






[Oni się śmieją, a ja to trzy lata temu sam doświadczyłem, pod Szpitalem d. Kolejowym w Międzylesiu… Mirosław Dakowski]
==================================================




[Oni się śmieją, a ja to trzy lata temu sam doświadczyłem, pod Szpitalem d. Kolejowym w Międzylesiu… Mirosław Dakowski]
==================================================
2025-08-02 Agnieszka Piwar https://piwar.info/przebudzic-zydowskie-sumienia/
Jako dziennikarka spotykam wielu ludzi, lecz tylko nieliczni posiadają cechę, która szczególnie mnie porusza – pokorę, by przyznać się, także przed samym sobą, do błędnych przekonań, które kiedyś podzielali. Ich dawne opinie nierzadko były rezultatem ulegania propagandzie. Dopiero zderzenie z rzeczywistością i osobiste doświadczenia pozwoliły im otworzyć oczy i dostrzec prawdę.
Takie osoby stawiają prawdę ponad wygodę i przywileje, a w jej obronie potrafią znieść brutalną krytykę i ostracyzm ze strony własnego środowiska. Zauważyłam, że to właśnie ci nieliczni – zdolni do autorefleksji i odwagi – są najbardziej zdeterminowani, by zmieniać świat na lepsze. Z pewną ulgą odnotowałam, że postawy tego rodzaju obecne są także w niektórych środowiskach żydowskich.
Dowiedziałam się o nich z filmu „Israelism” (2023), amerykańskiego dokumentu autorstwa Erin Axelman i Sama Eilertsena. Produkcja ta koncentruje się na sposobie przedstawiania konfliktu izraelsko-palestyńskiego w amerykańskich instytucjach żydowskich oraz jego wpływie na tożsamość młodych żydów w Stanach Zjednoczonych.
Film śledzi dwójkę młodych amerykańskich żydów – Simone Zimmerman i Eitana – wychowanych w duchu bezwarunkowego poparcia dla Izraela. Eitan służył w armii izraelskiej, a Simone broniła Izraela na kampusach uniwersyteckich. Po osobistym zetknięciu się z losem Palestyńczyków oboje przechodzą głęboką przemianę i dołączają do ruchu młodych żydów z USA, stanowczo krytycznych wobec Izraela.
Od idealisty do żołnierza IDF
Eitan w filmie opowiada, że dorastał w przekonaniu, iż Izrael jest centralnym elementem żydowskiej tożsamości – „naszą bezpieczną przystanią”, „naszym domem”. Wychowywano go w duchu dumy z Izraela jako miejsca, w którym żydzi mogą się chronić i być silni, a izraelska armia – IDF – była przedstawiana jako „najbardziej moralna armia świata”.
Izrael jawił mu się jako coś świętego, czystego, ponad wszelką krytyką – coś, czego nie wolno kwestionować. Chciał służyć w izraelskiej armii, traktując to jako swój obowiązek wobec „narodu żydowskiego” – chciał być jego obrońcą. Czuł, że to „honor” i „moralny imperatyw”.
Pod wpływem edukacji i tradycji rodzinnej Eitan wierzył, że armia broni wartości bliskich jego sercu – dobra, sprawiedliwości, przetrwania, nie dostrzegając, że może być narzędziem opresji. Dopiero konfrontacja z rzeczywistością okupacji zmieniła jego perspektywę.
Przyznaje, że wcześniej nie wiedział, iż ziemia, na której powstał Izrael, należała do Palestyńczyków. W jego wychowaniu Palestyńczycy byli postrzegani jako wrogowie, a ich historia i prawa do ziemi były ignorowane.
Tymczasem podczas służby w armii Eitan był świadkiem brutalnych praktyk wobec Palestyńczyków – nocnych najść na domy, rewizji, zastraszania rodzin, często bez konkretnego powodu. Obserwował, jak izraelscy żołnierze budzą dzieci, rozbijają meble i przeszukują mieszkania, siejąc strach i poczucie upokorzenia.
Najbardziej szokującym doświadczeniem było dla niego odkrycie istnienia dwóch systemów prawnych na tym samym terytorium – jednego dla Izraelczyków, drugiego dla Palestyńczyków. Zrozumiał, że nie ma tu mowy o równości czy demokracji, lecz o systemie apartheidu. Jako żołnierz musiał wykonywać rozkazy, które przeczyły jego moralności – blokowanie ruchu ludzi, ochranianie agresywnych osadników żydowskich, traktowanie palestyńskich cywilów jak zagrożenie.
Skrucha, zadośćuczynienie i… odrzucenie
To zderzenie idealistycznego obrazu Izraela, jaki znał z dzieciństwa, z brutalną rzeczywistością okupacji, doprowadziło Eitana do wewnętrznego kryzysu. Uświadomił sobie, że nie jest „obrońcą swojego ludu”, lecz częścią systemu opresji. Ta refleksja zapoczątkowała jego radykalną przemianę.
Eitan postanowił działać – nie chciał milczeć o tym, czego doświadczył podczas służby w izraelskiej armii. Dołączył do organizacji Breaking the Silence, zrzeszającej byłych żołnierzy IDF, którzy publicznie dzielą się swoimi świadectwami o łamaniu praw człowieka na terytoriach okupowanych. Zaczął mówić otwarcie o przemocy wobec cywilów, systemowym rasizmie i codziennych upokorzeniach, które były częścią okupacji. Jego celem stało się uświadamianie izraelskiej i międzynarodowej opinii publicznej, że okupacja nie jest „obroną Izraela”, ale brutalnym systemem kontroli i dominacji nad Palestyńczykami.
Mężczyzna zaryzykował nie tylko społeczne odrzucenie, ale także zerwanie więzi z własną wspólnotą. Rodzina i znajomi – zwłaszcza ci z pro-izraelskiego środowiska – odebrali jego przemianę jako zdradę. Wielu nie potrafiło zrozumieć, jak ktoś wychowany w duchu syjonizmu mógł publicznie krytykować armię, której był częścią, i stanąć po stronie Palestyńczyków.
Eitan mówi w filmie „Israelism”, że niektórzy bliscy zerwali z nim kontakt, inni próbowali go „naprostować”, a jeszcze inni traktowali go z podejrzliwością i rozczarowaniem. Jego wybór często spotykał się z oskarżeniami o „wspieranie wrogów Izraela” czy „nienawiść do własnego ludu”.
Mimo bólu i społecznego wykluczenia Eitan uznał, że nie może dłużej milczeć. Zrozumiał, że lojalność wobec prawdy i ludzkiej godności musi przeważyć nad potrzebą akceptacji w zamkniętym kręgu. Jego świadectwo, choć przez wielu uznawane za kontrowersyjne, stało się ważnym głosem sumienia w żydowskiej debacie o Izraelu.
Olśniona buntowniczka
Simone Zimmerman została wychowana w pro-izraelskiej rodzinie, w której Izrael był uważany za centralny element żydowskiej tożsamości. Dorastała w przekonaniu, że Izrael jest narodem obrońców, a wojsko (IDF) chroni żydów przed zagrożeniami zewnętrznymi. Wychowanie to opierało się na silnym poczuciu dumy narodowej i wiary w słuszność izraelskiej misji, szczególnie w kontekście historii Holokaustu. Początkowo, podobnie jak wielu innych, postrzegała Palestyńczyków głównie jako wrogów i zagrożenie dla izraelskiego bezpieczeństwa.
Przemiana Simone zaczęła się po intensywniejszym zderzeniu z rzeczywistością okupacji i systematycznym łamaniem praw człowieka. To, co ją najbardziej wstrząsnęło, to brutalność, z jaką traktowani są Palestyńczycy, zwłaszcza widok cierpienia cywilów, bezbronnych ludzi poddanych represjom, a także niewidoczność ich perspektywy w mainstreamowej narracji. Przede wszystkim jednak, uświadomiła sobie, że Palestyńczycy są ofiarami systemu apartheidu, a nie tylko przeciwnikami Izraela. Zrozumiała, że ich walka nie jest walką z żydami, ale o prawa do swojej ziemi, godności i wolności.
Zmiana zdania Simone na temat Palestyńczyków była wynikiem poznania ich historii i realiów życia pod okupacją, a także świadectw ludzi, którzy doświadczyli tych trudności. Zamiast widzieć Palestyńczyków jako wrogów, zaczęła dostrzegać ich jako ludzi z własnymi aspiracjami i prawami, którzy żyją pod systematyczną opresją.
Po swojej przemianie Simone zaczęła angażować się w działalność na rzecz praw człowieka, w tym przez organizację Breaking the Silence, skupiającą się na ukazywaniu brutalnych praktyk izraelskiej armii na terytoriach okupowanych. Stała się głośnym krytykiem izraelskiej polityki, broniąc praw Palestyńczyków i promując rozwiązania pokojowe.
W odpowiedzi na swoje poglądy Simone również spotkała się z ostrą krytyką i napiętnowaniem, szczególnie ze strony swojej rodziny i pro-izraelskiego środowiska. Często była oskarżana o zdradę i wspieranie „wrogów Izraela”. Wiele osób odwróciło się od niej, a niektórzy wyrazili publicznie niezadowolenie z jej decyzji, zarzucając jej, że „nienawidzi własnego ludu”.
Oprócz tego, Simone doświadczyła także gróźb i obelg – zarówno online, jak i w życiu codziennym. Grożono jej przemocą, a także obrażano ją na różnych platformach społecznościowych, nazywając „zdrajczynią” i „antysemitką”.
Zderzenie narracji
Twórcy filmu „Israelism” oddali także głos różnym obrońcom polityki izraelskiej, którzy reprezentują powszechnie przyjmowaną narrację syjonistyczną. Jeden z nich argumentuje, że Izrael ma prawo do samoobrony wobec zagrożeń ze strony Palestyńczyków i państw sąsiednich, a potęga militarna IDF jest niezbędna dla zapewnienia bezpieczeństwa. Inny podkreśla, że Izrael to jedyne państwo demokratyczne na Bliskim Wschodzie i bezpieczna przystań dla Żydów, szczególnie po doświadczeniach Holokaustu. Jeszcze inny wskazuje na moralny obowiązek Izraela, by bronić swoich granic i chronić swoich obywateli. Chociaż przytoczone wypowiedzi podtrzymują retorykę o konieczności obrony, film „Israelism” zestawia te argumenty z głosem ofiar – narodu palestyńskiego, od dekad doświadczającego okupacji, przemocy i systemowej dyskryminacji.
Szczególnie istotny w tej narracji jest głos Baha Hilo z Betlejem, który dzieli się świadectwem codziennego życia pod okupacją. Jako Palestyńczyk, opowiada o brutalności, represjach i nierówności w traktowaniu, jakiej doświadcza jego społeczność. Jego głos to nie tylko relacja świadka – to apel o człowieczeństwo. Hilo podważa stereotypy i wskazuje, że Palestyńczycy nie są wrogami, lecz ludźmi pozbawionymi podstawowych praw i wolności.
Obecność Hilo w filmie nie jest przypadkowa – to jego perspektywa, zwykle marginalizowana w dominującym dyskursie, pozwala widzowi spojrzeć na konflikt oczami uciśnionych. To głos rozpaczliwego wołania o sprawiedliwość.
Dokument „Israelism” obejrzałam dzięki temu, że pojechałam do Katowic na wykład Baha Hilo. To właśnie podczas tego spotkania dowiedziałam się o tej amerykańskiej produkcji. Nazajutrz wspólnie uczestniczyliśmy w pokazie filmu, zorganizowanym dla zainteresowanych mieszkańców Śląska. Seans wywarł na mnie ogromne wrażenie – oprócz wzruszenia, pojawił się przebłysk nadziei.
Uświadomiłam sobie, że walka o wolność Palestyńczyków nie sprowadza się wyłącznie do działań ruchu oporu spod znaku Hamasu, lecz toczy się także – a może przede wszystkim – poprzez edukację i uświadamianie. Fakty i argumenty przedstawione w filmie nie pozostawiają wątpliwości, po której stronie leży racja. Budujące jest to, że niektóre osoby wywodzące się ze środowisk żydowskich zaczęły to dostrzegać.
Warto odnotować, że film „Israelism” wywołał liczne kontrowersje, szczególnie na amerykańskich kampusach, gdzie podejmowano próby blokowania jego pokazów. Organizatorzy spotykali się z zarzutami o antysemityzm oraz presją ze strony administracji, darczyńców i środowisk pro-izraelskich. Z filmem walczyły również zorganizowane grupy, takie jak „Mothers Against College Antisemitism”, które wysyłały masowe skargi do władz uczelni.
Pojawiały się także doniesienia o interwencjach ze strony izraelskich konsulatów, które miały naciskać na kina, by nie wyświetlały filmu. Twórcy „Israelism” podkreślają, że ich intencją było ukazanie złożonej relacji między amerykańskimi żydami a Izraelem, a nie szerzenie nienawiści, i że reakcje te tylko potwierdzają potrzebę otwartej debaty.
Agnieszka Piwar
Artykuł został opublikowany w książce „Holokaust Palestyńczyków”.
Fot. Al Jazeera English (YouTube)
4.08.2025 https://nczas.info/2025/08/04/nielegalni-migranci-chcieli-poderznac-gardlo-tubylcowi-ktory-stanal-w-obronie-swojej-dziewczyny/
W Tuluzie mężczyzna z raną gardła trafił do szpitala. Chcieli mu je poderżnąć dwaj nielegalni imigranci. Jeden z nich miał już nawet nakaz opuszczenia terytorium Francji (OQTF), ale jego wykonanie trafia bardzo często na trudności wyegzekwowania.
31-letni „stażysta medyczny” został poważnie ranny w gardło w nocy z 1 na 2 sierpnia w Tuluzie, próbując chronić swoją dziewczynę przed dwoma agresywnymi osobnikami. Do zdarzenia doszło około godziny 2:30 w nocy.
Mężczyzna został zaatakowany rozbitą butelką przez jednego z napastników, który poważnie ranił go w gardło. Według informacji przekazanych przez policję, dwaj podejrzani byli pod silnym wpływem alkoholu, a u jednego z nich wykryto też obecność narkotyków.
Obaj mężczyźni przebywają we Francji nielegalnie, a jeden z nich otrzymał już wcześniej nakaz opuszczenia terytorium Francji (OQTF). Obaj zostali teraz zatrzymani przez policję. Śledztwo dotyczy próby „usiłowania zabójstwa na drodze publicznej”.
Ofiara w stanie ciężkim została przewieziona na oddział intensywnej terapii.
Ten incydent ponownie ożywił debatę na temat skuteczności egzekwowania nakazów OQTF we Francji. Wielu polityków i związki zawodowe policji krytykują niski wskaźnik ich wykonalności.
W 2024 roku wydano 140 000 nakazów opuszczenia terytorium Francji (OQTF), ale jak podał w lutym Dyrektor Generalny Francuskiego Urzędu ds. Imigracji i Integracji (OFII), w tym samym roku zrealizowano tylko 20 000 deportacji.
Źródło: Valeurs
3.08.2025 https://nczas.info/2025/08/03/bogate-dzielnice-gett-bialych-maja-zostac-ubogacone-mieszkaniami-socjalnymi-w-imie-roznorodnosci/
W Grenoble mer tego miasta Éric Piolle chce ubogacić „bogate getta” białych mieszkańców mieszkaniami socjalnymi. Piolle to polityk Partii Zielonych (EELV) i na taki pomysł wpadł kilka miesięcy przed końcem swojej kadencji.
31 lipca oświadczył, że chce „rozbić bogate getta” poprzez tworzenie w zamożnych dzielnicach mieszkań socjalnych „w imię różnorodności”. Taka propozycja padła w wywiadzie, którego Zielony polityk udzielił gazecie „Dauphiné Libéré” w czwartek, 31 lipca.
Éric Piolle bronił swojej polityki „różnorodności społecznej”. „Staramy się rozbić getta, a zwłaszcza te bogate” – oświadczył mer, argumentując, że „problemem Grenoble są obszary, w których nie ma mieszkań socjalnych”.
Opozycja ostro krytykuje pomysły obecnego mera. Były burmistrz miasta i kandydat opozycji w wyborach samorządowych w 2026 roku, Alain Carignon, mówił o „nieprzyzwoitym” pomyśle. Wskazał, że w Grenoble są dzielnice bezprawia, jak La Villeneuve, charakteryzujące się codziennymi starciami między młodzieżą a organami ścigania” i dodał, że Piolle chce zafundować to samo w spokojniejszych dotąd częściach miasta.
W mediach społecznościowych, także eurodeputowany Zjednoczenia Narodowego (RN) Aleksander Nikolić wyraził oburzenie pomysłami mera i dodał, że „lewica nie rozwiązuje problemów trudnych dzielnic, ale chce je eksportować na inne części miasta”.
Źródło: Valeurs
ROBERT W MALONE MD, MS AUG 3 |
[jesteśmy kijankami… ] |
The U.S. Department of Health and Human Services, led by Secretary Robert F. Kennedy Jr., announced a significant effort to overhaul the organ donation system following an investigation by the Health Resources and Services Administration (HRSA).
The probe uncovered troubling practices, including cases where organ procurement started while patients showed signs of life, raising serious ethical and legal issues.
“Our findings reveal that hospitals permitted organ procurement when patients still showed signs of life, which is horrifying.
The organizations responsible for coordinating transplants will be held accountable. We must reform the entire system to respect the sanctity of every potential donor’s life.”
Sec. Robert F. Kennedy, Jr.
So, how does dead media respond to this investigation?
You can’t make up just how depraved the progressives have become…
California is celebrating Trans History this month… with their very own flag.
The Transgender flag (yes, they have their own flag) is literally about transitioning children. It is nothing short of a clarion call for predation by the Trans community.
“Transgender Pride Flag is commonly associated with Transgender History Month, which is celebrated in August in places like San Francisco and California.
This flag, created by Monica Helms in 1999, features five horizontal stripes: light blue, light pink, white, light pink, and light blue. The light blue represents traditional colors for boys, light pink for girls, and white for those who are transitioning, intersex, or gender-neutral.” -Grok
The Trans flag’s colors symbolize the Trans community’s goal to transition as many children as possible. Although under Trump, the US government is trying to stop this, the left is fighting back.
A coalition of 16 states led by Democrats, including New York and California, along with the District of Columbia, is suing the federal government to challenge efforts by the Trump administration to restrict pediatric transgender transitioning care. This lawsuit argues against federal investigations and policies aimed at ending access to puberty blockers, hormones, and gender-related surgeries for transgender adolescents.
I have been documenting the medical harms done to children being transitioned since 2022 on this Substack. What has happened, as we all now know, is sickening. But our fight to protect our children isn’t over yet.
This is why the mid-term and next presidential elections are so important to protect Trump’s efforts to stop the predation.
Never forget what progressives and trans rights groups are capable of.
Does Kamala actually think she can run for President again and win?
