze w czasach F. D. Roosevelta.
Najbardziej znanymi i wpływowymi w okresie formowania się ruchu „chrześcijańskich syjonistów” animatorami tego nurtu byli słynni „teleewangeliści”, czyli kaznodzieje posługujący się narzędziem telewizji, baptysta Jerry Falwell (1933-2007) oraz zaangażowany bezpośrednio w politykę, też formalnie baptysta, ale bliski zielonoświątkowcom, Pat Robertson (1930-2023). Ten drugi był założycielem w 1989 roku Chrześcijańskiej Koalicji Ameryki (Christian Coalition of America), stanowiącej główną siłę nacisku „chrześcijańskich syjonistów” na Partię roku Republikańską, a zrzeszającą oprócz „ewangelikałów”, zielonoświątkowców, a nawet niektórych konserwatywnych katolików.
Sednem poglądów „chrześcijańskich syjonistów” jest przekonanie, że należy walczyć o odzyskanie dla Żydów całej Ziemi Obiecanej, przez co należy rozumieć obszar od Synaju aż po Eufrat, a zatem również ziemie należące do państw sąsiadujących dziś z Państwem Izrael. Wynika to z dosłownej interpretacji tekstów biblijnych (Starego Testamentu). Popierają także najbardziej szalony i groźny projekt ortodoksów żydowskich odbudowania – po spełnieniu pewnych rytualnych warunków – trzeciej Świątyni na miejscu dwóch poprzednich, w którym, jak wiadomo, obecnie stoi muzułmański meczet Al-Aksa, którego zburzenie rozpętałoby natychmiast „świętą wojnę” całego świata islamskiego. Ponieważ „chrześcijańscy syjoniści” uznają współczesne państwo Izrael – mimo jego świeckości – za spadkobiercę starożytnego Izraela patriarchów, od Abrahama począwszy, proroków i królów, ich wystąpienia znamionuje żarliwe i bezwarunkowe poparcie tego państwa, a odrzucenie jakiejkolwiek jego krytyki. Już w 1981 Jerry Falwell powiedział: „Występować przeciwko Izraelowi oznacza występować przeciwko Bogu. Wierzymy, a pokazuje nam to historia i Pismo, że Bóg mierzy narody miarą ich stosunku do Izraela”, zaś Pat Robertson posunął się aż do stwierdzenia, że gdyby wybuchła wojna między Stanami Zjednoczonymi a Izraelem, to stanąłby po stronie Żydów, gdyż w ten sposób wypełniłby wolę Boga.
W tym duchu „chrześcijańscy syjoniści”odczytują fakty z historii współczesnego Państwa Izrael jako dowody potwierdzające słuszność ich stanowiska. Zaczęło się to już z chwilą utworzenia tego państwa w 1948 roku. W sondażu z 2017 roku, który przytoczył „Washington Post”, 80 procent ewangelikałów zadeklarowało, że wierzy, iż powstanie Państwa Izrael było spełnieniem biblijnego proroctwa, a ponad 50 procent respondentów oznajmiło, że wierzą, iż muszą popierać Izrael, ponieważ ma to istotne znaczenie dla spełniania się proroctw. Nawiasem mówiąc, korespondowało to z opinią ówczesnego prezydenta USA, Harry’ego Trumana – bynajmniej nie „chrześcijańskiego syjonisty”– który uznając oficjalnie to państwo oświadczył, że jest „drugim Cyrusem”, a nawet większym od króla perskiego dobroczyńcą narodu żydowskiego, ponieważ wyzwolił go ze znacznie dłuższej niewoli i przyznając mu nie tylko autonomię, lecz pełną niepodległość. Drugim zaś kluczowym wydarzeniem było zwycięstwo Izraela w wojnie sześciodniowej z państwami arabskimi w 1967 roku, którego rezultatem była między innymi aneksja wschodniej Jerozolimy do państwa żydowskiego.
Czy to entuzjastyczne poparcie dla Izraela oznacza, że „chrześcijańscy syjoniści”są po prostu całkowicie zgodni z syjonizmem żydowskim i nie ma pomiędzy nimi żadnych różnic? Bynajmniej, gdyż ewangelikalni „chrześcijańscy syjoniści”uważają się właśnie za żarliwych chrześcijan, spoglądających na problem Izraela z punktu widzenia apokaliptyki i eschatologii chrześcijańskiej – oczywiście tak, jak oni ją pojmują. Rzecz w tym, że swój stosunek do Izraela wiążą oni z zapowiedzią ponownego przyjścia (Paruzji) Chrystusa oraz – wedle słów z Apokalipsy według św. Jana (Ap 16,16) – Armageddonem, czyli ostateczną bitwą między siłami dobra i zła, w której hordy szatana zetrą się z hufcami anielskimi pod wodzą Chrystusa i zostaną przez nie pokonani, szatan zostanie uwięziony w Czeluści, a nastanie tysiącletnie panowanie (czyli Millenium) Chrystusa. Jednocześnie „ewangelikałowie” łączą ten fakt z zapowiadanym przez św. Pawła masowym nawróceniem Żydów na chrześcijaństwo przed końcem świata i gdy wejdzie już do Kościoła pełnia pogan (Rz 11,25), tym samym zaś uznaniem przez nich Chrystusa za oczekiwanego przez nich Mesjasza. W tym samym duchu interpretują oni wspomniany ustęp z Apokalipsy jako powrót ludu żydowskiego na biblijne ziemie Izraela. Powrót ów pozwoli zacząć odliczać czas do siedmioletniego Armageddonu. Z punktu widzenia „chrześcijańskich syjonistów” odbudowanie Izraela na Ziemi Obiecanej stanowi niejako preludium do nawrócenia Żydów.
