Właściwie to nie lubiłem nigdy zimowych igrzysk olimpijskich. Skoki to dla mnie nuda naciągana pod polski kompleks wielkości. Łyżwiarze figurowi to jakiś balet, nie przepadam. No może tylko curling, bo lubię takie trochę szachy, taki lodowy snooker, za którym – tym letnim – przepadam. Aż tu nagle zimowa olimpiada w… Pekinie. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Gdzie tam śnieg, no niech i popada, ale stoki i te rzeczy? Ale Chińczyk potrafi, c ‘nie?
W ogóle widać jak przeżarty jest korupcją świat obecny. Mundiale w Rosji czy Katarze, zimówka w Pekinie, no po prostu stolice oliwnych gałązek pokoju. Właśnie dzwoniła Elina z Kijowa, że chce kupić kilka telefonów satelitarnych, by mieć jakąś łączność, kiedy Putin ich odłączy od kontaktu ze światem. Oni tam tę Olimpiadę oglądają inaczej. Dla nich to tykający zegar. Odliczają dni do końca igrzysk, bo są przekonani, że chłopaki z obu wschodnich mocarstw uzgodnili pieredyszkę na czas olimpiady i jeden z nich zaatakuje, dopiero jak ten drugi odbębni swój wizerunek piewcy pokoju między Ujgurami… sorry narodami.
Zrobiło się też kowidowo i to w naszym wykonaniu. Z testowej maszyny losującej wypadło kilku sportowców, w tym nasza kandydatka do medalu – łyżwiarka Maliszewska. Smaczku tej sytuacji dodaje fakt, że sportowczyni (ładne słówko, co nie? Ale korekta, ciemnogrodzka wciąż podkreśla, że to błąd) była jedną z twarzy ostatnich prostych do zaszczepienia. A teraz się okazało, że szczepienia nie chronią przed testami, a te wydały z siebie niezrozumiałą sekwencję: +, -, +, +, -, +. Co oznacza, że – jak w rzucie monetą – im więcej razy rzucasz (testujesz, znaczy się) tym bardziej zbliżasz się do układu 50/50. I medale przepadły zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, bo ostatni rzut wyszedł nieparzysty.
Jedni (to nie ludzie – to wilki) naśmiewają się z upadku mitu szczepiennego w wykonaniu jego twarzy. Sportowczyni pomstuje, że: „W nic już nie wierzy, w żadne testy, w żadne igrzyska”. TVN wycina z jej oświadczenia słowa „w żadne testy”, bo wciąż trzeba wykonać zapłacone zamówienie na promocję testów i szczepionek. Lewica się przyłącza, że to skandal, bo są „równi i równiejsi”, choć zahacza to o herezję, bo co to oznacza? Że pozytywny zaszczepiony jest jakoś sekowany? Przez kogo? Negatywnego niezaszczepionego? Do chórku przyłączają się nie wiadomo dlaczego i nie wiadomo czym oburzeni dziennikarze. Aż ktoś przytomny w internecie zwraca uwagę: „Novak Djokovic został wykluczony z Australian Open, choć miał negatywny test. Dobrze!!! – bo był niezaszczepiony. Natalia Maliszewska została wykluczona ze startu na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie, bo miała pozytywny test. Skandal!!! – przecież jest zaszczepiona.”
Ostatecznie dobiła mnie (ze śmiechu bym się popłakał, gdyby nie to, że mam już z setkę wpisów o pandemicznych odjazdach zwanych kowidkami – do sprawdzenia na wyszukiwarce mojego bloga) informacja o zdarzeniach w kobiecym hokeju. Niezastąpiony Piotr D. pisze: „Igrzyska Olimpijskie w Pekinie. Hokej na lodzie kobiet. Kanadyjki nie wyjechały na lód, ponieważ Rosjanki nie przedstawiły wyników testów na COVID-19. Ostatecznie mecz doszedł do skutku, ale zawodniczki obu drużyn zagrały z maseczkami na twarzy.”
Ja tam się duszę i zaparowuje w 10 sekund z maseczką. Jak one to robią? Myślę, że mamy dwa wyjścia: albo się przyszłe pokolenia będę się z nas nabijały jak z wariatów, albo będzie to dla nich normalka, bo to będą kolejne pokolenia przyzwyczajone do masek i odzwyczajone od rozpoznawania emocji z wyrazu twarzy, w związku z tym skończone dla uczuć, również wobec samych siebie.
Jak zwykle, jako upadłe i wciąż aspirujące imperium – w sensie dumy narodowej – cieszymy się z ósmych miejsc, brązowych medali i tego, że kolejny z naszych sportowców przeszedł egzamin… testów i w ogóle wystartował. Jak piszą cynicznie internety, cytując prezesa naszego Komitetu Olimpijskiego: występ Polaków należy ocenić… pozytywnie. Jerzy Karwelis
Dotychczasowymi rezultatami pomachiwań wirtualną szabelką przez UE, USA i NATO i mnożenia pogróżek o przewidywanych rzekomo strasznych sankcjach było zwiększanie ilości ruskich żołnierzy w pobliżu granic Ukrainy i stanowcze noty dyplomatyczne Kremla skierowane do NATO, USA i UE
Od dwóch miesięcy media całej Europy trąbią o nadchodzącej ponoć nieuchronnie inwazji Moskwy na Ukrainę. Telewizje wszystkich nacji przepełnione są obrazkami ruskich czołgów, dział i rakiet zbliżających się do granic naszego wschodniego sąsiada.