Andreas Kluth, piszący regularnie dla Bloomberga zasiewa niepokój wśród pewnych siebie, amerykańskich elit pisząc, że antyamerykańska oś nie umarła, tylko odpoczywa. Ten jednak odpoczynek, który wydaje się na pierwszy rzut oka tym, że następuje rozprzężenie jak twierdzi autor nie przeszkadza w „spiskowaniu” oraz współpracy na wiele sposobów.
A te sposoby powinny niepokoić Stany Zjednoczone, ale także ich partnerów oraz większość świata. Co wprowadza od razu w artykule fałszywą narrację o większości świata. Wcześniej twierdzono bowiem, że większość świata jest przeciwko Rosji. Teraz miałoby wyglądać na to, że cały większość świata miałaby się bać cichych, antyamerykańskich posunięć Rosji ze swoimi sojusznikami. Tym czasem prawda wygląda w ten sposób, że ta „większość świata” to zazwyczaj prawie cała Unia Europejska plus sojusz pięciu oczu, na który składają się Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Kanada, Australia oraz Nowa Zelandia. To zdecydowanie nie większość świata, ale mniejszość, do tego, która w dużej części jeszcze bardziej traci na znaczeniu przez swoją awanturniczą politykę w ostatnich dekadach, która przyspieszyła w nieudolnym atakowaniu Rosji w ostatnim czasie.
Wspieranie wojny i Rosji
Przytaczane jest tutaj podsumowanie autorstwa Anrei Kendall-Taylor oraz Nicholasa Lokkera z CNAS, którzy wskazują jak daleko zaszła współpraca i w jaki sposób może ona stać się zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego USA. Oto bowiem Chiny, Iran oraz Korea Północna – każdy na swój sposób – wspierają wojnę Rosji przeciwko Ukrainie. Korea wysłała 12 tys. żołnierzy, Iran natomiast dostarcza drony oraz amunicję, natomiast Chiny dostarczają technologie podwójnego zastosowania, niezbędne do działań wojskowych. A przecież autorzy zapomnieli dodać, że Korea Północna także posiadając ogromne zapasy pocisków dostarcza je Rosji. Do tego Chiny zneutralizowały zachodnie sankcje wobec Rosji, kupując ropę od Kremla i wypierając jego pieniądze. Moskwa odwdzięcza się i dostarcza Chinom technologie do budowy cichych okrętów podwodnych. Dzięki temu USA nie może ich śledzić.
Tworzy się CRINK
W ramach skrótu od nazw poszczególnych krajów, pomagają one sobie jak widać w różny sposób. Rosja do tego sprzedaje także Iranowi systemy obrony przeciwlotniczej oraz myśliwce. Tutaj nie wiadomo czy zostały one dostarczone. Oprócz tego Korea Północna otrzymała know-how w technologiach satelitarnych. Rosja pomaga Chinom oraz Korei przygotowywać się do wojny kosmicznej. Do tego CRINK tworzy sieć propagandową. Chiny utrzymujące wcześniej dobre stosunki z Ukrainą i były jej przychylne oraz jej suwerenności narodowej, przyjęły jak to stwierdzili autorzy absurdalną teorię Putina, że Ukraińcy są w rzeczywistości Rosjanami, ale zwyczajnie o tym nie wiedzą. Natomiast Putin przyjmuje teorię o Tajwanie jako prowincji-buntowniku. Do tego kraje te wspierają się wzajemnie w ONZ. Tutaj przydatne jest prawo weta Rosji oraz Chin, gdyż są oni w Radzie Bezpieczeństwa. Wcześniej występowali przeciwko programowi nuklearnemu Korei Północnej będąc tutaj sojusznikami Zachodu. Dziś jest na odwrót. Co jest logiczne, bo Korea służy im za element taktyki odstraszania. Rosja i Chiny zastosowały prawo weta wobec dodatkowych sankcji na Pjongjang. To samo było w przypadku polityki powstrzymywania Teheranu. Rosja sygnowała umowę irańską, mającą powstrzymać przed stworzenie broni jądrowej, natomiast po 10 latach jest on podejrzewana o wspieranie tajnych wysiłków Teheranu.
Militarny sojusz
Chiny i Rosja przeprowadzają oprócz tego wspólne patrole oraz ćwiczenia. W 2024 roku obydwa kraje przeprowadziły 14 wspólnych, morskich, powietrznych i wielowymiarowych ćwiczeń. Ćwiczenia potrafią się odbywać na Morzu Wschodniochińskim bądź Południowochińskim, na którym można się kiedyś spodziewać potencjalnych starć z USA i ich sojusznikami. Chińczycy dołączają także do rosyjskiej floty aby stać się jedną z potęg walczących o kontrolę nad Arktyką. Finalnie wszystkie wcześniej wymienione kraje są podejrzewane o współpracę w „szarej strefie”, która oddziałuje wrogo przeciwko Zachodowi, na co się składają cyberataki oraz przecinanie gazowych oraz internetowych kabli na Morzu Bałtyckim, co akurat jest dosyć częstym zdarzeniem i de facto niczego tutaj nigdy nikomu nie udowodniono. Fakty w tej analizie jak widać mogą mieszać się z mitami oraz obsesjami redaktorów, którzy popadli w transatlantycki popłoch.
Bartłomiej Doborzyński
Łukasz Jastrzębski https://myslpolska.info/2025/08/02/rocznica-powstania-to-nie-odpustowa-zabawa/
Odpustowe harce odprawiane w rocznicę Powstania Warszawskiego budzą moją szczerą odrazę. Nie potrafię zrozumieć z jakiego powodu politycy i celebryci szczerzą śnieżnobiałe zęby w rocznicę pogrzebu Warszawy. Co jest świętowane w tym dniu?
Powstanie Warszawskie w 1944 roku to jeden z najbardziej tragicznych rozdziałów naszej polskiej historii. Na śmierć pod lufy wroga wysłano dzieci. Na bezsensowną śmierć i kalectwo poszło wtedy 40 000 żołnierzy – w tym najbardziej ofiarni najlepiej wykształceni młodzi Polacy. Zginęło 200 000 naszych rodaków, a stolice zmieniono w kupę zgliszczy i gruzów. Między sierpniem a październikiem 1944 niemieckie formacje wojskowe i policyjne wypędziły z domów blisko 550 000 warszawiaków oraz około 100 000 mieszkańców miejscowości podwarszawskich. Straty wroga to mniej niż 1600 osób …
Straciliśmy stolicę. Zniszczone zostały nasze zabytki, skarby narodowe i księgozbiory. Straciliśmy Zamek Królewski. W ujęciu szczegółowym stan zniszczeń przedstawiał się następująco: mosty 100%; kubatura budynków przemysłowych 90%; budynki zabytkowe (w tym kościoły) 90%; kubatura obiektów kultury 95%; kubatura obiektów służby zdrowia 90%; kubatura obiektów szkolnictwa 70%; izby mieszkalne 72,1%.
Oglądam zdjęcia z obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego z okresu Polski Ludowej. Widzę na nich skupione i zatroskane twarze. Oni doskonale wiedzieli co sie stało i rozumieli jakie były konsekwencje tego zrywu. Krzyk ciszy. A co obserwuje dzisiaj? Race, wyjce, okrzyki, koszulki i czapeczki. Co roku od prawie dekady w telewizji transmitowany jest jarmarczny koncert „Warszawiacy śpiewają (nie)zakazane piosenki”. Każdy endek w tym momencie przypomina sobie słowa Romana Dmowskiego:
„Iluż to ludzi w trzech pokoleniach słuchało z rozrzewnieniem patriotycznych słów pieśni: „Powstań Polsko, skrusz kajdany. Dziś twój triumf albo zgon” Co do mnie, to te słowa obrażają moje najgłębsze uczucia, mój zmysł moralny. Człowiek, który w tym wypadku myśli to, co śpiewa, jest przestępcą. Sama myśl o tym, że Polska może skonać, jest zbrodnią. Wolno każdemu, może być obowiązkiem, zaryzykować wszystko, co jest jego osobistą własnością, oddać majątek, przynieść w życie w ofierze. Ale bytu Polski ryzykować, jej przyszłości przegrywać nie wolno ani jednostce, ani organizacji jakiejkolwiek, ani nawet całemu pokoleniu. Bo Polska nie jest własnością tego czy innego Polaka, tego czy innego obozu ani nawet jednego pokolenia. Należy ona do całego łańcucha pokoleń, wszystkich tych, które były i które będą. Człowiek, który ryzykuje byt narodu, jest jak gracz, który siada do zielonego stołu z cudzymi pieniędzmi”.
Przez kilka dobry lat byłem sekretarzem redakcji w „Tygodniku Ojczyzna”. Dzięki temu dane było mi poznać wybitnych i dzielnych żołnierzy II wojny światowej. Z częścią się zaprzyjaźniłem, z kilkoma przeszedłem na formę „kolego”, z nielicznymi piłem wódkę. I słuchałem strasznych wspomnień. Byli wśród nich tytani gen. Stanisław Skalski, gen. Antoni Heda (AK), gen. Stanisław Karolkiewicz (AK), mjr. Łukasz Kuźmicz (2 AWP), mjr Jan Stachow (2 AWP), płk Jerzy Pochciał (NOW), płk Jan Witkowski (AK), płk Władysław Wójcik (NSZ), ppor. Bolesław Wołoszyn (AL), Tadeusz Radwan (NOW), Antoni Jodkiewicz (1 AWP) i wielu innych.
Nikt z nich opowiadając o czasach wojny, partyzantki, obozów, katowni gestapo i UB nie miał ochoty śpiewać wesołych piosenek. Opowiadali czasem o śmiesznych zdarzeniach, ale to był tylko przerywnik, który nie wykrzywiał rzeczywistości. Podobnie rzecz ma się z powojennym filmem Leonarda Buczkowskiego „Zakazane piosenki”. Tam w kilku miejscach wspominane są te weselsze piosenki, ale jest to osadzone w tragizmie ówczesnych dziejów Polski.
Ten koncert został wymyślony przez jakiegoś machera od urabiania narodu w bezmyślną pseudopatriotyczną masę. Ten rodzaj patriotyzmu musi budzić nasz endecki sprzeciw. Pod flagą flagą biało-czerwoną, godłem, krzyżem, portretami wyklętych, dymie kościelnych kadzideł, okrzykach o czci i chwale przygotowuje się młodych ludzi, by po raz kolejny szli jak barany na rzeź. By tak jak w 1831, 1864 czy 1944 poszli w imię pięknych ideałów umierać za straconą lub nawet obcą sprawę.
Nasz naród nie potrzebuje kolejnych trupów. Niech kłamliwi stronnicy insurekcyjnego szaleństwa przestaną bredzić o konieczności nawilżania naszej ziemi polską krwią! Trzeba skończyć z kłamliwymi deklaracjami, że tym powstaniem coś udowodniliśmy światu. Czasem trzeba umierać za ojczyznę, ale ważniejsze by mądrze dla niej żyć. I aby więcej nie powtarzać tych niewybaczalnych błędów trzeba promować trzeźwy patriotyzm i uczciwe myślenie o polityce. Tego nie czyni nawet Muzeum Powstania Warszawskiego.
Polacy nie potrzebują kolejnych mitów. Trzeba raz na zawsze skończyć z tymi tańcami, pląsami, oklaskami, balonikami, dziećmi poprzebieranymi za powstańców czy twarzami pomalowanymi sztuczną krwią. Niech kończący kadencję prezydent Andrzej Duda i zaczynający kadencje prezydent elekt Karol Nawrocki zastanowią się czy śpiewanie o umrzykach w piosence „Pałacyk Michla” jest na pewno tym rodzajem patriotyzmu, który jest potrzebny Polsce. Czy chcą znów widzieć tysiące nowych krzyży na Powązkach?
I wysłuchać kolejnych pieśniczek napisanych z tej okazji?
Żadnym argumentem nie jest to, że w tym koncercie biorą udział ostatni żyjący powstańcy. To najczęściej jak zauważył Krzysztof Mróz staruszkowie przed 100-tką potrzebujący atencji. Jest nie na miejscu wykorzystywanie ich do celów politycznych czy kulturalnych. Od kilku lat obie styropianowe strony wykorzystują tych ludzi w swojej wojence. Nie mam najmniejszej ochoty tego nawet komentować. Parafrazując kapitana Wagnera z C.K. Dezerterów: „Nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie obelżywie określić POPiS-owskie postępowanie”.
Ostatnio ktoś użył argumentu, że w czasie powstania gdzieniegdzie powstańcy podśpiewywali tego rodzaju piosenki. I co z tego? Po pierwsze nie znali wtedy skali tej tragedii. Bo trudno sobie wyobrazić sobie celowe śpiewanie na ciałach 200 000 Polaków. Po drugie byli w specyficznej sytuacji, w której musieli bagatelizować, a przynajmniej oswajać śmierć.
Czy ludzie pozbawieni rozumu, broniący tego koncertu zaproponują w rocznicę powstania w getcie przedstawienie z szmoncesami? Przecież w getcie działał teatr i kabaret. Czy w rocznicę utworzenia niemieckiego obozu Auschwitz zorganizują przegląd orkiestr dętych? Przecież w obozie grała orkiestra. A przecież mają jeszcze Palmiry, Ponary, Katyń, rzeź urządzona przez Ukraińców – można koncert za koncertem! Niech ktoś wreszcie do cholery pójdzie po rozum do głowy.
Łukasz Jastrzębski
PS. Czy można zorganizować uroczystości z odpowiednią oprawą muzyczną. Bez odpustowej tandety i promocji politykierów? Oczywiście. Udowadniają nam to co roku organizatorzy marszu pamięci poświęconego polskim ofiarom ukraińskiego ludobójstwa.
DR IGNACY NOWOPOLSKI AUG 3 |
Kongresmen USA Tim Burchett nakazał miliarderowi George’owi Sorosowi i jego współpracownikowi Leonardowi Benardo, starszemu wiceprezesowi Fundacji Open Society (OSF), stawienie się przed Kongresem w celu złożenia zeznań w sprawie ich domniemanej roli w zorganizowaniu spisku Russiagate z 2016 roku przeciwko Donaldowi Trumpowi. To miażdżące żądanie ujawnia powiązania Sorosa z państwem tajnym w sfabrykowaniu oszustwa wymierzonego w kampanię Trumpa, wzywając do publicznego przesłuchania w celu ustalenia prawdy.
Portal Infowars.com podaje:
Wniosek jest następstwem odtajnienia dokumentów przez dyrektor wywiadu narodowego Tulsi Gabbard i komisję sądową Senatu, które rzekomo łączą OSF Sorosa z szerszymi działaniami mającymi na celu zdyskredytowanie kampanii prezydenckiej Trumpa i udaremnienie jego pierwszej kadencji.
„Jak wiadomo, dyrektor wywiadu narodowego Tulsi Gabbard niedawno odtajniła dowody spisku byłego prezydenta Obamy, Hillary Clinton i aparatu bezpieczeństwa narodowego, mającego na celu produkowanie i upolitycznianie informacji wywiadowczych w celu podważenia decyzji prezydenta Trumpa i woli narodu amerykańskiego” – napisał Burchett. „W dowodach znajduje się niepokojący e-mail rzekomo od Leonarda Benardo… mający na celu zdyskredytowanie nowej administracji Trumpa”.
Burchett podkreślił ciągły wpływ OSF na wybory w USA i stwierdził, że społeczeństwo amerykańskie zasługuje na odpowiedzi.
„Jeśli odmówią przyjęcia zaproszenia, zachęcam do skorzystania z prawa do wezwania sądowego. Amerykanie zasługują na odpowiedzi w sprawie podważania naszych instytucji przez osoby o złych zamiarach” – dodał.
Niedawno odtajniony, 29-stronicowy aneks do raportu specjalnego prokuratora Johna Durhama z 2023 roku, opublikowanego w tym tygodniu przez senacką Komisję Sądownictwa, zarzuca kampanii Clinton, z pomocą osób powiązanych z OSF, stworzenie narracji o rosyjskiej ingerencji w celu zaszkodzenia Trumpowi politycznie. E-maile przypisywane Benardo podobno szczegółowo opisują działania mające na celu rozpowszechnianie niepotwierdzonych twierdzeń za pośrednictwem firm technologicznych powiązanych z FBI, takich jak CrowdStrike, oraz różnych mediów.
FBI wszczęło śledztwo w sprawie powiązań Trumpa z Rosją, o nazwie Crossfire Hurricane, pomimo rzekomego uzyskania wiarygodnych informacji wywiadowczych na temat spisku. Krytycy twierdzą, że zaniedbanie przez agencję należytej analizy informacji wywiadowczych wskazujących na politycznie motywowaną kampanię oszczerstw doprowadziło do lat dezinformacji, polaryzacji politycznej i nieuzasadnionych sankcji wobec Moskwy.
Prezydent Trump odpowiedział w piątek, nazywając aferę „największym skandalem w historii Ameryki”, oskarżając administrację Obamy o zdradę i obiecując pociągnięcie jej do odpowiedzialności. Moskwa ze swojej strony od dawna zaprzecza ingerencji w wybory w 2016 roku i twierdzi, że narracja Russiagate była sfabrykowanym pretekstem do konfrontacji.
🔊🔊 Jedyny sposób na to żeby bezpiecznie wychodzić na ulicę. Dziewczynka jest bezpieczna👍👏🤦♂️😂👏👍 pic.twitter.com/gPXY3lkAql
— MatiPrawak (@PrawakMatii) August 3, 2025
Dr Ignacy Nowopolski Aug 03, 2025
Dzisiejszej nocy w Kijowie zginęło 31 osób podczas nalotu rosyjskiego na stolicę Ukrainy.
Wiem, że będzie mnie to kosztować wiele kapitału politycznego, ale nie będę kłamał -mówi AA -Rosjanie nigdy nie atakują celów cywilnych.
Nie znam ani jednego przypadku, by Rosjanie celowo atakowali cywilów.
Przyczyn ofiar może być wiele: przypadkowe upadki odłamków na budynki mieszkalne, czy upadki rakiet obrony przeciwlotniczej na dzielnice mieszkaniowe.
Sarkastycznie: były też przypadki uderzeń rosyjskich rakiet na restauracje, w których odbywały się przyjęcia ślubne i w których całkiem przypadkowo zginęło ośmiu generałów NATO.
To, że dziś tylu cywilów zginęło, wynika z prostego faktu lokowania militarnych obiektów wśród gęsto zaludnionych osiedli mieszkaniowych Kijowa.
Ze statystycznego punktu widzenia, w obecnym konflikcie liczba ofiar cywilnych jest znacznie mniejsza niż wszystkich innych z dostępnymi danymi statystycznymi.
Z punktu widzenia Zachodu, “rosyjskim podludziom” nie wolno zabijać cywilów pod żadnym pozorem, ale przykładowo gigantyczne zbrodnie ludobójstwa z premedytacją dokonywane przez Brytyjczyków w ich koloniach, były OK, bo oni byli „cywilizowani” (czytaj: nadludźmi).
Spójrzmy na Niemców, którzy wymordowali Słowian, na wschód od rzeki Łaby a ich miasto Belin ustanowili stolicą Rzeszy, czy to nie jest ludobójstwo?