Istotne jest również to, że „ewangelikałowie” wierzą w to, że Armageddon nadejdzie już wkrótce. Dlatego nie przeraża ich ta oczywistość, że chaos na Bliskim Wschodzie, który rozpoczął się wraz z utworzeniem Państwa Izrael i ciągle się pogłębia, czyniąc ten region najbardziej niebezpiecznym miejscem na ziemi, musiałby przerodzić się w wojnę totalną, gdyby plan przywrócenia biblijnego terytorium Izraela wszedł w ostateczną fazę realizacji, ponieważ stanowiłoby to potwierdzenie, że powrót Chrystusa jest bliski. Można rzec, że „chrześcijańskim syjonistom”obce jest, tak istotne dla katolików podejście „katechoniczne”, czyli oparta na wyjaśnieniach też św. Pawła wiara w to, że rzeczy ostateczne, które rozpoczną się przecież od pojawienia się Antychrysta („człowieka grzechu”) i zwiedzenia przezeń wielu, są odwlekane i historia świata może toczyć się dalej, dopóki nie ustąpi siła go powstrzymująca, czyli katechon (2 Tes 2, 6-8). Im gorsza jest zatem sytuacja w tym regionie, tym – dla ewangelikalnych apokaliptyków – lepiej. Nie poruszają więc ich nawet ludobójcze praktyki Izraela wobec Palestyńczyków w Gazie.
Paradoksalnie można by więc powiedzieć, że w swojej istocie poglądy „chrześcijańskich syjonistów”są „antyżydowskie”(w sensie „antyjudaistyczne”), bo opierają się na dążeniu do przyspieszenia także nawrócenia Żydów na chrześcijaństwo. Z tego powodu oczywiście nie mogą podobać się wyznawcom judaizmu. Jednak zarówno Żydzi religijni, jak i laiccy nacjonaliści syjonistyczni z Likudu, rządzący dziś Izraelem, nie dyskutują otwarcie tej kwestii, lecz podchodzą do tego pragmatycznie: ważne jest dla nich to, że „chrześcijańscy syjoniści” są politycznie ich najbardziej ofiarnymi sojusznikami, co przekłada się na realne wsparcie polityczne, militarne i finansowe Stanów Zjednoczonych jako protektora Izraela.
„Turbosyjonizm”Donalda Trumpa
Jako się rzekło, „chrześcijańscy syjoniści”są najbardziej proizraelską siłą polityczną w Stanach Zjednoczonych. Oprócz nich podobne nastawienie mają tylko tzw. neokonserwatyści (na politykę USA mający największy wpływ za prezydentury George’a W. Busha Jr.), nazywani często „amerykańskimi likudnikami”, gdyż będący w lwiej części pochodzenia żydowskiego, którzy jednak są Żydami niereligijnymi i nie mają żadnych apokaliptycznych oczekiwań, więc państwo Izrael popierają z innych powodów; są oni jednak środowiskiem raczej elitarnym, podczas gdy „chrześcijańscy syjoniści”stanowią wielką siłę.
Szacuje się, że stanowią oni ok. 30 procent ogółu amerykańskich wyborców, a identyfikuje się z nimi ponad stu kongresmenów. Ich obecnym faworytem politycznym jest prezydent Donald Trump i można powiedzieć, że to głównie im zawdzięcza on zarówno swoje pierwsze, jak i drugie zwycięstwo. Trump nie jest „chrześcijańskim syjonistą”- określa się jako chrześcijanin, ale bez konkretnej identyfikacji wyznaniowej, ale ma zarówno szerokie związki z Żydami, nawet rodzinne, a przede wszystkim zajmuje też ekstremalnie proizraelskie stanowisko.
Jego budzące sympatię konserwatystów posunięcia w polityce wewnętrznej nie mogą jednak przesłaniać faktu, że w polityce zagranicznej i w stosunku do Izraela, popieranego przezeń bezkrytycznie, ujawnia stanowisko, które można nazwać wręcz „turbo syjonizmem”. Musi to budzić niepokój, bo taka polityka wzmaga tylko napięcie i grozi prawdziwym Armageddonem – jeszcze nie eschatologicznym, ale z pewnością wojennym.