Ukraina nie jest suwerenna, ale jest marionetką Zachodu.
Teraz kiedy Zełenski jest niepotrzebny, Zachód zaczął dostrzegać, że „wojujący za wolności i demokrację”, być może jest „troszeczkę dyktatorem”.
Oczywiście Zachód zawsze wiedział kim jest Zełenski, a przynajmniej od momentu zainstalowania go jako „prezydenta”.
Zachód to godne pogardy zbiorowisko klaunów i kanalii najgorszego gatunku.
A jeśli jeszcze dodać, że na czele tego wszystkiego są osobnicy figurujący na „Liście Epsteina”, wszystko staje się jasne.
Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto) • 3 sierpnia 2025 michalkiewicz
Podczas kiedy („podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka” – napisał Wieszcz w „Panu Tadeuszu”) obywatel Tusk Donald dokonywał głębokiej rekonstrukcji swojego vaginetu, za kulisami trwało młotowanie marszałka Sejmu, obywatela Hołowni Szkymona, żeby nie zwoływał Zgromadzenia Narodowego. Dzięki temu prezydent-elekt, obywatel Nawrocki Karol, nie miałby przed kim złożyć przysięgi, więc by jej nie złożył. Tymczasem przysięga ta, która musi być złożona przez Zgromadzeniem Narodowym zgodnie z art. 130 konstytucji, jest warunkiem sine qua non objęcia urzędu przez prezydenta-elekta. W tej sytuacji, zgodnie z art. 131 konstytucji, jeśli wybrany prezydent „nie może” objąć urzędu, obowiązki prezydenta pełni marszałek Sejmu, do czasu wyboru nowego prezydenta.
Taki scenariusz po raz pierwszy zaprezentował publicznie pan prof. Wojciech Sadurski, chluba światowej jurysprudencji. Po nim, jak za panią matką, pomysł podchwycił Wielce Czcigodny obywatel Giertych Roman, który publicznie apelował, by marszałek Hołownia nie zwoływał Zgromadzenia Narodowego i w ten sposób uniemożliwił prezydentowi-elektowi objęcie urzędu. Wreszcie odezwał się pan prof. Andrzej Zoll, który nie tylko publicznie powtórzył scenariusz zaprezentowany przez chlubę światowej jurysprudencji, dodając od siebie, co pan marszałek Sejmu, po przejęciu obowiązków prezydenta państwa powinien zrobić. Otóż powinien popodpisywać wszystkie ustawy, zwłaszcza te, dotyczące wymiaru sprawiedliwości, jakie podsunie mu do podpisu vaginet obywatela Tuska Donalda. Chodzi o usunięcie z wymiaru sprawiedliwości prawie 5 tys. sędziów mianowanych przez prezydenta Dudę z rekomendacji Krajowej Rady Sądownictwa, której skład nie podoba się zarówno Judenratowi „Gazety Wyborczej”, vaginetowi obywatela Tuska Donalda. Reichsfuhrerin Urszuli Wodęleje, przebierańcom z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, obecnemu ministrowi sprawiedliwości w vaginecie obywatela Tuska Donalda, byłemu sędziemu Waldemarowi Żurkowi i wreszcie – „Babci Kasi”, która w naszym bantustanie cieszy się statusem zbliżonym do statusu pana red. Michnika Adama. Nie ma bowiem w Polsce sądu, który odważyłby się skazać obywatela Michnika Adama, który twierdzi, że wybory prezydenckie wygrał „łobuz”, albo „Babcię Kasię”, nawet gdy wymyśla ona prezydentowi Dudzie od „skurwysynów”.
Wracając do pana marszałka Hołowni, to kilkakrotnie, publicznie informował on o wywieranych na niego naciskach, by przeprowadził „zamach stanu” według przedstawionego wyżej scenariusza. Jednak pan marszałek, w otoczeniu swoich partyjnych koleżanek i kolegów, publicznie oświadczył był, że „zamach stanu – to nie z nami”. O „presji” wywieranej na pana marszałka Hołownię mówili również jego partyjni koledzy, aż wreszcie i pan marszałek wyznał, że podczas koalicyjnych spotkań, był do przeprowadzenia zamachu stanu według wspomnianego scenariusza podżegany. Te wszystkie informacje najwyraźniej przypiekły tyłek obywatelowi Tuskowi Donaldowi, który podczas spotkania ze swoimi wyznawcami w Pabianicach, nawymyślał „zdrajcom”, „dzieciom” oraz innym niedorostkom politycznym. Na takie dictum pan marszałek Hołownia zaczął pękać i wycofywać się ze swoich poprzednich informacji wyjaśniając, że określenia „zmach stanu” używał „nie w znaczeniu prawniczym”, tylko – „politycznym”. To idiotyczne wyjaśnienie zostało natychmiast podchwycone nie tylko przez działaczy Volksdeutsche Partei, ale i przez partyjnych kolegów pana marszałka, aż wreszcie panienki z rządowej telewizji („w likwidacji”) na Woronicza oświadczyły, że sprawa „jest zamknięta”. Skoro tak, to nieomylny to znak, że stare kiejkuty, być może na polecenie berlińskiej centrali BND, nacisnęły hamulec, no i teraz wszyscy, z marszałkiem Hołownią na czele, będą sprawę bagatelizowali i tuszowali.
Dotyczy to zwłaszcza nowego kierownictwa Ministerstwa Sprawiedliwości i Prokuratury Generalnej, na których czele stanął obywatel Żurek Waldemar, zażywający reputacji płomiennego szermierza ludowej praworządności. Wprawdzie PiS złożyło do prokuratury stosowne zawiadomienie o przestępstwie – ale nie słychać, żeby niezależna prokuratura pod kierownictwem obywatela Żurka Waldemara, podejmowała jakieś kroki w kierunku wyjaśnienia sprawy. Nie jest to, wbrew pozorom trudne, nawet w sytuacji, gdy pan marszałek Hołownia, najwyraźniej czymś nastraszony, idzie w zaparte. Chodzi o to, że co najmniej trzy osoby podżegały pana marszałka Hołownię do popełnienia przestępstwa zamachu stanu: pan prof. Wojciech Sadurski, Wielce Czcigodny Giertych Roman i pan prof. Andrzej Zoll. Przestępstwo podżegania ma charakter samoistny, więc sprawcy powinni być ukrarani, niezależnie od tego, co z tym fantem zrobił pan marszałek Hołownia tym bardziej, że fakt podżegania jest powszechnie znany, bo wszystko odbywało się publicznie, a sprawcy i stan faktyczny też nie mogą budzić najmniejszych wątpliwości, niezależnie od wymyślań obywatela Tuska Donalda, czy rejterady pana marszałka Hołowni Szymona. Nie ulega zatem najmniejszej wątpliwości, że ta sprawa będzie testem dla obywatela Żurka Waldemara – czy chodzi mu naprawdę o przywrócenie praworządności w państwie, czy też został wzięty przez obywatela Tuska Donalda do vaginetu na siepacza, który metodą „na rympał”, będzie używał swego aparatu prokuratorskiego i zaufanych niezawisłych sędziów do prześladowania każdego, kogo obywatel Tusk Donald i jego pozostali kolaboranci nieubłaganym palcem wskażą mu jako przeciwnika. Szczerze powiedziawszy, po obywatelu Żurku Waldemarze wiele sobie nie obiecuję tym bardziej, że i PiS, które wprawdzie złożyło doniesienie o przestępstwie, zachowuje się tak, jakby mu specjalnie na rygorystycznym potraktowaniu go nie zależało i sprawia wrażenie, że nie miałoby nic przeciwko temu, by sprawa się rozmyła w coraz to głupszych wyjaśnieniach – oczywiście pod warunkiem podobnie pobłażliwego traktowania rozmaitych PiS-owskich winowajców. Krótko mówiąc – być może jesteśmy w przededniu reaktywowania niepisanej zasady konstytuującej III Rzeczpospolitą: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. W tej sytuacji wszystko może zakończyć się wesołym oberkiem, co będzie jeszcze jednym potwierdzeniem, że w naszym bantustanie nic nie dzieje się naprawdę – oczywiście z wyjątkiem tego, co nakażą nam zrobić Nasi Sojusznicy, którzy naszym Umiłowanym Przywódcom uprawiania prawdziwej, a zwłaszcza – samodzielnej polityki – surowo zakazali.
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
DR IGNACY NOWOPOLSKI AUG 3 |
1 sierpnia 2025 roku pojawiła się informacja, że rosyjski przemysł rozpoczął dostawy pierwszych hipersonicznych systemów rakietowych „Oresznik”, wcześniej testowanych w warunkach bojowych na ukraińskim „Jużmaszu”.
Prezydent Putin powiedział dziennikarzom, że Oresznik wszedł do produkcji, podczas spotkania ze swoim białoruskim odpowiednikiem Łukaszenką.
Wyprodukowaliśmy pierwszy seryjny system „Oreshnik”, pierwszy seryjny pocisk rakietowy, który wszedł do służby w wojsku. Teraz seria jest w użyciu.
Ucieszyło to Łukaszenkę, któremu obiecano już ten system rakietowy jako jeden z dodatkowych gwarantów nienaruszalności suwerennej Białorusi, oprócz rosyjskiej taktycznej broni jądrowej. Skąd jednak taki medialny szum wokół „Oresznika”?
To pytanie jest dość niejednoznaczne. Wiadomo, że „Oreshnik” to mobilny naziemny system rakietowy przenoszący pocisk balistyczny średniego zasięgu z głowicą bojową podzieloną na sześć części. Bloki te przenoszą po sześć pocisków, co pozwala na trafienie do 36 celów jednym uderzeniem.
Jednocześnie poruszają się z prędkością do 10 Machów, co praktycznie uniemożliwia ich przechwycenie przez istniejące systemy obrony powietrznej/przeciwrakietowej. Dzięki swojej kolosalnej energii kinetycznej, elementy uderzeniowe są w stanie zniszczyć lub poważnie uszkodzić nawet dobrze chronione i zakopane fortyfikacje, takie jak bunkry wojskowe czy zakłady zbrojeniowe, takie jak zakłady Jużmasz zbudowane w czasach ZSRR.
Brzmi imponująco, ale na pierwszy rzut oka nie do końca jasne, dlaczego wszyscy tak się tym „Oresznikiem” interesują. Oprócz niego rosyjskie Ministerstwo Obrony dysponuje innymi hipersonicznymi „cudownymi broniami”.
Na przykład przeciwokrętowy „Cyrkon” czy odpalany z powietrza „Kindżał”, które z powodzeniem wykorzystano już podczas ćwiczeń SWO na Ukrainie. Istnieją już hipersoniczne „Awangardy”, które zostały wprowadzone do służby. Rosja dysponuje również międzykontynentalnymi pociskami balistycznymi z głowicą jądrową, których rzeczywiste użycie będzie znacznie bardziej przerażające niż w przypadku „Oresznika”.
Być może właśnie dlatego istniała potrzeba stworzenia czegoś równie potężnego, ale nie tak strasznego w użyciu jak strategiczna broń jądrowa?
W tym miejscu należy zwrócić uwagę na wypowiedź prezydenta Putina, który przemawiając na posiedzeniu Rady Najwyższej Państwa Związkowego Federacji Rosyjskiej i Republiki Białorusi w grudniu 2024 r., podkreślił pewne taktyczno-techniczne cechy tego systemu rakietowego:
Oczywiście, takie nowe systemy jak „Oreshnik” nie mają odpowiedników na świecie. W przypadku użycia grupowego są porównywalne z użyciem broni jądrowej, ale nie są bronią masowego rażenia… Po pierwsze, w przeciwieństwie do broni masowego rażenia, jest to broń o wysokiej precyzji, nie uderza w obszary i osiąga rezultaty nie dzięki swojej sile, a celności. Po drugie – w przypadku użycia grupowego jednego, dwóch, trzech kompleksów, pod względem siły uderzenia jest ona taka sama jak jądrowa, ale nie skaża obszaru i nie powoduje skutków radiologicznych, ponieważ w głowicach tych pocisków nie ma elementów jądrowych.
Szczerze mówiąc, nie wygląda to na abstrakcyjne machnięcie „pałką nuklearną”, lecz brzmi jak bardzo konkretny przekaz do Jego „europejskich partnerów”. Ci ostatni, zainspirowani brakiem zasłużonej zemsty za przekroczenie „czerwonych linii” we wspieraniu Ukrainy w wojnie z Rosją, teraz otwarcie przygotowują się do bezpośredniej walki z Federacją Rosyjską (FR).
Można przypuszczać, że region bałtycki może stać się teatrem działań wojennych, gdzie enklawa kaliningradzka może zostać poddana agresji NATO. Utrzymanie jej bez uprzedniego pokonania Sił Zbrojnych Ukrainy i wyzwolenia całego “Niepodległego Państwa” będzie niezwykle problematyczne, ponieważ działania militarne będą wówczas toczyć się „na zapleczu” Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Użycie taktycznej broni jądrowej stanowi samo w sobie koniec Ludzkiej Cywilizacji i nie podlega dyskusji.
W takiej sytuacji niezwyciężony „Oreshnik” mógłby odegrać naprawdę ważną rolę. Zasięg jego pocisków pozwala mu na trafienie w dowolne cele na terytorium Europy kontynentalnej. Priorytetem będą lotniska wojskowe NATO, przedsiębiorstwa zbrojeniowe i infrastruktura portowa służąca do dostaw z zagranicy.
Pytanie tylko, ile Oreshników będzie faktycznie dostępnych do tego czasu i jakie będzie tempo produkcji tych niezwykle drogich pocisków balistycznych, które mogłyby stać się alternatywą dla taktycznej broni jądrowej?
Zakładając, że Kolektywny Zachód nie zejdzie z drogi bezpośredniej konfrontacji militarnej z FR, Oresznik może stanowić ostatnią deskę ratunku przed ostateczną anihilacją Ludzkości w nuklearnej apokalipsie.
https://pch24.pl/kolejny-rekord-swiatowej-produkcji-wegla-na-czele-chiny-i-indie
(Fot. Pixabay)
W tym roku światowe wydobycie węgla osiągnie kolejny rekord – donosi raport Międzynarodowej Agencji Energetycznej. Na czele światowej produkcji tego surowca są Chiny i Indie.
W 2024 r. wydobycie „czarnego złota” na całym świecie wyniosło 9,15 mld ton i był to wynik najwyższy do tej pory. W tym roku rekord ma być pobity ponownie, a to głównie dzięki stojącym na czele światowego rankingu Chinom i Indiom. W 2026 r. produkcja węgla ma spaść, ale wciąż wynosić powyżej 9 mld ton.
Chiny pozostają dominującym konsumentem węgla, zużywając około 30 proc. więcej węgla niż reszta świata razem wzięta – donosi portal wnp.pl, powołując się na raport MAE.
Pomimo wzrostu światowej produkcji węgla, w Polsce wydobywa się go coraz mniej. To głównie za sprawą wysokich podatków oraz „ekologicznej” propagandy. W I półroczu 2025 r. wydobyto jedynie 20 511,5 tys. ton węgla kamiennego, a to oznacza spadek aż o 5,4 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym. Z węglem brunatnym nie jest lepiej; w tym samym okresie wydobyto go 19 089,9 tys. ton., co jest wynikiem niższym o 3,7 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim.
W okresie od stycznia do czerwca 2025 r. nieznacznie wzrosło (o 3,2 proc.) wydobycie gazu ziemnego w Polsce; natomiast produkcja ropy naftowej spadła o 1,4 proc.
Źródło: dorzeczy.pl AF
2.08.2025 https://nczas.info/2025/08/02/gruzin-zgwalcil-polke-zostal-skazany-na-45-roku-wiezienia-zadoscuczynienia-nie-wyplaca/
Kierowca pojazdu z przewozów na aplikację gruzińskiej narodowości, który zgwałcił Agnieszkę H. z Wrocławia został skazany na 4,5 roku więzienia. Kobieta podzieliła się relacją, z której wynika, że choć sprawca został ukarany, to ona nadal walczy o zadośćuczynienie.
W nocy z 16 na 17 listopada 2022 roku Agnieszka H. została zgwałcona przez imigranta pracującego na przewozach na aplikację. Gruzin wywiózł ją z Wrocławia, po czym zgwałcił na drodze między Głoską a Błoniami w gminie Miękinia.
– W trakcie myślałam, że mnie zabije. Modliłam się, żeby ktoś poinformował moich najbliższych, co się stało – powiedziała „Gazecie Wrocławskiej” H.
Z jej relacji wynika, że próbowała się bronić. Uderzała pięściami w okna i krzyczała. W pewnym momencie z naprzeciwka nadjechało auto. Osoby w środku zauważyły, że coś jest nie tak. Obcokrajowiec też zdał sobie z tego sprawę.
Wówczas Agnieszka H. uciekła z pojazdu, a 23-letni imigrant odjechał. Do domu odwieźli ją obcy ludzie.
– Na drugi dzień zgłosiłam się na policję. Znaleźli go wiele kilometrów za Wrocławiem. Sprawa w sądzie potoczyła się szybko. Na teczkach było napisane „pilne” – mówiła H.
Na początku imigrant-gwałciciel przyznał się do czynu.
– Myślał, że posiedzi 3 miesiące i wyjdzie – oceniła Agnieszka H.
– Jednak jak dostał adwokatkę, to zaczął się z tego wycofywać. Twierdził, że sama tego chciałam, że nazywałam go: „serduszkiem”, „kochaniem” i „skarbem”.
Sędzia był zaskoczony. Przed sobą miał wyniki badań DNA i zeznania, które pokazywały zupełnie coś innego. On mówił, że zostały sfałszowane – relacjonowała kobieta.
Wyrok w II instancji 23 maja ubiegłego roku wydał Sąd Okręgowy we Wrocławiu. Orzeczono 4,5 roku pozbawienia wolności.
Ponadto Gruzin dostał 10-letni zakaz zbliżania się do swojej ofiary. Musi też zapłacić zadośćuczynienie w wysokości 20 tys. zł.
– Cieszę się, że on siedzi, ale wciąż nie zapłacił mi za doznaną krzywdę psychiczną i fizyczną. Te pieniądze powinny zostać przekazane na naprawę szkody. Tylko że sama nie jestem w stanie ich wyegzekwować – powiedziała Agnieszka H.
Wezwanie do zapłaty wysłała na teren więzienia. Była też u komornika, ale ten okazał się być nieskuteczny.
Zgłosiła się również do Funduszu Sprawiedliwości. Zaproponowano jej pomoc psychologiczną.
– Chciałabym, żeby ludzie wiedzieli, jak to wygląda. Sprawca siedzi w więzieniu. Je, śpi i ćwiczy za nasze podatki, a ofiara zostaje sama. Państwo nie chce mi dać za doznaną krzywdę. Wiem, że te pieniądze nie są w stanie naprawić psychiki, ale mogłyby pomóc – podsumowała.