Meduzy wyłączyły reaktory największej elektrowni atomowej we Francji
Cztery reaktory elektrowni atomowej Gravelines we Francji zostały w niedzielę wyłączone, ponieważ w ich systemach chłodzących pojawiły się liczne meduzy – poinformował w poniedziałek operator elektrowni, spółka EDF.
Elektrownia jądrowa Gravelines znajduje się w regionie Nord na północy Francji, niedaleko Dunkierki i Calais. Składa się z sześciu reaktorów o mocy około 910 MW każdy (łącznie 5,4 gigawata) i jest największą elektrownią jądrową we Francji i jedną z największych na świecie.
Morze Północne: Temperatura wody rośnie, meduz jest coraz więcej
Elektrownia chłodzona jest wodą z kanału połączonego z Morzem Północnym. Meduzy pojawiły się prawdopodobnie w związku z rosnącą temperaturą wód morskich spowodowaną globalnym ociepleniem. [hi, hi.. I tu tę brednię musieli wcisnąć.. MD]
W związku z inwazją meduz cała elektrownia w Gravelines wstrzymała całkowicie wytwarzanie prądu – ponieważ już wcześniej dwa jej reaktory zostały wyłączone ze względu na zaplanowane wcześniej prace konserwacyjne.
Na plażach wokół Gravelines, miejscowości położonej między Dunkierką i Calais, obserwuje się wzrost liczby meduz w ostatnich latach w związku pojawieniem się gatunków inwazyjnych.
Gatunek inwazyjny znany pod nazwą Aurelia coerulea, występujący naturalnie w wodach północno-zachodniego Pacyfiku, po raz pierwszy został zauważony w Morzu Północnym w 2020 roku
– Meduzy rozmnażają się szybciej, gdy woda jest cieplejsza, a ponieważ akweny takie jak Morze Północne ocieplają się, okno reprodukcyjne otwiera się szerzej i szerzej – wyjaśnił Derek Wright, konsultant ds. biologii morskiej ze Służby Rybołówstwa Morskiego Narodowej Administracji Oceanicznej i Atmosferycznej USA.
– Meduzy mogą także podróżować na pokładach tankowców, dostając się do zbiorników balastowych statków w jednym porcie i często są wypompowywane do wód po drugiej stronie świata – dodał Wright.
Elektrownię atomową we Francji wyłączyły meduzy, które normalnie występują na Pacyfiku
Gatunek inwazyjny znany pod nazwą Aurelia coerulea, występujący naturalnie w wodach północno-zachodniego Pacyfiku, po raz pierwszy został zauważony w Morzu Północnym w 2020 roku.
Gatunek ten, który często pojawia się w wodach, w których występują duże ilości planktonu – w portach i kanałach – był w przeszłości źródłem problemów w systemach chłodzenia elektrowni atomowych w Chinach, Japonii i Indiach.
W niedzielę tuż przed północą reaktory drugi, trzeci i czwarty elektrowni w Gravelines wyłączyły się automatycznie, gdy filtry w stacji pomp zatkał rój meduz. Reaktor numer sześć wyłączył się kilka godzin później.
Incydent nie wywołał zagrożenia dla bezpieczeństwa elektrowni, jej personelu, ani środowiska naturalnego – zapewnia EDF.
W 2013 roku podobny incydent miał miejsce w Szwecji, w elektrowni w Oskarshamn, gdzie meduzy zatkały rury systemu chłodzącego.
Widzę, że rozochocili się moi czytelnicy i przysyłają dużo ciekawych MEM-ów. Zastanawiałem się, czy moja strona ma stać się takim taką oazą memów. Przeważyły dwa powody: Pierwszy to to, że z memów, inteligentnie i powoli je oglądając, można się naprawdę wiele nauczyć, a przy tym zabawić. Drugi powód jest taki, że na memy wchodzi dwa czy trzy razy więcej osób niż na tak zwane poważne teksty. Nie mogę więc zaniedbać i tej strony agit-propu. Starsi mojej czytelnicy wiedzą, co to co znaczy to słowo. Wzięte z komunistycznej nową mowy. Z tych powodów nie będę się opierał, i dalej będę przysyłane mi memy, oczywiście odsiewając idiotyczne, publikował. Mirosław Dakowski
James Forrestal, w wydanych w roku 1952 pamiętnikach, wspominał swoje spotkanie z 27 grudnia 1945 roku, pisząc „grałem dziś w golfa z Josephem Kennedym . . . Kennedy był zdania, że Hitler walczyłby z Rosją bez późniejszego konfliktu z Anglią, gdyby nie namawianie Roosevelta przez Bullitta (ambasadora we Francji) latem 1939 roku, że Niemcom trzeba stawić opór w sprawie Polski; ani Francuzi, ani Brytyjczycy nie uczyniliby z Polski sprawy wojennej, gdyby nie ciągłe jątrzenie z Waszyngtonu. Bullitt wciąż powtarzał Rooseveltowi, że Niemcy nie będą walczyć, Kennedy, że będą i że opanują Europę. Chamberlain, jego zdaniem, stwierdził, że Ameryka i światowi Żydzi zmusili Anglię do wojny”[1].