„Gazeta Wrocławska” skontaktowała się z Ministerstwem Sprawiedliwości. Te potwierdziło, że państwo nie pokrywa zasądzonego zadośćuczynienia za krzywdy, gdy sprawca jest w więzieniu i nie ma takiego funduszu.
„Ofiara przestępstwa, która nie otrzymała zasądzonych świadczeń, może skorzystać z bezpłatnej pomocy psychologicznej, prawnej i materialnej w ramach Funduszu Sprawiedliwości, a także złożyć wniosek o państwową kompensatę – jeśli spełnia ustawowe warunki (ciężki uszczerbek na zdrowiu i brak innych źródeł pokrycia kosztów) – przekazał przedstawiciel wydziału prasowego Ministerstwa Sprawiedliwości.
3.08.2025 https://nczas.info/2025/08/03/w-usa-rozwazaja-zniesienie-norm-emisji-w-ue-ich-zaostrzenie-sommer-naprawde-musimy-na-to-pozwalac/
W USA rozważane jest całkowite usunięcie norm spalinowych.
Tymczasem w Unii Europejskiej klimatystyczna agenda oparta na ideologii sprawnych umysłowo inaczej trzyma się mocno i rozważane są zaostrzenia w tej kwestii.
W 2009 roku uchwalono w USA ustawę o czystym powietrzu. Przekonywano w niej, że emisja gazów cieplarnianych, w tym tych samochodowych, jest szkodliwa dla zdrowia i życia. Ustawa ta obecnie obowiązuje.
Na jej podstawie w USA lobbowano za silnikami hybrydowymi i elektrycznymi. Wprowadzono przywileje podatkowe dla takich pojazdów. Mocno skorzystała na tym m.in. marka Tesla.
Amerykanie jednak nie dali się zrobić w konia jak Europejczycy. Dalej jeżdżą samochodami z silnikiem Diesla.
Co na to Agencja Ochrony Środowiska? Ano staje po stronie narodu i proponuje zniesienie norm emisji spalin. Postuluje też wycofanie wszelkich zakazów sprzedaży aut z silnikami spalinowymi oraz zaprzestania wydawania pieniędzy podatników na promowanie aut elektrycznych.
Agencja wskazuje, że kupno auta powinno być świadomym wyborem konsumenta. Zniesienie norm miałoby spowodować spadek cen samochodów spalinowych. Oszczędności mogą wynieść 54 mld dolarów w skali roku.
W tym samym czasie w unijnym kołchozie ideolodzy podniesieni do rangi urzędników dyskutują o zaostrzeniu obecnych norm emisji spalin. Trwają prace nad projektem ustawy zakazującej dużym firmom oraz wypożyczalniom samochodów kupowania aut spalinowych od 2030 roku.
„Mimo iż europejskie samochody stanowią tylko ułamek (!) światowej emisji CO2, to unijni urzędnicy coraz bardziej wprowadzają ‘ekologiczny’ reżim. Stanowi to duży problem dla producentów samochodów. A przecież spokojnie moglibyśmy wrócić choćby i do norm Euro 6; klimat by na tym nie ucierpiał, a odetchnęlibyśmy z ulgą będąc choć trochę bliżej normalności” – czytamy na pch24.pl.
Do kwestii zmiany podejścia USA do klimatyzmu odniósł się m.in. redaktor naczelny „Najwyższego Czasu!” dr Tomasz Sommer.
„Stany Zjednoczone odchodzą właśnie od dogmatu antropogeniczności globalnego ocieplenia. Dwutlenek przestał być już szkodliwy, wiatraki mają działać na rynku albo zginąć, a klimat się zmienia bo.., nie jest stały. Mało tego ‘konsensus’ znika” – napisał na X dr Tomasz Sommer.
„I tylko w Berlinie i Generalnej Guberni eko-nazizm się broni. Naprawdę musimy na to pozwalać?” – podsumował redaktor naczelny „Najwyższego Czasu!”.
Jerzy Karwelis https://dziennikzarazy.pl/2-08-najjasniejsza-na-zakrecie/
2 sierpnia, wpis nr 1368
Polska dojechała do zakrętu. Byliśmy (jesteśmy?) na wirażu w związku z przesileniem prezydenckim i trochę mi niesporo tak zamykać temat, tuż przed końcowym etapem tego poślizgu, jakim jest ostateczne zaprzysiężenie Nawrockiego, czyli wyjście na prostą. Nie wiadomo czy tam uśmiechnięci będą coś chcieli nawywijać, a więc piszę to tuż przed wyjściem z zakrętu, nie wiedząc, czy to koniec, czy początek jeszcze bardziej chaotycznego slalomu zakończonego zakrętem śmierci. Państwa polskiego.
Rzecz jasna, nawet jak Tuski odpuszczą i Konstytucji stanie się zadość, to wcale nie koniec. Przygotowywany jest instytucjonalny i wcale nie legalny skoncentrowany front walki z prezydentem-sutenerem, bo od tego poziomu „państwowotwórczego” zjeżdża Tusk, głosami swoich jak zwykle wystawionych na front akolitów. To się dopiero zacznie, tak, że wszystkie te podszczypywania i upokorzenia wobec śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego będą nam się zdawały Wersalem. Ale możemy się dokładniej przyjrzeć jak to się stało, że weszliśmy w ten drift, bo dzięki tak rozpoznanym mechanizmom zobaczymy prawdziwy przekrój rzeczywistej konstrukcji systemu III RP. Zobaczmy więc jak do tego doszło, że weszliśmy w ten zakręt, kto był za kierownicą, jak działał silnik, hamulce i w końcu – co to nam powie o całym pojeździe Najjaśniejszej.
Najjaśniejsza na kółkach
Po pierwsze sama konstrukcja jest awariogenna. Ugruntowana w systemie równoległym konstrukcja czekała osiem lat na jej zapisanie w Konstytucji. Sama ustawa zasadnicza przez lata była tylko fasadą ukrywającą rzeczywisty system kompradorów wewnętrznych i zewnętrznych, opisanych w mojej książce „Elity”. Ale była tylko fasadą. Dziś konstytucja jest już tworem tak porysowanym, że zaczyna być coraz bardziej widać prawdziwe konstrukcje podtrzymujące ten chwiejny coraz bardziej gmach. Z tak złożonym samochodzikiem państwowości co chwila mamy kłopoty: słabnie moc, choć silnik jest całkiem fajny, konie mechaniczne rozwoju pracują niekoniecznie na naszą, samochodziku rzecz, pojazd jest tak przeładowany regulacjami, że dobijają amortyzatory, w końcu – układ sterowniczy (i tak niekonkretnie skonstruowany w Konstytucji) przechodzi co chwila w inne ręce, coraz mniej kompetentnych kierowców. Jedziemy więc albo wolno, albo zrywami, pasażerowie są coraz bardziej sfrustrowani, a więc… rzucają się na siebie z pretensjami. Byliśmy więc od początku skazani na takie drifty, ale ten już jest witalnie krytyczny. To nie kolejny wypadeczek przy pracy, to paroksyzm wskazujący na śmiertelną chorobę, którą, bez jej diagnozy jeśli przegapimy, to może być już za późno.
Ten system generuje najbardziej szkodliwy objaw zapaści III RP, czyli plemienny dwójpodział wojny polsko-polskiej. Boje o to, kto z dwóch starzejących się kierowców usiądzie „za kierownik” emocjonuje tłumy na tylnej kanapie, ale odciąga ich uwagę – co jest procesem wysoce stymulowanym przez obu kandydatów na kierowców – od prawdziwych priorytetów. Czyni się to dlatego, by komuś z pasażerów nie przyszło do głowy zapytać gdzie tak właściwie jedziemy i czy kierowcy mają o tym pojęcie większe, niż ktoś z tylnych siedzeń. Emocje są tak wielkie, że walka o naszego kierowcę przysłania już nie tylko priorytety, ale reguły prawa drogowego. Jedziemy pod prąd tym przepisom, za zgodą pasażerów (a co najmniej jej aktualnej plemiennej połówki) i przy zamkniętych oczach ciał kontrolujących. Ale dość już tych wstępnych analogii samochodowych. Wiemy jakie są systemowe zagwozdki, które generują nam, jak socjalizm, problemy nie występujące w innym ustroju. Po prostu robimy to sobie sami, a teraz popatrzmy jak to poszło w tym wypadku.
Walka była o domknięcie, lub – ze strony PiS-u – odemknięcie systemu. Tak się strony umówiły przy Okrągłym Stole, co zapisano później w Konstytucji, że układ polityczny ma być słaby, bez wyraźnego centrum władzy, a więc i odpowiedzialności, chwiejny, trzymający się w szachu, ale nie, jak w przypadku Monteskiuszowego checks and balances, by nie rozrastały się nadmiernie trzy ramiona trójpodziału władzy kosztem dobra wspólnego. Polski podział władzy prowadzi do chaosu, gdzie władze instytucjonalne działają właściwie w dwóch trybach: albo całkowitego podporządkowania się politycznemu zwycięzcy, który bierze wszystko, co jest zaprzeczeniem demokracji, a zwłaszcza już liberalnej, albo wykorzystują swoje głównie negatywne kompetencje wzajemnego oddziaływania do blokowania jeden drugiego – kosztem funkcjonalności państwa, nawet w tak podstawowych zadaniach jak bezpieczeństwo.
Trzy powody niedomknięcia systemu
I tak było w kwestii tegorocznych wyborów na prezydenta. Układ miał się domknąć i to chyba już na długo. Koalicja uśmiechniętych z prezydentem z innego obozu nie mogłaby zrealizować swych planów, które były nakierowane na całkowite i długotrwałe przejęcie władzy w układzie kompradorskim, czyli całkowite już podporządkowanie Polski interesom strategicznym patrona zewnętrznego w postaci Niemiec.
Pierwszy cios dla tego projektu domknięcia przyszedł z Ameryki, po wyborze Trumpa. Gdyby dziś w Waszyngtonie rządziła Kamala, a właściwie jej „kamaryla”, to 6 sierpnia kto inny przysięgałby przed Zgromadzeniem Narodowym, po wzorowo przeprowadzonych wyborach (do tego wątku jeszcze wrócimy później). Kolejność miała być taka – KO wygrywa (udało się), zwycięzcy bidenowcy nie wtryniają się między wódkę a zakąskę w dominacji Niemiec nad Europą, traktując je jako junior-partnera do pilnowania amerykańskich interesów na Starym Kontynencie. Potem wygrywamy Trzaskiem wybory na prezydenta i jedziemy już bez trzymanki. Nie udało się, głównie… z lenistwa i przez ostentację.
Czemu przez lenistwo? Tusk rządził już ponad półtora roku. Miał tysiąc okazji, by wysmażyć super ustawy, nawet te spełniające swoje 100 obietnic, kłaść na biurku Dudy i pokazywać palcem jak to pisowski prezydent wkłada kaczorskiego kija w szprychy koła napędowe obiecanych reform. Ale poszło inaczej – Duda podpisywał większość ustaw, a więc okazał się mało blokującym, zaczopował z 4-5 ustaw, ale tych raczej o proweniencji obyczajowego konfliktu społecznego. A te ustawy, które mógł i miał uchwalać Tusk z powodu tego lenistwa musiała wstawiać (dodajmy – złośliwie)… opozycja, by widzieć jak rządząca koalicja musi zajadać codziennie własną żabę. Ten szkodliwy trend zauważył nawet marszałek Hołownia i, by uniknąć blamażu własnej formacji i kolegów-koalicjantów, szeroko otworzył drzwi zamrażarki sejmowej, którą w pierwszym dniu swego marszałkowania, okazało się, że tylko oralnie, zniszczył.
Pycha to pokaz instytucjonalnego i systemowego upadku III RP i wnioskowania z tego przez klasę polityczną, że wszystko wolno. Prowadziła ona do działań ostentacyjnych, których z samej zasady nie wstydzono się. Zwycięzca bierze wszystko i parę dodatków na dokładkę – co nam zrobicie, nie macie przecież płaszcza większości, wypad z baru. Ale skoro program tej formacji miał tylko jeden ośmiogwiazdkowy punkt pogardy, to trudno było nie popaść w urojenia wyższościowe. A lud tego nie lubi, gdyż okazało się, że może do pseudoelity nie być wcale zaliczony, zwłaszcza, że strona tejże nadawała jakich to obrządków i samokrytyki, ba – czujności do wyławiania wrogów trzeba dokonać. A tak w ogóle to skąd ten samobójczy pomysł, że doły lgną do elity? A czemuż miałyby to robić? Przecież codziennie mają serwowany turpizm polityczny, estetykę brzydoty całej „klasy próżniaczej”, która wydaje z siebie tak niskie poziomy etyczno-estetyczne, że kto porządny miałby do tej lumpenelity lgnąć?
Plan był prosty – media za nami, pedagogika wstydu i obciachu, walka nie z rywalami politycznymi, ale manichejski bój dobra ze złem, fajnopolski kandydat, leczący kompleksy ludzi z pierwszego awansu społecznego, mówiący językami świata. Ale po drugiej stronie cwanie wystawiono Nawrockiego, jako polskę wersję amerykańskiego wiceprezydenta JD Vance’a, człowieka z systemowo wykluczonych przez elitę dołów, „nasz człowiek z sąsiedztwa” (u nas – z blokowiska). I, jak z pewniakiem Komorowskim, zgubiła ich wszystkich pycha. Ale to co się pokazało po drodze, to wykwit III RP jako knajackiego kartonowego państwa. Zaprzęgnięto do walki o wszystko co tylko było na stanie uśmiechniętej władzy, która obróciła przeciwko kandydatowi PiS-u cały aparat państwowy. Zabranie kasy konkurentom, bojkot medialny, propagandowa nagonka, ostentacyjny serwilizm mediów, w końcu – zaprzęgnięcie służb do walki politycznej na kompromaty. Dali z siebie wszystko. I… ustrój Polski na to pozwolił. A…, że łamali przepisy? No tak, łamali i łamią – i co? I nic. Jak w tym kawale: Dziennikarz pyta: „a nie boicie się, wy władzo, tak kraść, że ktoś się o tym dowie?” Władza: „no, dowiedział się Pan i co z tego?”
Teoria Pogody
Szło dobrze, ale pogrzeb się nie udał. Ale i na to był scenariusz – olać wynik, jeśli ten będzie niekorzystny. Na stole leżał świeżutki case rumuński, wiele zresztą posunięć naszych władz, to import z Rumunii „dobrych praktyk”, o które zresztą nasze służby pytały rumuńskie. Nie przecież o to, jak zabezpieczyć święty proces wyborczy przed wrażym Putinem, ale jak skręcić wybory tak, by wygrał ten, kto ma wygrać. Można to było zrobić na dwa tempa: albo skręcić sam proces wyborczy, albo nie dopuścić złego wygranego do objęcia stanowiska. Podzielam pogląd Radka Pogody, który uważa, i dowodzi, że przewał „na Rumuna” był gotowy. Miało być dosypane – słabymi punktami były zaświadczenia o głosowaniu i zagranica. Radek utrzymuje, że przekręt zablokowała… Ursula von der Leyen, która to biedaczka musiała wstać rano, by jeszcze w czasie ogłaszania wyników przez szefa polskiej PKW wysłać do Nawrockiego post z gratulacjami. Żeby Donek zrozumiał, że tu rumuński numer nie przejdzie, zaś ludzie zobaczyli w milionach tę informację, skierowaną właściwie głównie do Tuska – żadnych ruchów panowie, tam w Polsce. Na Ursuli taką deklarację miał wymusić Trump, który albo olał, albo przegapił numer Bukaresztu, ale łyknięcie Polski z taką ostentacją było już całkiem wbrew monachijskiej deklaracji DJ Vance, który zaproponował europejskim oficjelom, by się zastanowili o jaką demokrację walczą knajackimi metodami. Dlatego Tusk wiedział, że przegrał już w trakcie ogłoszenia pierwszych exit polli, czekano na wynik prawdziwy, a jaki był on naprawdę, to Tusk wiedział.
Druga próba została podjęta w temacie kampanii sugerującej fałszerstwa wyborcze. Do tego użyto jako forsującego zderzaka Giertycha, który rozpętał absurdalną histerię, którą zaraziło się do dziś (i prątkuje) wielu obywateli sfrustrowanych wynikiem wyborczym. Ta klęska była jeszcze większym szokiem niż wtedy, kiedy w pierwszej turze pierwszych wyborów na prezydenta III RP charyzmatycznego Mazowieckiego pokonał noname Tymiński. A więc lud uśmiechnięty (przez zaciśnięte zęby) rzucił się na tę atrapę nadziei, że przegrał, ale wygrał, wyszło na nasze i jak to z nadzieją, która umiera ostatnia, będzie żyła ona w zmaltretowanych sercach wyznawców straconej nadziei przez całą kadencję prezydenta-sutenera.
Fałszerstwo demokracji
Numer był na rympał, ale był obliczony na inną reakcję zewnętrznych patronów. Teraz to nie MY sfałszowaliśmy wybory, ale oni, ten deep state pisowski, rozsiany po 30.000 komisji w niesamowitej konspiracji, choć pod państwową kontrolą rywali. Zachód miał to kupić, gdyż któż się ujmie za przestępcami przeciw demokracji w dniu jej święta, którymi są – ponoć – wybory powszechne? Ale tu też nie wyszło. Z Tuskiem jest coraz gorzej – traci swoje dotychczasowe, choć i tak wątpliwe walory. To był mistrz manipulacji i rozwałki poprzez chaos. Nawet jego lud tego nie kupił, bo w tym temacie zostali mu już tylko ultrasi. I to oni teraz, jak w Pabianicach, rzucili mu się do gardła, że nie zarządził liczenia głosów przez… policję. Nawet sam Donek złapał się za głowę, ale martwiąc się bardziej o to, do czego sam siebie doprowadził, niż nad głupotą swoich zwolenników. Ale tylko tacy mu zostali.
Manipulacja się też wywaliła. Argumenty (wpis na socjal mediach jakiegoś samozwańczego szarlatana od statystyki, który minister Bodnar zaniósł do Sądu Najwyższego jako argument na nieważność wyborów), wszystko okazało się kompromitujące dla ich wyrazicieli. W spadku, oprócz rozgrzanych do czerwoności ultrasów, Tusk dostał nowego zaganiacza, który przegonił samego pana, gdyż Giertych stał się na długo ustami PO i samego Tuska. Donek zawsze wystawiał harcowników, ale ci zawsze byli od podnoszenia morales swoich wojsk i naigrywania się z wroga. A tu się okazało, że Giertych nadaje ton na tyle, że oddziały zaczęły pohukiwać na Tuska, dlaczego nie każe odtrąbić do frontalnego ataku. Jak się Tusk zorientował co się dzieje w jego własnych szeregach, to już było za późno. Wyrosła mu opozycja z Giertychem i Sikorskim, których musi obłaskawiać nowymi obrywami po rekonstrukcji rządu. A więc nawet zepsuć porządnie się nie udało.
Z tzw. zamachem stanu, to już było od dawna o tym wiadomo. Chłopaki ogłaszali jak to ma wyglądać oficjalnie w mediach, z twarzą, pod nazwiskiem. Nie wiem dlaczego więc męczą tego biednego Hołownię, żeby się wyspowiadał u jednych w telewizji jako zdrajca, u drugich – przed prokuratorem jako świadek zamachiwania się. Wezwać taką Sznepfową z Zollem przed oblicze prokuratora i zaczną chłopaki pękać jak wydmuszki pod kopytkami wielkanocnego baranka. Ale sprawa jest prosta – do zamachu stanu w postaci uniemożliwienia zakończenia cyklu wymiany prezydenta poprzez zablokowanie Zgromadzenia Narodowego mógł namawiać Hołownię nie byle kto. Tu musiał być ktoś, kto taki proces mógł zrealizować do końca, ktoś, kto również mógłby postawić w stan gotowości aparat przemocy na wypadek protestów. A więc nie były to teoretyczne pogaduszki przy kawie o różnych wariantach tego czy owego. Zresztą, jak powiedziałem – szczegóły tego przewrotu były ogłaszane oficjalnie w mediach, które powoli przygotowywały lud na różne warianty, legalizując narracyjnie potencjalne działania władz.
Ostatnia (sic!) prosta?
Mamy więc ostatnią prostą, czyli niepewność czy i co się może stać w dniu zaprzysiężenia Nawrockiego. Różne warianty są możliwe, bo rządząca ekipa wykazała się wręcz samobójczą inklinacją do jeżdżenia już poza bandą „państwa prawa”. Ale ten wiraż pokazuje w całej rozciągłości mizerię naszej państwowości. Takie numery, na chama, nie byłyby możliwe w porządnej demokracji, a właściwie – republice. Państwo, ale i obywatele nie mają obecnie żadnej systemowej ochrony przed samowolą władz. A te są, podobno, tylko pośrednikami pomiędzy wolą suwerena a jej realizacją. A lud, co pokazały wybory, chce resetu pookrągłowego systemu klienckiej III RP i dał czerwoną kartkę fałszowi naprzemienności POPiS-u. A więc wola ludu i jej polityczna emanacja rozjechały się, nawet w, zdawałoby się, że kontrolowanej, domenie narracyjnej. Czyli lud już wie, że coś nie gra i że, aby grało, obecna CAŁA scena polityczna powinna wylądować na śmietniku ponurej strony historii.
Do tego, by ta już coraz bardziej uświadomiona konstatacja nabrała realnych kształtów oddziałujących politycznie trzeba i zorganizowanej woli, i przywództwa, ale i czasu. A tego mamy coraz mniej. Pędzimy z górki w rozklekotanej maszynie, kierowca już nawet nie patrzy na drogę, tylko walczy o utrzymanie się przy kierownicy, nie chce się zatrzymać, bo może dostać wieloletni mandat. Z tyłu szykują się starzy wyjadacze konkurencyjnego stałego kierowcy. A więc możemy się nie zatrzymać w celu naprawy szrociejącego państwa, tylko gnać tak dalej, kłócąc się o kierownicę. Możemy więc wypaść nawet na tym zakręcie, a już na pewno na każdym następnym. I jeśli Matka Boska nas z tego jednak wyprowadzi, to trzeba będzie sobie obiecać porządny reset. Inaczej wypadniemy na którymś zakręcie. Losy świata przyspieszają, nasza górka, po której suniemy w dół, stromieje i mogą się pojawić głosy z wewnątrz i z zewnątrz, że może tę kierownicę oddać w niepolskie ręce. I wtedy już wszystko jedno w jakim mundurze i z jakim językiem. Bylebyśmy tylko ocaleli. Ale po co komu taki państwowy gruchot? Można nas przecież rozebrać na części, ocalałych puścić na pole, by pili kako, które sami naważyli. I zgasić po tym wszystkim światło. Wtedy już nad Najciemniejszą…
Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
https://pch24.pl/przez-protestancka-rewolucje-do-apostazji-tragiczna-historia-duchowa-anglii
(Casey And Sonja, CC BY-SA 2.0 , via Wikimedia Commons )
——————
prof. Tomasz Panfil, historyk
==========================================
Henryk VIII zerwał przysięgę złożoną Bogu. Przysięgał przecież, że będzie dbał nie tylko o dobro lordów, mieszczan i kmieci, ale również, że będzie przestrzegał praw Bożych; że będzie wierny jednemu, świętemu, apostolskiemu i powszechnemu Kościołowi. Akt Supremacji, w którym król angielski ogłosił się głową „kościoła” w Anglii, był zniszczeniem jedności i powszechności Kościoła.
Kiedy zrywa się z Bogiem powstaje pustka. Pustka eschatologiczna, pustka aksjologiczna. Taką pustkę po zerwaniu z Bogiem i Jego prawem, trzeba czymś wypełnić, więc wypełnia się ją człowiekiem i jego prawami – mówi prof. Tomasz Panfil, historyk.
Szanowny Panie Profesorze, Wielka Brytania to wyspa, której Rzymianie nigdy do końca nie zdobyli. Jak w związku z tym dotarło tam chrześcijaństwo?
Rzymianie zdobyli Brytanię, ale nie zdobyli Kaledonii, czyli części dzisiejszej Szkocji. Po rzymskiej stronie Muru Hadriana pozostawało 2/3 wyspy – z współczesnymi Edynburgiem i Glasgow. Niezależna pozostała północna trzecia część. Wiele brytyjskich miast z Londynem na czele założyli Rzymianie. Kiedy w IV wieku ich potęga zaczęła się kurczyć, metropolia najpierw likwidowała swoje najdalej wysunięte przyczółki i prowincje peryferyjne. Rzymianie opuścili Brytanię w końcu IV wieku, ale pozostawili tam dostatecznie dużo ludzi, instytucji i wiedzy, żeby uczynić później z wyspy punkt startu dla odnowy kultury europejskiej. Bo przez kilka stuleci wyspy nie dotknął wywołany ekspansją germańską regres cywilizacyjny, a zwłaszcza kulturowy.
To jest wersja bardzo uproszczona, oczywiście. Między V a VII wiekiem Brytania zapomniała, że Rzymianie byli zdobywcami, ale pamiętała, iż byli przodkami elit kulturowych i twórcami systemów społecznych. Historia Brytanii jest do XI wieku tak skomplikowana, że łatwo się zaplątać w nawarstwiających się wątkach…
W każdym razie Rzymianie plemiona miejscowe albo zlatynizowali i podnieśli na zdecydowanie wyższy poziom kulturowy i cywilizacyjny, albo – jak tajemniczych dosyć Piktów i wojowniczych Kaledończyków – wyparli na północ za Mur Hadriana i – na krótko – jeszcze dalej, za Mur Antonina.
Sercem późniejszej Wielkiej Brytanii czy kultury angielskiej była zlatynizowana Walia. Do dziś z dumą nawiązuje ona do swojego rzymskiego pochodzenia. Dafydd Iwan napisał porywający, nieoficjalny hymn kraju, fantastycznie śpiewany w rodzimym języku przez kibiców piłkarskich. W hymnie tym jest wzmianka o Macsenie, czyli Magnusie Maksymusie, cesarzu w latach 383 – 388. Wyruszył on po władzę nad imperium właśnie z Walii. I – uwaga – był gorliwym katolikiem dosyć ostro zwalczającym ponownie – po porażce na soborze nicejskim – rosnącą w siłę herezję ariańską.
Ale Sarmaci też mówili, że są potomkami Rzymian…
Tyle tylko, że Walijczycy mają rację. Oni faktycznie są – oczywiście w jakiejś, genetycznie rzecz ujmując, części – potomkami Rzymian. Z pewnością byli nimi pod względem kulturowym, w tym ujęciu Walia, serce wczesnośredniowiecznej kultury brytyjskiej, ma rzymskie korzenie.
Skoro Rzymianie nie zdobyli Szkocji, to skąd się wzięli mnisi iroszkoccy?
Tu znowu mamy pomieszanie z poplątaniem…
No to może inaczej: jak chrześcijaństwo trafiło do Szkocji, skoro Szkocja jest niezdobyta?
Moment, Panie redaktorze. Najpierw trzeba to wszystko naprostować. W tamtych czasach Szkocją nazywano Irlandię. A potem chrześcijańscy Szkoci z Irlandii zaczęli wpływać na wyspę angielską i zasiedlać jej pogańską północ. Ten właśnie obszar zaczęto nazywać Szkocją Mniejszą, a potem Irlandię zaczęto nazywać Hibernią, a Szkocja Mniejsza została Szkocją.
Teraz już wszystko jasne?
Chyba tak, ale na wszelki wypadek powiem, że nie…
No właśnie… Trudno jest w lapidarnym skrócie opisywać zjawiska, które się działy przez wieki na wielkich obszarach. Siłą rzeczy musimy stosować uproszczenia i ryzykujemy, że pominiemy coś istotnego, przez co łańcuch przyczyn i skutków będzie cokolwiek niezrozumiały albo nam się splącze.
Iroszkoci to tak naprawdę irlandzcy, schrystianizowani Irowie, którzy zasiedlili Szkocję.
Bo ci oryginalni „Szkoci” to tak jak się orzekło, Kaledończycy i Piktowie, którzy zostali zepchnięci już całkiem na północny skraj wyspy.
Chrześcijaństwo zatem docierało na Wyspę w wielu falach, w dodatku z wielu kierunków. Nie było jakiegoś jednego, pojedynczego aktu konwersji wysp brytyjskich. Misjonarze przypływali z różnych kierunków, przeprowadzali chrystianizację – albo ginęli z polecenia miejscowych władz i kapłanów. Święty Patryk był rzymskim Walijczykiem – albo walijskim Rzymianinem – nawracał Irlandię w V wieku i przy okazji wytępił wszystkie węże.
Słyszę dzwony, ale nie wiem z którego kościoła… Irlandia jest jedyną częścią Europy, gdzie nie żyją węże?
Tak, i wszyscy się zastanawiali, jak to jest możliwe: „ach! Jaka to piękna, zielona wyspa, nie ma tu żadnych węży. Cud!”. Zatem przypisano zabicie wszystkich węży modlitwie świętego Patryka. Węże syczały głośno i przeszkadzały mu się modlić, więc misjonarz zaniósł modlitwę do Boga, żeby przestały mu przeszkadzać. I tym oto sposobem w Irlandii nie ma węży, ale jest za to dużo klasztorów. Podobna legenda istnieje również w Anglii, tyle tylko, że tam pustelnikowi w medytacjach przeszkadzały śpiewające skowronki. Puentę już znamy.
W III i IV wieku cesarstwo zachodniorzymskie pogrążone jest w kryzysach, pod naciskiem wrogów wewnętrznych i z powodu zaburzeń wewnętrznych zaczyna słabnąć i kurczyć się. Proces zwijania imperium zaczyna się oczywiście od peryferii. Centrum trwa najdłużej.
Powolne zwijanie władzy imperialnej może mieć również pozytywne aspekty, bo jeśli proces zmian nie jest gwałtowny, tylko stopniowy, to owszem: ewakuują się instytucje państwowe i struktury armii, ale pozostają lokalne elity, zachowujące kulturę rzymską i chrześcijańską. I właśnie na brytyjskich peryferiach w spokoju trwały klasztory chrześcijańskie, w których nadal modlono się do Boga i przepisywano teksty liturgiczne, hagiograficzne i rocznikarskie.
Chrześcijaństwo dotarło na wyspy wcześnie i mocno się zakorzeniło, ale potem z kolei przybyli tam germańscy poganie. Elity nowej władzy były znów pogańskie, ale dość szybko się chrystianizowały: czy to pod wpływem misjonarzy, czy po prostu przejmując wyższą kulturę społeczności lokalnych.
Ale żeby znowu nie mieszać sobie i nie tworzyć tego przekładańca chronologiczno-wyznaniowego, możemy przyjąć, że ostateczna chrystianizacja wyspy – z wyjątkiem krańców północnych przebiega w ciągu wieku VII, na co wpływ mają klasztory z Irlandii.
W 529 roku rodzi się pierwszy zakon świata, czyli benedyktyni. Niecałe 70 lat później powstaje zaś opactwo świętego Augustyna w Canterbury…
Wówczas jeszcze nie świętego. Założycielem był Augustyn, który później został świętym i to jego imię później związało się z najważniejszym, benedyktyńskim opactwem Canterbury, a właściwie w Durovernum, bo takiej łacińskiej nazwy również używano. Kilkaset lat później, w XII i XIII wieku swoje placówki założyli tam templariusze, dominikanie i franciszkanie. Warto również dodać, że Canterbury było również stolicą królestwa Kentu: św. Augustyn najpierw ochrzcił króla Etelberta, a potem z pomocą władcy – o tego typu współpracy, niezbędnej dla powodzenia fundacji, już rozmawialiśmy – założył klasztor (597 r.) Pierwotnie opactwo było pod wezwaniem śś. Piotra i Pawła.
70 lat to w tym wypadku dużo? Mnie się wydaje, że nie… Rzym upada, komunikacja jest jaka jest, dopłynąć do Wielkiej Brytanii to też nieprosta sprawa…
Przy okazji jednej z poprzednich rozmów wyraziłem swój sceptycyzm wobec Pańskiego twierdzenia o upadku Cesarstwa Rzymskiego. No więc teraz ponownie, Panie Redaktorze, powtarzam: Cesarstwo Rzymskie nie upadło. Ono dalej trwało. Ono trwało w mentalności ludzi. Ono wcale nie upadło. Ono się po prostu zmieniło.
Jasne, centrum władzy nie jest już w Rzymie, bo przecież już wcześniej cesarze wynieśli się do Rawenny, a potem do Chorwacji, a potem do Konstantynopola, czyli następowała migracja centrum władzy i jej stolicy. Natomiast stolicą jest siedziba władcy Rzymu, zatem stolica Imperium Rzymskiego znajduje się w Rawennie, w Splicie, w Konstantynopolu, ale to wciąż pozostaje Rzym, to wciąż pozostaje to samo państwo, to wciąż pozostają te same tworzące je idee, trwają kultura, a także cywilizacja. Drogi rzymskie istnieją do dzisiaj, możemy zobaczyć fragmenty muru Hadriana. Nie możemy wprawdzie wziąć kąpieli w rzymskich termach, ale można było zorganizować w nich koncert trzech tenorów. Koncerty operowe, rockowe, italo disco oraz mecze siatkówki wciąż odbywają się w amfiteatrze w Weronie.
Będziemy rozmawiać o kulturze, więc pojęcie idei nam się tutaj bardzo przyda, zwłaszcza, że naszym tematem jest kultura chrześcijańska, dla której filozofia Platona stanowi metodologiczny fundament; czyli: w platońskiej i świętego Augustyna filozofii idealistycznej idea jest bytem najważniejszym, nie zaś rzeczy istniejące. Platon zresztą i jego zwolennicy powątpiewali w realność rzeczy. Dla nich istota zawierała się w ideach; to idee były prawdziwe, a świat materialny i rzeczywistość to tylko blade odbicia idei. Przykład: o człowieczeństwie i wartości jednostki ludzkiej decyduje nieśmiertelna, idealna dusza, nie zaś ułomne, podatne na zniszczenie ciało.
A zatem: Rzym też jest taką swoistą ideą. To, że on w swej postaci materialnej przeżywa kryzysy, pozornie nawet upada, , to nic. Istotą jest idea Imperium Rzymskiego. Idea, której najważniejszymi elementami jest Pax Romana – rzymski pokój – oraz prawo rzymskie oparte na Ius i Lex, czyli prawach naturalnych, niezbywalnych oraz na prawie stanowionym.
Te wszystkie pojęcia tworzą pewną ideę, która jest żywa. To, że politycznie państwo upada, kurczy się, przeżywa kryzysy, dzieli, no to taki jest los materii, ważne jest to, co się dzieje z nieśmiertelnymi ideami.
Wróćmy do Pana pytania… 70 lat to wcale nie tak dużo, jakby komuś się mogło wydawać. Przepływ informacji jest tak szybki, jak przemieszczają się wędrujący ludzie…
Benedyktyni, przemierzali właściwie całą Europę, zakładali swoje klasztory propagujące nowy, atrakcyjny styl pobożności, nieuchronnie musieli dotrzeć również do Brytanii. Proszę pamiętać, to, co przez wieki zapewniało komunikację wewnątrz Imperium Rzymskiego, czyli wspaniałe, brukowane rzymskie drogi, one w wieku VI wciąż istnieją w dobrym stanie. Można nimi jechać, wędrować, przemieszczać się. Oczywiście bywa niebezpiecznie, bo zabrakło legionów pilnujących porządku, ale drogi są, więc szybkość przenoszenia się koncepcji, idei, wzorców kulturowych wcale nie jest dużo mniejsza niż w czasach imperialnego Rzymu.
Wprawdzie wędrowni filozofowie czy mnisi z pewnością nie wędrują w tempie 30 kilometrów dziennie, tak jak maszerowali legioniści. Niemniej jednak cały czas są w stanie pokonywać po kilkadziesiąt kilometrów. Cóż to więc jest dotrzeć z Rawenny do Mediolanu czy do Paryża; zwłaszcza, że można przyłączyć się do jakiej kupieckiej karawany? Wprawdzie wprawny piechur idzie szybciej niż woły w jarzmie, ale za to one są bardziej wytrzymałe. Wprawdzie między Normandią a Brytanią wciąż jest kanał, jednak, jak możemy wnioskować z częstotliwości podróży, przepłynięcie go nie jest wielkim problemem. Rzymianie pokonywali te niespełna 40 kilometrów tam i z powrotem, to dlaczego nie mieliby dać rady przepłynąć ludzie wczesnego średniowiecza?
Dlaczego właśnie w Canterbury Augustyn zdecydował się założyć klasztor, powołać opactwo?
Wspomniałem już o przychylności lokalnego władcy. To warunek niezbędny. Nie jest tak, że jeden człowiek w habicie samodzielnie czy nawet w towarzystwie kilku współbraci, podejmuje dzieło fundacyjne. Nie, absolutnie niezbędna jest akceptacja miejscowego władcy i jego wsparcie materialne.
Akurat opactwo w Canterbury powstało prawdopodobnie dzięki temu, że żona miejscowego króla była chrześcijanką. Dlatego władca otoczył opieką tych przybyszy, nadał im ziemię, prawo wybudowania kościoła, możliwość głoszenia nauk etc. Tak samo 350 lat później działo się w Polsce: pogański władca, chrześcijańska księżna małżonka, pierwsi mnisi, pierwsza kaplica, pierwsze nauki. Dobrawa i Mieszko I. Proces incepcji religii chrześcijańskiej, a zwłaszcza tworzenia struktur kościelnych odbywał się we współdziałaniu z władzą świecką. Przykładów tego typu zdarzeń można znaleźć dużo więcej. Nie można separować dwóch sfer władzy – duchownej i świeckiej. Przecież monarchowie są pomazańcami, tak jak biskupi.