Forrestal, od 1940 roku będący asystentem Roosevelta, a także zastępcą sekretarza Marynarki Wojennej i sekretarzem Departamentu Obrony, miał dostęp do wielu tajemnic dotyczących czasów przedwojennych, ale też wojennych i powojennych. Ta wiedza skończyła się dla niego tragicznie, kiedy w roku 1949 „popełnił samobójstwo” wyskakując z okna szpitala, gdzie trafił w wyniku knowań potężniejszych od siebie osób.
Z jego wspomnień wiemy też, że „opinię Chamberlaina o znaczeniu nacisku żydowskiego na rzecz wojny w Stanach Zjednoczonych potwierdza raport hrabiego Potockiego, polskiego ambasadora w Waszyngtonie, który w 1939 roku ostrzegł swój rząd o kampanii organizowanej w odpowiedzi na ostatnie antysemickie ekscesy nazistów, kampanii, w której uczestniczyli różni żydowscy intelektualiści, tacy jak Bernard Baruch, Frankfurter – sędzia Sądu Najwyższego, Morgenthau – Sekretarz Skarbu, i inni, których łączyły z Rooseveltem więzy osobistej przyjaźni. Ta grupa mężczyzn, która zajmowała jedne z najwyższych stanowisk w rządzie amerykańskim, była bardzo blisko związana z międzynarodowym żydostwem.” Oczywiście, hrabiego Potockiego wkrótce odsunięto, gdy ujawniono jeden z jego raportów, w których opisywał Roosevelta, jako pozostającego „na usługach międzynarodówki żydowskiej”.
Z kolei, o czym wspomina w swej książce[2]Leon de Poncis, żydowski pisarz Emmanuel Berl napisał już przed kryzysem monachijskim, że „wszyscy Żydzi w polityce mają nadzieję na wojnę i namawiają do niej. Codzienne dowody tej postawy można znaleźć w korytarzach Izby, nie mówiąc już o przykładzie Bluma i Mandla. Społeczność żydowska jako jednostka polityczna, była i jest nadal siłą napędową partii wojny”.
Leon de Poncis, francuski arystokrata i tradycyjny katolik nie omieszkał również przypomnieć, że Brytyjczycy, jeszcze w roku 1939 zakładali, iż wojna potrwa stosunkowo niedługo. „Hitler miał taką samą nadzieję w 1939 roku. Stalin natomiast grał na długą wojnę na wyniszczenie, o której przywódcy demokracji i ich eksperci wojskowi wiedzieli, że jest nieunikniona. Potwierdzają to propozycje ambasadora Bullitta dla hrabiego Potockiego w listopadzie 1938 roku, które zostały zrelacjonowane rządowi polskiemu w następujący sposób: według informacji, które eksperci wojskowi dostarczyli Bullittowi w czasie kryzysu jesienią 1938 roku, wojna trwałaby co najmniej sześć lat i zakończyłaby się całkowitą katastrofą dla Europy. Nie było żadnych wątpliwości, że w końcu Rosja Radziecka skorzysta na tym wszystkim”. Ten dokument znajduje się w polskich archiwach. William Bullitt był od roku 1933 do 1936, ambasadorem amerykańskim w Moskwie, a później, do 1940, w Paryżu. Miał doskonałe rozeznanie w ówczesnej sytuacji międzynarodowej i bezskutecznie starał się przekonywać Roosevelta do zablokowania ekspansji sowieckiej. Nie miał szans, bo jego szef, sam urzeczony Związkiem Sowieckim, otumaniony przez londyńskich Rothschildów, miał dodatkowo w swym najbliższym otoczeniu całą hordę sowieckich agentów, jak Elizabeth Bentley, Harry Dexter White,Whittaker Chambers, William Henry Taylor, Harold Glasser, Ludwig Ullmann, Abraham George Silverman, a dodatkowo, działających jeszcze na rzecz komunistycznych Chin takich polityków, jak Solomon Adler, czy Frank Coe, który do tego wszystkiego, już w czasach Trumana, w latach 1946-1952 piastował funkcję sekretarza Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ale i wtedy, choć rozpracowani przez FBI, zarządzane przez Hoovera, funkcjonowali w kręgach Białego Domu tacy ludzie, jak Nathan Gregory Silvermaster, Laughlin Currie, Victor Perlo, czy Maurice Halperin.