No i oczywiście przeciwnie: kiedy władca świecki ma pretensje do lokalnego biskupa czy do papieża, no to robi się z tego rzeczywiście starcie cywilizacyjne, wręcz gigantomachia, jak na przykład chociażby w wieku XIII, kiedy cesarz Fryderyk II toczył długoletni, wielowątkowy spór z papieżem Grzegorzem IX. Jedyny wypadek w dziejach, kiedy papież oficjalnie nie tylko cesarza ekskomunikuje, ale jeszcze nazywa go Antychrystem… To dopiero było wydarzenie.
A kiedy władza lokalna współpracuje z mnichami, z Kościołem, to wszystko się układa harmonijnie.
Jeszcze jedna mała wycieczka naokoło, Panie Profesorze, w związku z tym, co Pan powiedział o sporze cesarza Fryderyka z papieżem Grzegorzem – gdyby przejść do czasów Innocentego III, to okazałoby się, że papieże potrafili cesarzy i królów zrzucać z tronów…
Ależ oczywiście, że tak… I odwrotnie.
No to gdzie ta harmonia między władzą duchową, a władzą świecką?
Skoro właśnie wyszliśmy z klasztoru na Monte Cassino, to przypomnę, że cesarz Fryderyk II złupił Monte Cassino, bo chciał pokazać papieżowi, że on jest mocniejszy. Wcześniej, za Grzegorza VII Rzym złupili Niemcy oraz walczący z wojskami cesarskimi Normanowie.
Dlatego powiedziałem, że starcie tych dwóch największych potęg – bo przez wiele stuleci i cesarstwo, i papiestwo były największymi potęgami świata – zawsze wywoływało wstrząsy cywilizacyjne. Cywilizacja chwiała się wówczas w posadach, cierpiała też odporniejsza na perturbacje polityczne kultura.
A przecież takich starć, takich kryzysów mamy całe mnóstwo. Okres walki o prymat w Europie, jak historycy nazywają właśnie te spory toczone przez cesarstwo i papiestwo, trwał kilkaset lat. Jednym z punktów walki o prymat było to, czego się najczęściej w szkołach uczy, czyli tzw. spór o inwestyturę. Zapomina się dodać, był on tylko takim drobnym elementem wspomnianych zmagań. Miały one znacznie szerszy zasięg niż tylko spór o inwestyturę, czyli uznanie, kto wprowadza na stolicę biskupów, od kogo są zależni, czyje są biskupie majątki, kto komu co daje i na jakiej zasadzie.
Czy opactwo powstałoby, gdyby nie papież Grzegorz I – wychowanek benedyktyński?
Pewnie by powstało, bo nie ma się chyba co zbytnio przywiązywać do imion i do nazwisk, raczej identyfikujmy prądy kulturowe, z którymi łączą się konkretni ludzie.
Szerzy się idea, a jak ma na imię, czy jak się nazywa ten, który jest jej aktualnym i doczesnym promotorem, orędownikiem, to mniej istotne. Jak nie jeden, to drugi. Siła idei benedyktyńskiej była bardzo duża, a na wyspach brytyjskich spotkała się ona właśnie z tą wcześniejszą tradycją chrześcijańską, tą z końca IV, początku V wieku, tradycją Rzymu chrześcijańskiego i świętego Patryka i jego apostolskiej akcji misyjnej.
No bo właśnie: Anglia to nie jest teren dziewiczy. Wcale nie jest częstym zjawiskiem, że chrześcijańscy misjonarze ruszają ewangelizować kraje zupełnie chrześcijaństwa nie znające, jak w wieku X państwo Mieszka, a w wiekach późniejszych ziemie wnętrza Afryki czy wyspy Japonii. Wyspy Brytyjskie znały już chrześcijaństwo i to dobrze. Skądś się przecież ta żona króla, chrześcijanka wzięła, prawda? Walijski Macsen – cesarz Magnus wychował się w Brytanii w domu chrześcijańskim. Co oznacza, że kiedy Augustyn przybywa ze swoją misją, to chrześcijaństwo jest tam już od wieków znane. I – co ważne – nie jest to chrześcijaństwo charakterystyczne dla pierwszych dwóch wieków, czyli religia niewolników i ludzi ubogich. Wyznawczynią Chrystusa jest żona króla. Czyli to już jest religia ceniona i chrześcijanie w żaden sposób nie są dyskryminowani. Są ludźmi wpływowymi. I mamy powodzenie tej akcji misyjnej czy reemisyjnej, czyli założenie klasztoru w Canterbury. Wprawdzie papież Grzegorz zachwycał się sukcesami misyjnymi Augustyna i jego 40 towarzyszy, pisał o cudach godnych apostołów, gdy pod wpływem Augustyna nawracały się dziesiątki tysięcy Anglów, ale nie ma wątpliwości, że benedyktyni działają w środowisku znającym już religię chrześcijańską i przychylnym. Klasztory iroszkockie przechowujące, i to bardzo skrupulatnie, zdobycze późnego antyku są na Wyspie centrami kultury i wiedzy, również tej użytkowej…
A skąd je wzięły?
No jak to skąd? Przecież święty Patryk to jest IV wiek…
Ale co ma Pan Profesor na myśli mówiąc o zdobyczach? Chodzi o myśl, o ideę, czy o jakieś księgi, ikony bądź inne artefakty?
O wszystko, Panie Redaktorze: o koncepcje i refleksje, obserwacje i teorie zawarte w manuskryptach, a chociażby o samą technikę ich spisywania. Na przykład w IV wieku w Imperium wykształca się piękne, wyraźne pismo kodeksowe, tak zwana uncjała. I właśnie tą uncjałą posługują się mnisi, którzy w IV – V wieku zakładali klasztory w Irlandii, a później w Szkocji. Oni są odcięci od tego, co się dzieje na kontynencie, nie ulegają ówczesnej barbaryzacji kultury, tylko zachowują to, czego się nauczyli. Przekazują to kolejnym adeptom, oblatom, nowicjuszom w skryptoriach klasztornych. Mnisi iroszkoccy piszą pięknie, starannie i cały czas tak samo.
Ówczesny świat, czyli ulegające defragmentacji Imperium, podlega nieustannym wstrząsom związanym z zaburzeniami politycznymi; jak Pan mówi – z procesem upadania Cesarstwa Rzymskiego. W klasztorach iroszkockich czas jakby się zatrzymał. Mnisi niezmiennie siedzą w swoich skryptoriach i przepisują piękną uncjałą dawne teksty. I nie tylko przepisują teksty, ale również je iluminują.
Miniatury w tych rękopisach, manuskryptach iroszkockich są przepiękne, ale co ciekawe – podlegają podobnym zasadom, jak w późniejszym czasie ikony prawosławne. One nie ulegają zmianie. Przez dziesięciolecia i stulecia jest ta sama ornamentyka, te same barwy, te same techniki malowania, te same wzorce ikonograficzne etc.
Europa kontynentalna zmienia wzorce i techniki – niekoniecznie na lepsze. Odkrywają się nowe perspektywy, nowe spojrzenia, a u Iroszkotów wszystko trwa jak trwało, i to na szczęście dla nas. Te zmiany bowiem, które zachodziły na kontynencie, wcale niekoniecznie szły w dobrą stronę. To w odniesieniu do wytworów tego okresu stosuje się określenie barbarzyńskich naśladownictw.
Na przykład, skoro jesteśmy przy piśmie: od VI wieku Europa kontynentalna bazgrze coraz bardziej. To jest okres tak zwanych pism szczepowych. Oczywiście nie są to szczepy w rozumieniu dzisiejszej antropologii, ale taka się nazwa przyjęła. W tym przypadku to znaczy, że Merowingowie piszą po swojemu, Longobardowie piszą po swojemu, Kuria Rzymska, papieska pisze jeszcze inaczej, etc. I wszyscy piszą coraz mniej czytelnie. To są chyba najtrudniejsze do odczytania teksty. A przecież zadaniem benedyktynów; tą misją, którą wymyślił święty Benedykt, jest zachowywanie dorobku wieków poprzednich. Mnisi mają się modlić i pracować, ale mają również utrzymywać poziom kultury przepisując, kolportując i odnawiając.
Tutaj jeszcze dygresja: w wiekach V, VI, VII, VIII na kontynencie chrześcijaństwo jest już mocne, bardzo mocne. Oczywiście nie poważa pism autorów pogańskich, natomiast bardzo poważa antyczny pergamin. No więc co robią mnisi, żeby móc pisać nowe – zresztą nie najwyższych lotów – teksty teologiczne czy filozoficzne? Wywabiają teksty Cycerona i innych filozofów rzymskich czy greckich. Usuwają z pergaminu stary tekst, ich zdaniem bezwartościowy, pogański, czyli gorszy i w to miejsce umieszczają tekst nowy, często nikłej wartości rozważania teologiczne. No i dzięki temu, do naszych czasów, dzięki właśnie tej pracy mnichów przetrwały teksty Cycerona, łącznie z najważniejszym De Re Publica. To właśnie dzieło przetrwało w postaci tak zwanego palimpsestu, czyli wyskrobanej karty pergaminowej. Inaczej by się nie zachowało. Dzięki technologii da się palimpsesty odczytać.
A zatem na kontynencie rzeczywiście zapada mrok. Nie jest to ciemność, ale mrok. Nie będziemy teraz dyskutować na ile wieki do ósmego były ciemne, na ile mroczne, na pewno całkowita ciemność nie zapadła, bowiem rozświetlały ją płonące w klasztorach kaganki czy świece. Dzięki chrześcijaństwu jakieś światełka się w tej ciemności pogańsko-germańskiej paliły…
Ale zwracał Pan kiedyś uwagę, że rządzący królestwem Frankonii Merowingowie nie potrafią ani czytać, ani pisać…
I może Karolingowie również, na przykład Karol Wielki…
W historii toczy się taki spór, czy Karol Wielki umiał pisać, czy nie. On opanował podpis, to znaczy znamy z dokumentów cesarza Karola bardzo ozdobny monogram, który stawiał na dokumentach jako uwierzytelnienie postanowień (dyspozycji), ale po prostu się tej kaligrafii uwierzytelniającej nauczył. Prawdopodobnie umiał czytać. Nie umiał pisać, ale umiał czytać.
Merowingowie to najpotężniejsza dynastia w ówczesnej Europie, lecz są, jak to Germanie – trzeba pamiętać, że Frankowie to Germanie – ich zajmuje głównie wojna i władza. Pergaminy specjalnie ich nie interesują, bo nawet się tym rozpalić w kominku nie da czy wzniecić ogniska w czasie wojennej wyprawy. A jak są jeszcze zabazgrane, to tym bardziej pozostają w ich oczach nieistotne. Oni bardziej dbają o swe piękne długie włosy, symbol królewskości, niż o wiedzę.
Europa pogrąża się w licznych, lokalnych, ale nieustannych wojnach, wojenkach. Poza tym staje w obliczu rosnącego zagrożenia – najpierw arabskiego, a później muzułmańskiego. I jak to zwykle bywa: wspólny wróg jednoczy. Zagrożenie ze strony wschodu sprawia, że zachód zaczyna się jednoczyć, ale zostawmy politykę.
Karol to jest niesłychanie ciekawa postać, bo choć nie miał wykształcenia, to żywił olbrzymi szacunek dla nauki, słusznie dostrzegając w niej – i w kulturze – narzędzie władzy i spoiwo państwa.
Uważał, że nauka jest ważna i potrzebna dla efektywnego rządzenia, natomiast żeby przywrócić jej część dawnego blasku, musiał współpracować z Kościołem jako depozytariuszem dawnej wiedzy, musiał współpracować z benedyktynami i współpracował również z Iroszkotami, czyli z przybyszami z wysp brytyjskich. Ci docierają do Europy i odkrywają ku swemu zdumieniu, że to oni zachowali tę dawną kulturę wysoką, a Europa kontynentalna się zdegradowała.
To coś, co nazywamy renesansem karolińskim, jest w znacznej części autorstwa duchownych przybywających do Królestwa Franków z wysp brytyjskich. I tu znowu powraca na scenę opactwo w Canterbury, chociaż nie ono jedno, bo podobnych ośrodków jest znacznie więcej. Alcuin, czyli najbliższy współpracownik Karola Wielkiego z opactwem w Canterbury nie miał nic wspólnego, Beda Venerabilis, czyli Beda Czcigodny też nie był stamtąd. Istnieje kompleks złożony z wielu klasztorów południowo-brytyjskich, które zaczynają promieniować na kontynent.
W Canterbury przechowywano naukę na dobrym, wysokim poziomie. Tamtejsza fundacja obejmowała oczywiście skryptorium, obejmowała dobrą szkołę przyklasztorną. System oświaty budował się wówczas w oparciu o zakonne zgromadzenia, bo tam są ludzie umiejący pisać, czytać i nauczać. Stopniowo więc społeczności koncentrujące się wokół tych ośrodków również opanowują umiejętności czytania, pisania i rachowania.
Z tych przyklasztornych skryptoriów wyrastają szkoły. Później koncepcja systemowej edukacji zostaje przejęta przez państwa. Alcuin, bliski współpracownik Karola zakłada nie szkołę klasztorną, nie katedralną, tylko pałacową – przy siedzibie cesarza Karola w Akwizgranie. Ze względu właśnie na patronat państwa i mecenat cesarski mówimy o renesansie karolińskim, a nie np. o renesansie benedyktyńskim czy renesansie iroszkockim, aczkolwiek oczywiście i benedyktyni, i Iroszkoci duży wpływ na ten renesans mieli.
Wracając do pisma, które stało się czynnikiem istotnym w upowszechnianiu wiedzy, taka anegdota pokazująca jak piękne, jak czytelne, jak klasyczne w swojej formie było przechowywane w klasztorach pismo uncjalne, a potem karolińskie pół-uncjalne: kiedy zaczęła działać wspomniana szkoła pałacowa w Akwizgranie, opracowano tam kolejną wersję półuncjały, którą nazywamy minuskułą karolińską.
Minuskuła nawiązuje do wzorców klasycznych, ale dzięki oparciu na uncjale kodeksowej jest jeszcze ładniejsza. Gdybyśmy popatrzyli na kursywę starorzymską, to zobaczymy niemal nieczytelny tekst, mówiąc potocznie – jakby kura pazurem bazgrała. Kursywa minuskulna wcale nie była w swojej formie bardzo piękna.
Uncjała i później pół-uncjała są szczytowym osiągnięciem w rozwoju pism antycznych. Tak piękne w swoim charakterze, w proporcjach, w dukcie, że kiedy w wieku XVI ludzie kolejnego renesansu chcieli odnawiać wzorce antyczne, odkryli pisma z czasów Karola Wielkiego i powiedzieli: oto najpiękniejszy przykład kultury antyku. Tak pisali ludzie tamtej starożytnej epoki, więc my utworzymy nowe pismo właśnie na podstawie tych klasycznych – jak oni sądzili – tekstów.
Nawet nie bardzo wiedzieli, że tworząc nowe pismo, tak zwaną antykwę humanistyczną, sięgali wcale nie do wzorów starorzymskich, tylko do pisma pochodzącego z pogardzanych przez siebie „wieków ciemnych” – ze średniowiecza, i to tego karolińskiego. Więc antykwa humanistyczna, pismo okresu renesansu, które stało się również pismem druków, bo czcionki miały formę antykwy humanistycznej, w rzeczywistości nawiązywało do minuskuły karolińskiej. I tak renesans, sądząc, że sięga do wzorców antycznych, sięgnął do wzorców średniowiecznych. I nie jest to jedyny taki przypadek, historia technologii zna ich wiele.
Sugeruje Pan, że gdyby nie Canterbury, nie byłoby kontrrewolucji, odnowy Kościoła Cluny? Widzę, że to wszystko są po prostu naczynia połączone i historia długiego trwania…
Nie bez przyczyny pojęcie „historii długiego trwania” stworzył, francuski badacz dziejów Jacques Le Goff, który obserwował istnienie i funkcjonowanie struktur społecznych. Owszem i on, i Marc Bloch, Fernand Braudel i cała szkoła Annales nadmiernie skupili się właśnie na strukturach, zapominając trochę o ludziach, czy też jakby odsuwając na plan dalszy ludzi. Ich zainteresowało trwanie struktur, co oczywiście w przypadku Kościoła jest metodą całkiem dobrą, bo to struktury Kościoła i funkcjonujący w ich ramach ludzie zapewniali przetrwanie wzorców kulturowych, idei czy nawet technik.
A przecież pisanie jest techniką, więc koncepcja długiego trwania, czyli metoda badania funkcjonowania struktur i idei jest metodą użyteczną. Oczywiście my nie zapominamy również o ludziach, bo ja wprawdzie na początku naszej rozmowy powiedziałem, że gdyby to nie był Grzegorz, to może byłby to kto inny, gdyby nie Benedykt, to pewnie kto inny. Ale to jest gdybanie, bo w rzeczywistości był to dokładnie Benedykt i w rzeczywistości był to Grzegorz.
Są oczywiście pewne idee, prądy kulturowe, koncepcje, które muszą się ziścić, niezależnie od tego, kto je wprowadzi w życie. Takim przykładem jest chociażby coś, co do dzisiaj niesłusznie nazywane jest rewolucją kopernikańską. W rzeczywistości nie była to rewolucja, nagła, niespodziewana erupcja intelektualna. Kopernik był tylko – albo aż – ostatnim człowiekiem w szeregu wielkich badaczy, mędrców, filozofów przyrody, którzy po kolei odkrywali różne cechy rzeczywistości, cechy natury. Kopernik niczego nie odkrył. Kopernik jedynie nadał wcześniejszym już koncepcjom filozoficznym formę matematyczną. Nie postawił Słońca w centrum, ani nie puścił Ziemi w ruch, bo to już wiedziano wcześniej. To jest trwająca ładnych kilkaset lat ewolucja poglądów, odkrywanie krok po kroku struktury rzeczywistości.
Oczywiście nie powiem, że możemy wykreślić Kopernika, że on nie był ważny, bowiem to on zwieńczył istotny wątek wielowiekowej refleksji nad światem. Niemniej jednak z ustaleń Kopernika zawartych w De revolutionibus orbium celestium bardzo niewiele się ostało. Można zaryzykować twierdzenie, że był znacznie lepszym ekonomistą niż astronomem. Być może i lepszym lekarzem niż astronomem, zwłaszcza, że się kształcił na ekonomistę i na lekarza, a astronomia była pasją pozazawodową.
Z całego „odkrycia” Kopernika do dzisiaj zostało tylko to, że jego dzieło „O obrotach sfer niebieskich” trafiło na Indeks Ksiąg Zakazanych, i tyle. Nikogo dzisiaj nie obchodzi, że Kopernik w swojej pracy również popełnił błędy…
I to jakie!…
Na przykład stwierdzenie, że Słońce jest „centrum Wszechświata”…
Rzeczywiście, układ heliocentryczny był znany dużo wcześniej. Święty Albert, chociażby bezpośrednio przed Kopernikiem twierdził to samo, będąc biskupem i nikt go na nic nie skazywał. Kopernikowi się nie zgadzały obliczenia z rzeczywistością. Przyjął, że planety mają orbity koliste, podczas kiedy dzisiaj wiemy, iż są one eliptyczne.