Wróćmy jednak na chwilę do Morgenthau i jego tez, których próżno szukać w encyklopediach, u których podstaw leżało, jak największe wzmocnienie powojennego Związku Sowieckiego, przy całkowitym zrujnowaniu Niemiec i uczynieniu z tego państwa kraju rolniczego. Pisze o tym w przywołanej wcześniej książce Leon de Poncis (str. 135).
1. Alianci mieli sporządzić pełną listę niemieckich zbrodniarzy wojennych, którzy powinni być aresztowani i rozstrzelani na miejscu bez procesu;
2. Kilka milionów Niemców, wybranych spośród członków partii nazistowskiej, oficerów Wehrmachtu i wszystkich tych, którzy bezpośrednio lub niebezpośrednio współpracowali z reżimem, miało zostać przekazanych Rosjanom do bezwarunkowego wykorzystania, jako siła robocza przy odbudowie zniszczonych terenów;
3. Wszyscy uchodźcy, którzy przed wojną i w jej trakcie uciekli z Rosji Sowieckiej, mieli zostać przekazani Rosjanom, którzy oczywiście albo ich rozstrzelają, albo deportują do obozów koncentracyjnych na Syberii.
Z tej samej koncepcji wywodzą się wcześniejsze, wyniszczające naloty alianckie na obiekty cywilne, począwszy od roku 1940, w tym takie miasta, jak Mannheim, Lubeka, Hamburg, Drezno. Polecam przy tej okazji rozmowę na ten temat, jaką przeprowadziłem z panem Lechem Jęczmykiem, tłumaczem książki „Rzeźnia numer 5”, w lutym 2022 roku. Naukowiec i pisarz Charles Snow, w książce „Nauka i rząd” przedstawiając propozycje doradcy naukowego Churchilla, Fredericka Lindemann’a, pisze:
„Na początku 1942 roku … opracował on (Lindemann) dokument Gabinetu w sprawie strategicznego bombardowania Niemiec … opisywał w nim ilościowe skutki brytyjskiej ofensywy bombowej dla Niemiec, w ciągu następnych osiemnastu miesięcy. Dokument określał politykę strategiczną. Bombardowanie musi być skierowane przede wszystkim przeciwko niemieckim domom klasy robotniczej. Domy klasy średniej mają za dużo przestrzeni wokół siebie, więc można je zmarnować; o fabrykach i ‘celach wojskowych’ dawno już zapomniano, poza oficjalnymi biuletynami, ponieważ były zbyt trudne do znalezienia i trafienia. Gazeta twierdziła, że – przy całkowitej koncentracji wysiłków na produkcji i użyciu samolotów bombowych – we wszystkich większych miastach Niemiec (to znaczy tych, które mają więcej, niż 50 000 mieszkańców) możliwe byłoby zniszczenie 50 procent wszystkich domów”[3].
Wspominany przeze mnie kilkukrotnie Bernard Baruch, który miał o wiele większy wpływ na amerykańską politykę, niż Morgenthau, uważał, że założenia jego kolegi są „zbyt łagodne”. Leon de Poncis przywołuje w swej książce jeszcze jednego człowieka, którego poglądy były rozwinięciem planu Morgenthau, Theodora N. Kaufmana. W wydanej przez siebie w roku 1941, książce „Niemcy muszą zniknąć” proponował eliminację populacji niemieckiej, wynoszącej wówczas około 70 milionów, poprzez przymusową sterylizację osób pomiędzy okresem dojrzewania i 60 rokiem życia.
Tacy ludzie mieli wizję szerzenia na świecie komunizmu i umacniania roli Związku Sowieckiego, traktując przy tym Stany Zjednoczone, jako użyteczne narzędzie, które mogło im w tych planach pomóc. Dzisiejsze zachowanie przywódców Partii Demokratycznej USA jest kalką tamtych czasów i ówczesnego spiskowania wpływowych ludzi, za nic mających ludzkie życie, żyjących chorymi urojeniami starców, którzy nienawidzili słabszych od siebie. Piszę o tym po to, żeby uświadomić czytelnikom, kim był Bernard Baruch i ludzie, którymi się otaczał. (…) to on, w bezpośredniej rozmowie, namawiał Amelię Earhart do wyprawy dookoła świata. Był tego lotu pomysłodawcą i złym duchem. Jeśli brał się za coś osobiście, to nie było przeszkód, które mogłyby zagrozić jego pomysłom. Świadkowie jego polityki z czasem znikali albo bezpośrednio w czasie działań wojennych, albo w czasach pokoju, skacząc z okna szpitala psychiatrycznego.
Stanisław Michalkiewicz tygodnik „Najwyższy Czas!” • 12 sierpnia 2025
Motto:
„Poglądy, charakter, postawa Zjawiskiem są dosyć rzadkim. Więcej się da wytłumaczyć Zwyczajnym losu przypadkiem.(…)
Grosz dzisiaj jest w MSZ-cie A Rubel jest u Andersa Bo tak się właśnie złożyło, A mogło być vice versa. (…)
Brzechwa by pisał w „Dzienniku” Wedle przykazań piłsudskich Karcąc biednego Hemara Za fraszki do „Szpilek” łódzkich.