Kiedy Kopernik przyjmuje, że orbity są koliste, to próbując je wyliczyć nie może trafić w to, co się rzeczywiście dzieje na niebie, bo dla jego obliczeń Mars powinien być „tu”, a go nie ma. Wenus powinna być „w tym miejscu”, a jej też nie ma, bo to wszystko biegnie po innych orbitach niż przyjął Kopernik. Teoria nie pasuje do empirii.
Kopernik wprowadzał więc oryginalne – co nie znaczy, że prawdziwe – hipotezy, mianowicie dodawał swoiste „pętelki”, ponieważ gdyby planeta obiegała po orbicie kolistej, to według obliczeń już powinna być w tym miejscu, na które nasz fromborski kanonik spogląda, a jej nie ma. A więc Kopernik zakłada, że ona po drodze jeszcze robi taką małą pętelkę i dlatego się spóźnia.
Dzisiaj się wydaje to dość śmieszne, ale istotą opowieści o Koperniku jest stwierdzenie, że ta heliocentryczna idea dojrzewała od kilku wieków. Ludzie, filozofowie dokładali kolejne cegiełki do zrozumienia obrazu świata i teoria ta po prostu musiała się objawić, niezależnie od tego, jak nazywał się ten, który czynił kolejny krok na drodze poznania wszechświata. Poznanie rzeczywistości rozwija się wspólnym wysiłkiem wielu wybitnych umysłów, a następcy korzystają z dorobku poprzedników. Ludzie średniowiecza często myślą o sobie jak o karłach, gdy porównują się z poprzednikami, ale śmiało wspinają się na ramiona tych olbrzymów i nie wahają się ich krytykować. To nie rewolucja, to ewolucja.
Rewolucja przecież polega na niszczeniu starego, by podjąć próbę – z reguły nieudaną – zbudowania Nowego. Kopernik nie powiedział: „słuchajcie to nie jest tak, że świat ma postać dysku, który jest ulokowany na grzbietach czterech słoni, które stoją na skorupie żółwia i razem płyną przez ocean eteru, tylko Ziemia krąży wokół Słońca!”. To byłaby rewolucja. On jedynie obliczał coś, co już filozofowie wiedzieli wcześniej, czyli że Ziemia i inne planety krążą wokół Słońca.
A określenie, jakie miejsce ma Słońce we Wszechświecie, to już kwestia kolejnych wieków ewolucyjnego procesu postrzegania i zrozumienia Wszechświata.
To bardzo ciekawy wątek, ale wróćmy do Canterbury. Dlaczego opactwo wpadło w tak potworne długi w XIII wieku?
Bo mnisi w Canterbury po prostu szaleli…
Każdy może popaść w długi, jeżeli żyje ponad stan, prawda? Czyli wydaje więcej niż ma dochodów. Opactwo w Canterbury duże dochody miało cały czas, tylko zaczęło wydawać trochę więcej, chcąc pokazać wspaniałość, chcąc podnieść prestiż i swój, i królestwa.
To chyba nie spodobałoby się papieżowi Franciszkowi… Podnoszenie prestiżu… Wydawanie pieniędzy… Przecież Kościół ma być ubogi…
Kościół przede wszystkim ma głosić chwałę Boga i przypominać nieustannie Ofiarę Chrystusa.
Święci mogli chodzić w najskromniejszych łachach, ale na Mszę Świętą zawsze ubierali najpiękniejszy ornat, zawsze brali najpiękniejsze naczynia liturgiczne.
Skąpili sobie, a nie skąpili na Kościół, którego Chrystus jest Głową.
Oszczędzanie na chwalę Bożą – nawet brzmi dziwnie.
Chodziło o skromność i pokorę ludzi Kościoła, a nie o zubażanie kościołów, nie o zubażanie tego, co ludzie sami chcieli mieć i do tej pory przecież chcą. Ludzie chcą, żeby ich kościół był piękny, żeby był pięknie zdobiony, żeby ich dzwon dźwięczał lepiej niż dzwon z sąsiedniej parafii etc..
Ludzie nigdy nie oszczędzali na Panu Bogu. To trzeba było dopiero reformacji i protestantów z ich zupełnie surowym, a nawet czasami wypaczonym spojrzeniem na religię i na chrześcijaństwo, żeby dokonać czegoś, co nazywam zagładą sztuki kościelnej.
Mocne określenia…
Dobrze, spokojnie, bez emocji i po kolei: w ciągu wieku XVI jedna trzecia Europy przechodzi na protestantyzm. I w jednej trzeciej Europy niszczona jest sztuka religijna. Z kościołów i klasztorów przejmowanych przez protestantów wyrzucane są rzeźby, obrazy, usuwane i przetapiane wyroby rzemiosła artystycznego: monstrancje, relikwiarze, kielichy etc. Rzeźby i obrazy płoną na stosach. Część Francji, Szwajcaria, Anglia, połowa Niemiec, znaczna część Polski, Węgry, cała Skandynawia – tam wszędzie wcześniej były świątynie i klasztory, w których dzieła sztuki wspaniałego, twórczego, płodnego okresu, czyli gotyku i poprzedzającego go romanizmu, służyły chwale Bożej, opowiadały Historię Świętą i dzieje świętych. W klasztornych skryptoriach i bibliotekach przechowywano manuskrypty przepisywane starannie przez mnichów w ciągu stuleci i wspaniale iluminowane. I to wszystko protestanci niszczą. Nigdy się nie dowiemy, ile unikatowych manuskryptów wówczas unicestwiono. Sztuka, dzieła geniuszu i wyobraźni oraz inkunabuły – świadectwa myśli i geniuszu – bezpowrotnie przepadły.
Nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić skali tej zagłady. Jedna trzecia tego, co stworzyła głęboko pobożna Europa okresu średniowiecza, zostaje zniszczone w ciągu kilkudziesięciu lat. No to jak to nazwać?
Czy Wielka Brytania mogła uniknąć reformacji?
W ten sposób wróciliśmy do frapujących pytań o rolę jednostek w ludzkich dziejach. Jestem skłonny mniemać, że gdyby Martin Luter zszedł był z tego świata na przykład w roku 1515, to wkrótce pojawiłby się inny – może jeszcze bardziej radykalny – herezjarcha. Taki był ówczesny – jak to się dzisiaj mówi – mental. Rzym nazbyt się zeświecczył, zbyt dużo było w nim zepsucia – reakcja musiała nastąpić. Jak nie w 1517 w Niemczech, to w 1519 we Francji albo rok później w Danii. Im bardziej woda wrze, tym więcej pary, coraz większa potrzebna jest siła do dociskania pokrywy i tym większa na końcu siła wybuchu. Natomiast jeśli chodzi o akceptację luteranizmu, czy innych odmian protestantyzmu, to tu bez wątpienia kluczową rolę odgrywali monarchowie. Przypomnę tylko, że w systemie monarchicznym król jest źródłem prawa. Każdy z panujących indywidualnie, odpowiadał sobie w sercu swoim na pytanie o granice władzy monarszej, o miejsce styku praw ludzkich i boskich. Zygmunt August odpowiedział pięknie: „Nie jestem królem ludzkich sumień’. Odpowiedź Henryka VIII nie była równie godna i szlachetna: „Chcę nową żonę, bo muszę za wszelką cenę spłodzić męskiego dziedzica, porzucam zatem religię i zmuszę do tego samego swoich poddanych”.
Henryk VIII za napisanie traktatu poddającego krytyce nauki Marcina Lutra „Assertio Septem Sacramentorum” w 1521 r. otrzymał od papieża tytuł „obrońcy wiary” – Fidei Defensor. Co się stało z tym człowiekiem, że dołączył do reformacji?
Zmysły wygrały z rozumem. Żądze, na którymi król nie mógł lub też nie chciał zapanować, ujawniły płytkość jego wiary. Okazało się, że w jego przypadku królewska pobożność była tylko pozorem i pozą, przestrzeganiem zewnętrznych form, nie zaś płynącą z duszy i umysłu wiarą w Boga, w Jego miłość do rodzaju ludzkiego, w to, że wolna wola jest największym darem – i największym ciężarem jednocześnie – Boga dla człowieka. W przypadku króla Henryka zwyciężyła pycha duchowa i cielesne żądze.
Czy prawdą jest, że podobne rozwiązanie, czyli ogłoszenie króla głową Kościoła chciano zastosować również w Polsce w XVI wieku?
A tak! I – odwrotnie niż w Anglii – promotorem koncepcji utworzenia polskiego „kościoła” narodowego był prymas Jakub Uchański, zaś po stronie katolicyzmu mimo wszystko, wbrew silnym przesłankom skłaniającym go do tego kroku, opowiedział się król Zygmunt II August.
Mimo wszystko?
Zygmunt August w roku 1564 jest w gorszej sytuacji niż Henryk VIII w roku 1534. Henryk chce się rozwieść z Katarzyną Aragońską, bo po pierwsze pragnie dziedzica płci męskiej – ma córkę Marię – po drugie, chce kolejną swoją kochankę, czyli Annę Boleyn, uczynić małżonką i królową. Zygmunt August nie ma żadnego dziedzica, nie ma też szans, bo doczekał się go z aktualną, trzecią żoną, czyli Katarzyną Habsburżanką. I abstrahując od faktu, że to prawdopodobnie Zygmunt August był bezpłodny, nawet nadzieje na przedłużenie dynastii nie skłaniają polskiego króla do zerwania przysięgi małżeńskiej i tej jeszcze ważniejszej, przysięgi złożonej Bogu. Pokornie trwa w związku z niekochaną, ciężko chorą i prawdopodobnie również bezpłodną żoną, która w 1566 roku wyjeżdża z Polski – aż do śmierci Katarzyny w lutym 1572 r. Dopiero wtedy rozpoczyna starania o kolejne małżeństwo – ma przecież niespełna 52 lata – które przerywa jego śmierć w lipcu 1572 r. Zerwanie z Kościołem Katolickim? Taki akt wiarołomstwa panującego monarchy jest w katolickiej Polsce nie do pomyślenia. Król Zygmunt II doskonale wie, król łamiący przysięgi przestaje być wiarygodny. A niewiarygodny król, będący przecież źródłem prawa, relatywizuje prawo, co jest – jak doskonale wiemy z obserwacji rzeczywistości – drogą do anarchii.
Dlaczego reformacja w Anglii była aż tak krwawa? Przecież Henryk VIII „jedynie” wypowiedział posłuszeństwo papieżowi… Dlaczego zdecydowano się na krwawe prześladowania katolików?
Oczywiście, że zerwał przysięgę złożoną Bogu. Przysięgał przecież, że będzie dbał nie tylko o dobro lordów, mieszczan i kmieci, ale również, że będzie przestrzegał praw Bożych, że będzie wierny jednemu, świętemu, apostolskiemu i powszechnemu Kościołowi. Akt Supremacji, w którym król angielski ogłosił się głową „kościoła” w Anglii, był zniszczeniem jedności i powszechności Kościoła. Kiedy zrywa się z Bogiem powstaje pustka. Pustka eschatologiczna, pustka aksjologiczna. Taką pustkę po zerwaniu z Bogiem i Jego prawem, trzeba czymś wypełnić, więc wypełnia się ją człowiekiem i jego prawami. W Polsce XVI wieku obowiązuje zasada, że państwo nie zajmuje się egzekucją wyroków sądów kościelnych. Czyli grzesznicy mniejsi i więksi są skazywani na kary kościelne: klątwę, ekskomunikę; czyli odstępcom od wiary nic nie grozi, bo przecież oni sami wykluczyli się z Kościoła. Chrzest w jakimkolwiek innym obrządku jest równoznaczny z apostazją. Natomiast w Anglii, na mocy pierwszego i jeszcze bardziej drugiego aktu supremacyjnego, wymaga się przysięgi królowi (lub królowej) jako głowie „kościoła” – czyli de facto zerwania z Rzymem. Katolik, wierny Kościołowi musi odmówić takiej przysięgi, wtedy wkracza państwo angielskie uznające to za akt zdrady króla. Zdradę króla karze się śmiercią. Sytuacja identyczna jak za Nerona czy Dioklecjana: władza państwowa wkracza w sferę prywatności, w sferę religii, podporządkowując ją sobie przy użyciu autorytetu władzy (która przecież też ma sakralny pierwiastek) oraz przymusu państwowego, będącego przecież immanentnym składnikiem każdej władzy, zawsze i wszędzie.
Czy można powiedzieć, że reformacja angielska to „oczko w głowie” marksistów? W historiografii obecne są bowiem liczne usiłowania aby reformację angielską wytłumaczyć czynnikami gospodarczymi i walką klasową, mówiąc na przykład w ten sposób, że tam najwcześniej wytworzyła się warstwa społeczna, jaką jest burżuazja czy też klasa społeczna; a więc trzeba było wyjść z feudalizmu szybciej niż w innych państwach, a przecież Kościół jest ostoją feudalizmu.
Mówimy o dwóch zupełnie różnych procesach. Pierwszy: Henryk chce zerwać z legalnie poślubioną żoną i pojąć kochankę. Chce też podreperować skarbiec swój i swoich stronników, więc konfiskuje rzeczywiście ogromne majątki kościelne. To proces tworzenia się królestwa angielskiego „z tego świata” opartego na żądzach i pieniądzach (co często jest jednym) przebiegający w XVI wieku. I druga rewolucja angielska, „rewolucja” burżuazyjna, czyli wedle terminologii historiografii angielskiej Glorious Revolution. To złożone procesy ekonomiczne, społeczne, prawne oraz – niestety – wyznaniowe – dziejące się w ostatniej ćwierci wieku XVII z kulminacją w okresie panowania Jakuba II Stuarta. Gwałtowna reakcja protestantów na niezręczne poczynania Jakuba – nie można jednocześnie wprowadzać tolerancji religijnej i dokonywać aresztowań biskupów anglikańskich. „Chwalebna rewolucja” i objęcie tronu angielskiego przez Wilhelma Orańskiego faktycznie domknęła system, w którym państwo dominuje nad „kościołem”. Znów zaczęto stosować akt o supremacji w wersji ostrzejszej, tej wprowadzonej w roku 1559 przez Elżbietę I. Problem – oczywiście dla metodologii marksistowskiej – polega na tym, że Glorious Revolution między innymi dlatego była chwalebna, że była praktycznie bezkrwawa. Oczywiście ginęli żołnierze jakobiccy i orańscy, ale to normalne w czasie walki o władzę najemnicy ponoszą śmierć. Społeczeństwo nie jest przeorane żelaznym pługiem rewolucji, nie ma eksterminacji całych grup społecznych. Takie rewolucje zobaczymy dopiero później: w końcu XVIII wieku we Francji i w XX wieku w Rosji oraz innych nieszczęsnych krajach, do których dotrą bolszewicy niosący pochodnie i kule „oświecenia”.
Dlaczego próby rekatolicyzacji Anglii za panowania Marii I Tudor nie powiodły się?
Nie powiodły się wszystkie trzy próby. Pierwsza z nich wyszła z Canterbury zaraz po śmierci Henryka VIII, którego spadkobiercą i dziedzicem był małoletni Edward VI, chorowity syn Henryka i Jane Seymour, trzeciej z kolei żony Tudora. W imieniu Edwarda rządziła rada regencyjna, w której o władzę walczyły rozmaite frakcje powiązane z licznymi liniami Tudorów. Edward był pierwszym prawdziwie protestanckim królem Anglii, wychowanym w nienawiści do katolicyzmu. Zresztą ponoć w swych ostatnich słowach wypowiedzianych na łożu śmierci – a umierał mając niespełna 16 lat – wzywał Boga by obronił Anglię przed papistami. To za czasów Edwarda zaczęły się masowe egzekucje katolików skazywanych na spalenie na stosie. Więc kiedy na początku 1553 roku rozeszła się wiadomość, że król jest ciężko chory, to właśnie w Canterbury rozpoczęto działania na rzecz przywrócenia katolicyzmu, a przynajmniej uchronienia katolików przed prześladowaniami. Za drugą próbę przywrócenia katolicyzmu należy uznać działania królowej Marii I, córki Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej, która zasiadała na tronie od 1553 do 1558 roku. I trzecia próba to czasy Jakuba II, chociaż na katolicyzm przeszedł potajemnie już jego ojciec Karol II. A odpowiedź na pytanie „dlaczego?” może i powinna być wielotomowa, na co nie możemy sobie pozwolić. Więc krótko: pieniądze i władza. Jakie były materialne konsekwencje utworzenia „kościoła” anglikańskiego: Korona skonfiskowała posiadłości Kościoła. A przecież wiemy, że Kościół we wszystkich krajach Europy – również w Anglii – był wielkim właścicielem ziemskim. Olbrzymie majątki zabrane parafiom, biskupstwom i opactwom wzmocniły w pierwszym rzędzie państwo. W drugiej kolejności korzystają ci księża, którzy zgodzili się zerwać z Rzymem, z Thomasem Cranmerem, złowrogim doradcą Henryka VIII, który został arcybiskupem Canterbury i pierwszym zwierzchnikiem „kościoła” anglikańskiego. I wreszcie z majątków Kościoła Henryk wynagradza tych panów świeckich, którzy stają po jego stronie i wyciszają głosy swoich sumień w czasie licznych królewskich wiarołomstw i skandali. Więc nowy porządek wspiera władza państwowa, podporządkowany jej „kościół” i wielcy feudałowie. Trudno liczyć na powodzenie w walce z taką koalicją. I jeszcze jedno: na niekorzyść katolicyzmu działają niektórzy jego zwolennicy: królowa Maria I odpowiada okrucieństwem na okrucieństwa anglikanów, co tylko w oczach wielu sprotestantyzowanych Anglików potwierdza tezy propagandy antykatolickiej.
Jaki wpływ na reformację angielską miała promulgacja w kwietniu 1570 przez papieża Piusa V bulli „Regnans in Excelsis”, w której papież ekskomunikował zarówno Elżbietę jak i każdego jej poddanego, który ośmieliłby się wykonywać jej rozkazy?
Rzymskie młyny mielą powoli. Niestety. Od aktu supremacyjnego minęło 36 lat, wyrosło i dorosło nowe pokolenie, a biorąc pod uwagę ówczesne zwyczaje prokreacyjne, nawet dwa. Dwa pokolenia wychowane po pierwsze w anglikanizmie, po drugie w nienawiści do papistów, którzy rzekomo usiłują najechać Anglię, spuścić ze smyczy krwiożerczych inkwizytorów, spalić wszystkich wolnych i anglikańskich Anglików, narzucić na nowo stare podatki. Więc w imię zysków, z pożądania bogactw i będącej ich konsekwencją – władzy, rodzi się opór przeciwko próbom przywrócenia religii katolickiej. Opór zakotwiczony przede wszystkim w strukturach i tworzących je ludziach, bowiem tam, gdzie jest miejsce dla wolnej i spontanicznej refleksji nad kondycją świata i człowieka, katolicyzm przez następne wieki zachowuje swą atrakcyjność. Ofiarowuje bowiem człowiekowi coś więcej niż tylko doczesne korzyści.