Kwapiński by pierwszy pokwapił Dogadać się z PPR-em I tylko Ważyk w Londynie Nie byłby oficerem.”
Tak pisał Antoni Słonimski w wierszu „Igraszki losu”. Oczywiście przesadzał – co nieubłaganym palcem wytknął mu właśnie Marian Hemar w „Wierszu do poety reżimu”: „Patrzcież na tego Słonimskiego – To on, sympatyk, lewicowiec, Od Saint-Simona i Steckiego, były beckowiec i ludowiec (…) Przechrzta co tydzień na wyścigi, Co z wszystkich sobie wziął religii, jedną religię: oportunizm. Dziś się obrzezał na komunizm.” Coś było na rzeczy, bo pod koniec życia, kiedy modne w mondzie stało się dysydenctwo, Antoni Słonimski w poemacie „Sąd nad Don Kichotem” dokonuje rozliczenia z „reżymem”, retorycznie pytając „Czy więcej było z hektara pszenicy, kiedy rządzili wielcy okrutnicy?”, a na dodatek przedstawiając scenkę, kiedy to przed trybunał sądzący Don Kichota zgłasza się świadek i powiada: „Wysoki Sądzie, mniejsza o nazwisko, Ja jestem świnia. I skłonił się nisko. (…) Ja mam rodzinę, dzieci, proszę sądu, Więc dawno własnych już nie mam poglądów. Mam przydzielone według rozdzielnika, Tak, jak przystało dziś na urzędnika.” Najwyraźniej to jednak chyba mu nie wystarczyło, bo na zakończenie poematu, w punkcie „Tertio” pisze tak: „
Że kiedyś byłem małoduszny, Że kiedyś brakło mi odwagi I że milczałem wbrew sumieniu, Umierający chcę być nagi. Chcę zrzucić z piersi ciężar duszny I raczej spocząć w zapomnieniu, W przydrożnym prochu i popiele, Niż na wysokim katafalku W waszych fałszywych bóstw kościele.” Hemar aż tak się nie kajał – bo nie musiał – chociaż też się kajał: „Nasza to wielka wina, żeśmy z Twoich cudów nic się nie nauczyli. Na łaski bezbrzeżne Liczyliśmy – tak pewni, jakby nam należne, Aby nas wyręczały z Jej należnych trudów.” Pisał w „Modlitwie”.
Cytuję tu tych wszystkich Autorów, bo te nieśmiertelne strofy są nadal aktualne. Świadczy choćby o tym przypadek Wielce Czcigodnego posła Antoniego Mężydło, który przeszedł z PiS do Platformy, deklarując, że wcale nie musiał przy tym zmieniać poglądów. Jeszcze lepszym przykładem jest Książę-Małżonek, pieszczoszek reżymu i za premiera Olszewskiego i za premiera Kaczyńskiego, no i teraz – za obywatela premiera Tuska Donalda. Poza tym akurat Naczelnik Państwa, obywatel Kaczyński Jarosław, zaprezentował nie tyle może swoim wyznawcom, co – jak się okazało – politykom Konfederacji – dziesięć przykazań kaczyńskich. Oczywiście nazywają się one inaczej, „Deklaracją Polską” – co ma świadczyć, że słodszymi od malin ustami obywatela Kaczyńskiego Jarosława przemawia do nas nasz nieszczęśliwy kraj, nasza udręczona Ojczyzna.
Wiadomo bowiem, że obywatel Kaczyński Jarosław jest zatwierdzony na rzecznika Polski. Co prawda nie bardzo wiadomo, kiedy, gdzie i przez kogo konkretnie, bo okoliczności tej nominacji skrywa mgła tajemnicy, oczywiście mgła w pierwszorzędnym gatunku. Jedno jest pewne, że nie było to w Magdalence, bo do Magdalenki przezorny obywatel Kaczyński Jarosław wysłał swego brata, dzięki czemu dzisiaj nie musi tłumaczyć się z wódeczki z generałem Kiszczakiem, Kukuńkiem i Michnikiem. Brat, jak wiadomo, też już nie, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by przemawiać w imieniu Polski.
Punkt pierwszy kaczyńskiego dekalogu jest trochę podobny do Dekalogu biblijnego, gdzie Stwórca Wszechświata oczekuje wyłączności („Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną.”) Podobnie obywatel Kaczyński Jarosław zaporowo deklaruje, że „Żaden rząd, ani teraz, ani nigdy w przyszłości, nie będzie tworzony z udziałem sił politycznych Donalda Tuska. Za przestępcze działania antypolskie Donald Tusk i jego współpracownicy zostaną pociągnięci do odpowiedzialności karnej i cywilnej.”