Czy idea opactwa Canterbury wciąż wówczas żyła?
Mimo stworzenia „kościoła” anglikańskiego połączonego ściśle z tronem, Canterbury pozostało symbolem i materialnym świadectwem chrześcijaństwa katolickiego (katholikos po grecku znaczy „powszechny”), nieskażonego partykularyzmami, podziałami, polityką. Z tego właśnie powodu Henryk VIII i Cranmer wybrali Canterbury – choć to przecież niewielkie miasteczko – na siedzibę arcybiskupa, zwierzchnika „kościoła” anglikańskiego. To świadczy o tym, że misja św. Augustyna, jego współpraca z królową Kentu i królem w stworzeniu opactwa, serca chrześcijańskiej Anglii, wciąż miała znaczenie; że Canterbury nawet dla wczesnych – czyli wciąż jeszcze nie bardzo odległych od katolicyzmu – anglikanów pozostawało duchową stolicą kraju. Poza tym proszę pamiętać, że procesy kulturowe zachodzące w wielkich społecznościach przypominają kręgi powstające na wodzie po wrzuceniu do niej kamienia: rozchodzą się od centrum ku peryferiom i proces ten wymaga czasu. Chrystianizacja wyspy przebiegała powoli, niekiedy nawet się cofała: Beda Czcigodny opisywał, że dwóch królów saskich – Sighere i Sebi porzuciło religię chrześcijańską i powróciło do pogaństwa pod wpływem zarazy, która, ich zdaniem była dowodem na słabość chrześcijańskiego Chrystusa. Więc i anglikanizm rozprzestrzeniał się od centrum, czyli dworu królewskiego, przez dworzan feudałów, londyńczyków w dół piramidy społecznej. Szerokie rzesze jeszcze długo pozostają katolickie – bo od nich nie wymaga się składania przysięgi królowi – głowie „kościoła” – a Canterbury jest dla nich duchowym centrum kultu i religii.
Co takiego stało się pod koniec XVII wieku, że władze Anglii wstrzymały prześladowania katolików na masową skalę?
Jak powiedziałem wyżej, tron objął Jakub II Stuart, katolik. Oczywiście, że wstrzymał prześladowania katolików, niestety zaczął represje wobec anglikanów, czym raczej pogrzebał szanse na rekatolicyzację. Zadziałało zjawisko, które przywołałem wyżej: staw jest już anglikański, fale po wrzuceniu kamienia – czyli rekatolicyzacja – są tym słabsze, im dalej od epicentrum. Interesy możnych związane są z „kościołem” anglikańskim, ich reakcja na poczynania Jakuba jest więc zdecydowana.
Jak to jest, że mimo tej całej sytuacji Anglia wydała światu wielu wspaniałych katolików? Gilbert Keith Chesterton, J.R.R. Tolkien, kardynał John Henry Newman, Evelyn Waugh to tylko niektóre przykłady…
To są – za wyjątkiem katolickiego od początku do końca Tolkiena – konwertyci. Ludzie wychowywani w letniej, oportunistycznej atmosferze „kościoła” anglikańskiego. Nie ma uobecnianej w każdej Mszy Świętej Ofiary Chrystusa, jest mdła pamiątka Ostatniej Wieczerzy; nie ma refleksji nad sobą, nad kondycją własnej duszy i rozmowy z sumieniem – bo nie ma spowiedzi, a o indywidualnym zbawieniu nie decydują złe lub dobre uczynki, lecz odległe i enigmatyczne miłosierdzie Boga wynikające z Jego nieodgadnionej łaski. Jedyne, co godne jest zabiegów i starań, to doczesne powodzenie. Wielkie i przenikliwe umysły, jak kardynała Newmana czy Chestertona, nie mogą znieść nijakości, więc zwracają się ku katolicyzmowi. Wówczas sprzeciwia się on jeszcze ckliwemu humanitaryzmowi oderwanemu od systemu wartości, odrzuca koncepcję równości wszystkich wiar – genialnie tę postawę z nową mocą głoszoną choćby przez papieża Franciszka, wykpił Chesterton pytając, czy dobrze urodzona londyńska socjeta w imię tej równości zaakceptuje odprawiane na Trafalgar Square obrządki kanibali. Dla katolików angielskich ich wiara tożsama jest z wolnością człowieka jako dziecka Bożego, z świadomością nieporównywalnego z niczym uczestnictwa w Kościele będącym Mistycznym Ciałem Chrystusa.
A jak to jest, że wielu wielkich anglikanów nie nawróciło się na świętą wiarę katolicką? Mam tutaj na myśli m. in. C.S. Lewisa czy T.S. Eliota. Dlaczego zatrzymali się oni u drzwi Kościoła katolickiego, ale nie weszli do środka?
A to dobre pytanie. Thomas S. Eliot był właściwie Amerykaninem, który naturalizował się w Wielkiej Brytanii. Jego poezja… Nie jestem literaturoznawcą, więc mogę się wypowiedzieć tylko jako amator (a amator po łacinie to kochający, miłośnik) poezji, również Eliota. Akurat dwa moje jego ulubione wiersze zawierają chyba odpowiedź na Pańskie pytanie. Wiersz „Hipopotam” kończy się sceną „wniebowstąpienia” hipopotama, grubego obżartucha z ciała, krwi i kości, lecz wybielonego ponad śnieg, While the True Church remanis below/ Wrapt in the old miasmal mist – „Gdy w miazmatycznej starej mgle/Prawdziwy Kościół utkwi w dole”. Jakże wyraźnie widać tu tak charakterystyczną dla protestantów niechęć do Kościoła instytucjonalnego, Kościoła utożsamianego z hierarchią. I drugi wiersz Hollow Men, czyli „Próżni ludzie”, „Ludzie-pałuby”. Tu z kolei widzimy pełen rezygnacji pesymizm – objawił go już Luter w swojej alegorii o Bożym miłosierdziu, gdzie ludzka natura jest ohydnym błockiem, tylko z wierzchu pokryta cienką warstewką śniegu. W końcowej części „Próżnych ludzi” poeta przywołuje „Cień”, który kładzie się między chęciami, planami i myślami, a ich realizacją, „pomiędzy możnością a istnieniem”. I na przemian padają frazy „kładzie się Cień” oraz „Albowiem Twoje jest Królestwo”. I nie ma ciągu dalszego, nie ma słów o potędze i chwale na wieki, za jest skrajnie pesymistyczne stwierdzenie, że „Oto jak kończy się świat/nie z trzaskiem lecz ze skomleniem”.
Lewis zaś złożył de facto katolickie wyznanie wiary opisując scenę ofiarniczej śmierci lwa Aslana, a potem jego zmartwychwstania, potężnego, ożywczego ryku i wyzwolenia Narni z okowów zimy. To scena oparta na legendach starochrześcijańskich, w których lew jest symbolem Chrystusa (Lew z pokolenia Judy), w których lew wskrzesza swoje zabite przez jad węża potomstwo rycząc nad nim. Konwersji na katolicyzm Lewis ostatecznie nie dokonał, ponoć nie chciał robić tego kroku, póki żyła jego żona, która z miłości do niego przeszła z judaizmu na anglikanizm, a niedługo po jej śmierci zmarł również Lewis.
Niedawno czytałem badania mówiące, że grubo ponad połowa młodych Anglików w wieku do 25. roku życia uważa się za ateistów. Czy jest to „zasługa” anglikanizmu?
Anglikanizm – jak stwierdził wspaniały Chesterton – toruje drogę modernizmowi, w którym wiara przestaje być wiarą, a staje się „doświadczeniem” o charakterze religijnym. Potem odrzuca się natchnienie biblijne, tłumacząc Biblię w sposób naturalistyczny. Wtedy już łatwo uznać równość wszystkich religii i twierdzić, że wiara nie jest ważna, a ważne jest bycie dobrym człowiekiem. Ponieważ po drodze został odrzucony katolicki system wartości, z miłością, godnością i wolnością jako darami Boga, bycie „dobrym człowiekiem” jest de facto deklaracją agnostycyzmu. A od agnostycyzmu już tylko malutki kroczek do całkowitego ateizmu i i postawienia człowieka w miejscu Boga: człowiek miarą wszechrzeczy.
Czy Anglia może się jeszcze nawrócić na świętą wiarę katolicką? Jeśli tak, to czy może w tym pomóc idea Canterbury?
Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. W roku 2024 w Wielkiej Brytanii Chrzest Święty przyjęła rekordowa liczba osób dorosłych. Podobnie było we Francji. Ludzie w niepewnym świecie szukają stałości i pewności. I coraz częściej spoglądają na Kościół Katolicki, który trwa od ponad 2 tysięcy lat, i zaczynają rozumieć słowa Chrystusa wypowiedziane do Szymona: „A ja tobie powiadam, że ty jesteś opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne nie przemogą go” (Mt 16, 18).
Rozmawiał Tomasz Kolanek
Autor: AlterCabrio , 2 sierpnia 2025
Z jakiegoś powodu czułem się bezpieczniej, wiedząc, że większość ludzi, których „widziałem”, nie była skończonymi idiotami. Nawet jeśli miałem interakcje z ludźmi w sklepach, czy przypadkiem wpadłem na kogoś i zamieniłem z nim kilka słów, to nie było tak, jakbyś był na jakiejś odległej planecie i próbował porozmawiać z humanoidalnym kosmitą (albo jaszczuroludem), który nie miał żadnego doświadczenia w komunikowaniu się z prawdziwym człowiekiem.
−∗−
Tłumaczenie: AlterCabrio – ekspedyt.org
−∗−
Kiedyś myślałem, że ludzie są całkiem inteligentni. To znaczy, idąc ulicą albo przez zatłoczone centrum handlowe, mogłem być niemal pewien, że większość osób, które spotykałem, była na pewnym poziomie inteligencji.
Co oni tam opowiadają? Że średnie IQ wynosi 100? A kiedy IQ zaczyna spadać naprawdę nisko, liczba osób z tym niższym IQ maleje i maleje. To jak klasyczna krzywa dzwonowa. Środek krzywej dzwonowej to liczba osób z IQ równym 100. Wartości odstające po obu stronach są niższe lub wyższe.
Też tak kiedyś myślałem.
Z jakiegoś powodu czułem się bezpieczniej, wiedząc, że większość ludzi, których „widziałem”, nie była skończonymi idiotami. Nawet jeśli miałem interakcje z ludźmi w sklepach, czy przypadkiem wpadłem na kogoś i zamieniłem z nim kilka słów, to nie było tak, jakbyś był na jakiejś odległej planecie i próbował porozmawiać z humanoidalnym kosmitą (albo jaszczuroludem), który nie miał żadnego doświadczenia w komunikowaniu się z prawdziwym człowiekiem.
Nie zrozumcie mnie źle. Używam określenia „skończony idiota” nie z braku szacunku dla osób o niskim IQ. Był czas, kiedy psychologowie oficjalnie używali określeń „debil, imbecyl i idiota” do określania poziomu IQ. (Osoby z IQ od 0 do 25 nazywano idiotami, od 26 do 50 imbecylami, a od 51 do 70 – kretynami). Oczywiście dziś te określenia są uważane za obraźliwe, więc już się ich nie używa (z wyjątkiem nieczułych palantów takich jak ja). Więc nie chodzi tu o sens obraźliwy (no, może w kontekście tego artykułu tak właśnie jest).
Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że to, co obserwowałem, miało niewiele wspólnego z IQ czy inteligencją. Chodziło raczej o „zdrowy rozsądek”.
Oczywiście, zdarzają się sytuacje, w których poziom „zdrowego rozsądku” jest bezpośrednio związany z IQ lub inteligencją, ale poczucie bezpieczeństwa w towarzystwie osób o wyższym IQ nigdy nie było logicznym założeniem. To „czynnik zdrowego rozsądku”… płyn mózgowo-rdzeniowy, a nie IQ, sprawił, że poczułem się bardziej komfortowo. Założenie, które wówczas było wiarygodnym założeniem, że większość ludzi ma co najmniej przeciętny poziom płynu mózgowo-rdzeniowego.
No i tak toczyło się życie. Żyłem wśród innych ludzi, mniej więcej takich samych jak ja. Ha!
Nie mam jednak sposobu, aby sprawdzić, czy moje założenie było trafne, ale myślę, że było bardziej trafne wtedy niż dzisiaj. Właściwie teraz nie ma już założenia, że wszyscy ludzie, których spotykam na co dzień – w centrum handlowym, na ulicy, w zatłoczonym teatrze itd. – mają przeciętny poziom płynu mózgowo-rdzeniowego. W rzeczywistości jest raczej oczywiste, że tak nie jest. I nawet jeśli nie jest to oczywiste wizualnie czy behawioralnie, mogę być niemal pewien, że większość osób, które spotykam, ma poniżej przeciętnego poziomu płynu mózgowo-rdzeniowego.
Doszedłem do tego wniosku na podstawie wyników moich wieloletnich (od 2019r.) wysiłków ukierunkowanych na ocenę ludzi, ich działań i braku zrozumienia kwestii covid-19, szczepionek, polityki, wydarzeń na świecie, wysiłków na rzecz Nowego Porządku Świata itd. Z przykrością muszę stwierdzić, że moja ocena nie wypadła zbyt dobrze.
Jasne, nie mam pojęcia, czy ludzkość nagle została dotknięta jakimś promieniem kosmicznym, na który wszyscy byli narażeni (jak deszcz meteorów w thrillerze science fiction z lat 60. „Dzień tryfidów”), czy też pole elektromagnetyczne, 5G, fluor, zatruta woda, szczepionki, leki ogólnie, jedzenie czy cokolwiek innego zatruło umysły tak wielu ludzi.
A może to niedawne zjawisko, takie jak manipulacja DNA czy wpływ białka kolczastego na mózg (jednakże, nawet gdyby winowajcą było coś tak niedawnego, nie wyjaśniałoby to, dlaczego ludzie w ogóle wzięli szczepionkę na covid).
Jeśli ludzie rzeczywiście są dotknięci tym zjawiskiem od dziesięcioleci, to w młodości żyłem w fałszywym złudzeniu, zakładając, że te tłumy ludzi, z którymi regularnie się stykałem, są „bezpieczne” – najprawdopodobniej nigdy takie nie były. Jednak telewizja, filmy i tym podobne zawsze sprawiały wrażenie (a przynajmniej większość z nich tak właśnie wyglądała), że przeciętni ludzie są mniej więcej tacy sami – wszyscy mają te same lęki, te same pragnienia, te same błędne przekonania i, co najważniejsze, ten sam poziom zdrowego rozsądku.
Tak tylko na wszelki wypadek załóżmy, że ta rzeczywistość – że większość ludzi ma poniżej akceptowalnego poziomu płynu mózgowo-rdzeniowego – istnieje od dość niedawna. To założenie nieco ułatwia zmaganie się z tym wszystkim. Łatwiej wtedy dostrzec, że w tym wszystkim macza palce ta cała agenda. Chociaż ta agenda używa swojej czarnej magii od dziesięcioleci, jeśli nie wieków (jeśli nie od czasu, gdy Wąż zmusił Ewę do zjedzenia jabłka), załóżmy na chwilę, że większość tej ingerencji jest od niedawna, czyli ma miejsce w ciągu ostatnich 150 lat, rozpoczynając główne kampanie manipulacyjne podczas I wojny światowej i kontynuując je na poważnie przez cały XX wiek, a teraz w XXI. (Pisząc to, zdaję sobie sprawę, że na pewno miało to miejsce wcześniej, ale proszę o cierpliwość).
Być może, tylko być może, wpływ agendy na przeciętnego człowieka wzrósł w ciągu ostatnich 30 lat (to nie było tak dawno temu) i jest to wzrost wykładniczy – co oznacza, że podwoił się w ciągu ostatnich 10 lat. Zatem masy w moim dzieciństwie były bardziej „normalne” niż masy teraz. Jest więc więcej powodów, by „zakładać najgorsze”, idąc ulicą w ładny, słoneczny dzień i spotykając ludzi, którzy na pierwszy rzut oka nie wydają się stanowić problemu, ale mogliby być kompletnie niekompetentni, gdyby problem się pojawił.
No i co z tego? Cóż, jeśli to prawda, to znaczy, że musimy być bardziej czujni, niż nam się wydaje. Zawsze musimy mieć plan na wypadek, gdyby coś poszło nie tak, bo najprawdopodobniej osoba obok nas na ulicy czy w centrum handlowym nie będzie w stanie nam pomóc. Czy to coś złego? Niekoniecznie.
Agenda od lat próbuje przekonać nas, że nie grozi nam niebezpieczeństwo, dopóki są gotowi nam pomóc. Nikt nie musi nosić broni ani mieć jej pod ręką, ponieważ przestępcy, którzy mogą czyhać tuż za rogiem, zostaną poskromieni przez działania władz (policji czy innych).
Nie ma potrzeby brać odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo lub bezpieczeństwo rodziny, bo rząd się tym zajmuje.
Nie ma potrzeby dbać o własne zdrowie, ponieważ państwowy system opieki zdrowotnej wie, jak o nas dbać, podając nam więcej tabletek, dodając więcej substancji chemicznych do wody i powietrza itd.
Jesteś bezpieczny, ponieważ agenda zapewnia ci bezpieczeństwo poprzez kontrolę nad tobą i otoczeniem.
W rzeczywistości nie jesteś bezpieczny. Absolutnie nie. Musisz być świadomy, odpowiedzialny i myśleć.
_______________
Zero złudzeń 29/2025(733)
Małgorzata Todd
Donald dokonał dawno zapowiadanej rekonstrukcji rządu.
Najgorsza z „ministerek” zachowała stołek Ministra Edukacji. Niektórzy dopatrują się w tym romansu z szefem, a wystarczy przecież docenić jej „osiągnięcia”.
Za co, jak za co, ale za antypolską indoktrynację najmłodszych Polaków Unia Europejska na pewno Tuska pochwali.
Nie udało się „dopiąć systemu” i zamiast Bążurka musi wystarczyć nam sam Żurek. Zastąpi on na stanowisku ministra „sprawiedliwości” świetnego podobno, ale widocznie nie dość świetnego – Bodnara, któremu w aresztach wydobywczych, nie udało się wydobyć zeznań obciążających wrogów demokracji warczącej.
Żurek zjadł zęby na zgrzytaniu nimi na PiS i wystąpił o milionowe odszkodowanie z tego tytułu. Jacyś tam neo-sędziowie najwyraźniej blokowali sprawę.
Teraz Żurek jako minister i sędzia zarazem, będzie mógł swoją sprawę rozpatrzyć pozytywnie i przyznać sobie ten należny mu milion złotych, według prawa, jak on i Tusk je rozumieją.
Po załatwieniu tej najważniejszej sprawy, miejsce Żurka zajmie Babcia Kasia. Zero złudzeń co do jej niewątpliwych kompetencji.
Z pozdrowieniami
Małgorzata Todd www.mtodd.pl