Ciekawe, jakie to działania obywatel Kaczyński Jarosław może mieć na myśli – bo przecież każde dziecko wie, że w niektórych działaniach, uczestniczył ramię w ramię z obywatelem Tuskiem Donaldem. Tak było w czerwcu 2003 roku, kiedy to podczas referendum akcesyjnego w sprawie Anschlussu, obywatel Kaczyński Jarosław, razem z obywatelem Tuskiem Donaldem, stręczył Polakom Anschluss do Unii Europejskiej. Podobnie virius unitis z obywatelem Tuskiem Donaldem, nawet wbrew stanowisku części własnego klubu parlamentarnego, 1 kwietnia 2008 roku przeforsował ustawę upoważniającą prezydenta Lecha Kaczyńskiego do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, który – jak wiadomo – amputował Polsce nie wiadomo nawet dokładnie jak duży obszar suwerenności politycznej. Nie wiadomo dokładnie – bo na przykład Trybunał Konstytucyjny twierdzi, ze najwyższym prawem w naszym batustanie jest konstytucja – ale niezawiśli sędziowie twierdzą, że nic podobnego, że „prawo wspólnotowe” ma rangę wyższą od tubylczych regulacji bez względu na ich rangę – co wynika z wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości z roku 1964 w sprawie Flaminio Costa przeciwko ENEL, kiedy taka zasada została ogłoszona.
Byłoby niegrzecznie przypuszczać, że akurat obywatel Kaczyński Jarosław o tym nie słyszał, skoro jest uczonym prawnikiem, podobnie, jak byłoby niegrzecznie przypuszczać, że nie słyszał o traktacie z Maastricht, który wszedł w życie na dziesięć lat przed referendum akcesyjnym w Polsce i który w sposób zasadniczy zmienił formułę funkcjonowania Wspólnot Europejskich, odchodząc od formuły konfederacji, czyli związku państw, ku formule federacji, czyli PAŃSTWA ZWIĄZKOWEGO. Wreszcie – tu akurat nie wespół z Tuskiem Donaldem, ale z klubem Lewicy, obywatel Kaczyński Jarosław przeforsował w Sejmie w czerwcu 2021 roku ratyfikację ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, która wyposażyła Komisję Europejską w dwa nowe uprawnienia – do zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii oraz do nakładania „unijnych” podatków. Czy te działania można nazwać „przestępczymi działaniami antypolskimi”?
Nie można tego wykluczyć tym bardziej, że sam obywatel Kaczyński Jarosław sprawia wrażenie, jakby chciał dzisiaj spalić wszystko, co jeszcze niedawno ukochał. Ot na przykład w punkcie 5 kaczyńskiego dekalogu deklaruje swoje stanowcze „nie” dla „centralizacji Unii Europejskiej”. „Kategorycznie należy odrzucić nowy traktat europejski, zmierzający w kierunku utworzenia jednolitego państwa europejskiego. W interesie Polski należy bronić …” – i tak dalej. No dobrze – nowy traktat europejski należy odrzucić i to „kategorycznie”.
No a co z tym starym, poczciwym traktatem lizbońskim? Dyć to na jego podstawie, a nie na podstawie nowelizacji, której jeszcze nie ma, Unia Europejska wprowadza te wszystkie wynalazki, przed którymi obywatel, Kaczyński Jarosław pragnie Polski „bronić”! Wreszcie – o czym już wspomniałem – traktatem, który wytyczył kierunek ewolucji Unii Europejskiej w kierunku federalnego imperium europejskiego, czyli IV Rzeszy, był traktat z Maastricht, który wszedł w życie w roku 1993. To do takiej Unii Europejskiej stręczył w czerwcu 2003 roku obywatel Kaczyński Jarosław, ramię w ramię z obywatelem Tuskiem Donaldem. Jakby tego było mało, to w punkcie 6 kaczyńskiego dekalogu czytamy, że „Za wszelką cenę” należy bronić polskiego złotego oraz suwerenności monetarnej i gospodarczej Polski, jak również polityki społecznej; niedopuszczalna jest prywatyzacja służby zdrowia i edukacji.
Rychło w czas – kiedy przecież w traktacie akcesyjnym, który dzięki stręczycielskiemu referendum akcesyjnemu wszedł w życie 1 maja 2004 roku, Polska zobowiązała się do przystąpienia do unii walutowej, a tylko nie określiła daty, kiedy to ma nastąpić. Czyżby obywatel Kaczyński Jarosław o tym nie wiedział? Takie przypuszczenie byłoby niegrzeczne, a więc – skoro o tym wie – to po prostu próbuje grać z rodakami w durnia, kreując się na głównego obrońcę polskiej suwerenności, w której rozmontowaniu ma ogromny udział. Jeśli zatem obywatel Tusk Donald miałby za to iść do piekła, to byłoby niesprawiedliwe, gdyby powędrował tam sam jeden. Powinien towarzyszyć mu tam obywatel Kaczyński Jarosław, który w dodatku – jak się okazuje – tęskni za socjalizmem – bo tak właśnie trzeba określić radykalny sprzeciw wobec prywatyzacji służby zdrowia i edukacji. Do czego ta łzawa tęsknica serca zmierza? A do tego, by nadal rządy nad Polską sprawowały biurokratyczne gangi, z których trzeba by tylko powyrzucać „współpracowników Tuska”, żeby kolaboranci obywatela Kaczyńskiego Jarosława mogli, bez przepychania się z konkurentami, umoczyć pyski w melasie. To jest ta podstawowa więź ideowa, która spaja Prawo i Sprawiedliwość, dając obywatelowi Kaczyńskiemu Jarosławowi polityczną siłę, dzięki której może on przez całe dziesięciolecia duraczyć i bezlitośnie wyzyskiwać również swoich naiwnych wyznawców.
Chciałem napisać, że ukoronowaniem socjalistycznych fantasmagorii obywatela Kaczyńskiego Jarosława, dla którego – o czym sam wspominał – wzorem patriotyzmu jest Edward Gierek – ten sam, który wpisał do konstytucji sojusz z ZSRR i przewodnią rolę PZPR w budowie socjalizmu – więc że ukoronowaniem socjalistycznych fantasmagorii obywatela Kaczyńskiego Jarosława jest przyjęcie za własne hasła tubylczej lewizny, jakoby mieszkanie nie było „towarem”, ale „prawem”. Chodzi oczywiście o prawo podmiotowe, w tym konkretnym przypadku – rodzaj roszczenia, którego przedmiotem jest mieszkanie. Skoro każdemu przysługuje roszczenie o mieszkanie, to kto konkretnie jest zobowiązany, by je każdemu dostarczyć? Jestem przekonany, że obywatel Kaczyński Jarosław odpowie na to pytanie, że „państwo”. Ale „państwo” oznacza w tym przypadku wszystkich podatników, którym biurokracja będzie zdzierała skórę po to, by na przykład podarować mieszkania – ot choćby przedstawicielom „ostatniego pokolenia”, żeby choć trochę użyć im w katuszach, jakich doznają z powodu „pożaru planety”.
Zanim jednak przejdę to wisienki na torcie, to odniosę się jeszcze do drugiego i trzeciego przykazania kaczyńskiego dekalogu. Przykazanie drugie obejmuje zakaz współpracy z „putinowską Rosją”. No dobrze – z „putinowską” – nie – a co na przykład ze „stalinowską”, albo z „ziuganowską”? Ale to jeszcze nic w kontekście z przykazaniem trzecim to znaczy – nierozerwalnym sojuszem z USA. A co będzie, jeśli USA dogada się z „putinowską Rosją”? Przecież prezydent Trump, który teraz wprawdzie skrócił Putinowi ultimatum do 12 dni, nie traci nadziej, że wreszcie któraś rozmowa z Putinem będzie tak „dobra”, że już lepszej trudno sobie wyobrazić? I na przykład każe nam nawiązać współpracę z „putinowską Rosją”?
Czy wtedy obywatel Kaczyński Jarosław popełni harakiri I wszystkim „patriotom” każe zrobić to samo, czy też, zgodnie z wolą Waszyngtonu, będzie stręczył nam Putina? Jeśli Polska ma być nierozerwalnym sojusznikiem USA bez względu na to, co Stany Zjednoczone zrobią, to po co te wszystkie opowieści o „suwerenności”? Jedynym ich uzasadnieniem byłaby ślepa wiara, że wszystko, co robią Stany Zjednoczone, jest zgodne z polskim interesem. Taka wiara jest niestety ślepa, bo Stany Zjednoczone kierują się interesem własnym, a nie polskim, a ilustracją tego jest choćby konferencja w Jałcie, gdzie amerykański prezydent Roosevelt zwyczajnie oddał Polskę Rosji Stalinowskiej, która chyba była gorsza nawet od Rosji Putinowskiej.
W odróżnieniu od Dekalogu biblijnego, w którym niektóre przykazania zostały chyba rozciągnięte, dekalog kaczyński czerpie swoją zasadę z „Małego Księcia” Antoniego de Saint-Exupery. Występuje tam m.in. Lis, który wygłasza rozmaite pełne mądrości sentencje, m.in, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Dokładnie tak jest w przypadku dekalogu kaczyńskiego, w którym najważniejsze jest niezapisane przykazanie jedenaste – będziesz w każdej sytuacji bez zastrzeżeń słuchał Naczelnika Państwa, obywatela Kaczyńskiego Jarosława, będziesz się dla niego poświęcał nawet w sytuacji wskazującej na zdradę.
Tak właśnie – jak sądzę – obywatel Kaczyński Jarosław myśli i tego właśnie domaga się od swoich wyznawców i kolaborantów, którzy powinni wierzyć, że ten najlepiej potrafi naprawić zegarek, kto wcześniej go zepsuł.
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.