Emitowane są filmiki o potężnych manewrach armii rosyjskiej z użyciem broni ciężkiej i koncentracji już ponad 120 tysięcy sołdatów nowego cara, zasiadającego obecnie na Kremlu.
Nasi politycy od posłów na Sejm po Premiera Rządu RP, machają wirtualnymi szabelkami grożąc Putinowi „poważnymi konsekwencjami” w przypadku ataku na Ukrainę.
Większość decydentów Unii Europejskiej prześciga się oświadczeniami o „solidarności z narodem ukraińskim”.
Organizowane są nawet międzynarodowe konferencje, które obfitują nie tylko sutymi posiłkami, okraszanymi syberyjskim kawiorem i wnoszeniem toastów za zdrowie prezydenta Zełenskiego z Kijowa, ale przede wszystkim wysyłaniem w świat rezolucji ostrzegawczych jakie to straszne larum podniesie cała Unia Europejska w przypadku, gdyby armia Moskali zaatakowała Ukrainę.
Do chóru euro-krzykaczy dołączył Premier Wielkiej Brytanii, który spektakularnie pogroził Putinowi palcem wskazującym swojej prawej ręki.
Z kolei Prezydent USA Biden zamiast zająć stanowcze stanowisko w tej samej sprawie, to wyraźnie się wygłupił, bo zaczął bredzić na temat małej agresji dokonanej ewentualnie na małym narodzie i chociaż stwierdził, że Ameryka odpowie na ewentualną agresję poważnymi restrykcja, to zaraz potem odwołał jakiekolwiek sankcje wobec firm niemieckich, które wspierają kładzenie drugiego już rosyjskiego rurociągu pod Bałtykiem.
Dotychczasowymi rezultatami tych pomachiwań wirtualną szabelką i mnożenia pogróżek o przewidywanych rzekomo strasznych sankcjach było zwiększanie ilości ruskich żołnierzy w pobliżu granic Ukrainy i stanowcze noty dyplomatyczne Kremla skierowane do NATO, USA i UE.
Nie wiadomo jak mogłaby się zakończyć ta wymiana pogróżek, gdyby nie wkroczyło do akcji Państwo Środka. Prezydent Chin przywołał do porządku Władimira Putina w sposób znany z nauk Konfucjusza. Nie zagroził Rosji żadnymi sankcjami, ale wysłał tak stanowczą notę dyplomatyczną, że nowy car na Krymie raczej nie odważy się zaryzykować prawdziwego konfliktu z póltoramiliardowym narodem.
Prezydent ChRL napisał, że nie życzy sobie żadnych działań wojennych aż do zakończenia Olimpiady w Pekinie i przypomina Putinowi starogrecką zasadę, że gdy trwa święto sportu, to ustają wszelkie walki zbrojne i agresje.
Nie mam żadnych wątpliwości, że do końca olimpiady Putin nie uderzy na Ukrainę, ale nasze telewizje od TVP1, TVP Info, poprzez TVN, Polsat, Cyfra+ itp. nie przestaną nas straszyć wojną możliwą już od jutra, bo medialne pogróżki podwyższają przecież oglądalność!
Kilka dni dzieli nas od inauguracji zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Chińczycy wprowadzili surowe zasady sanitarne, każą się testować nawet dwa razy dziennie. Możliwe są także testy z odbytu.
O analnych testach na koronawirusa przeprowadzanych w Chinach media informowały już na początku 2021 roku. Potem podobno ta osobliwa metoda testowania zniknęła, ale w ostatnich tygodniach znów wróciła do łask.
Sportowcy, trenerzy, działacze, związkowi delegaci z całego świata dopiero zlatują się do Chin. Kraj ten przygotował dla świata sportu specjalne procedury sanitarne.
Żeby w ogóle wlecieć do Chin, sportowcy i wszyscy inni oficjele muszą pobrać specjalną aplikację, w której uzupełniają wymagane dane. Nie tylko zdrowotne, ale nawet o zajmowanym w samolocie fotelu czy miejscach pobytu i wykonywanych ruchach już na miejscu. To w celu tzw. śledzenia kontaktu.
Przed wylotem trzeba oczywiście przedstawić negatywny test na koronawirusa. Po wylądowaniu w Chinach już na lotnisku czekają kolejne testy. W ten sposób wykryto już ponad 100 przypadków covidu. W tym u kilku Polaków – m.in. łyżwiarek szybkich Natalii Czerwonki i Magdaleny Czyszczoń, trenera Arkadiusza Skonecznego i lekarza PKOl Huberta Krysztofiaka.
Dzięki aplikacji chińskie służby sanitarne wiedzą, kto siedział obok nich w samolocie i stosują specjalne procedury. W ten oto sposób narciarka Hanna Zięba, choć covida nie ma, trafiła na izolację noclegową, na treningi będzie dojeżdżać dedykowanym transportem i musi testować się co 12 godzin.
Testy dwa razy dziennie dotyczą wszystkich, którzy mieli kontakt z osobą z pozytywnym wynikiem testu na koronawirusa. Co 12 godzin muszą testować się przez cały tydzień. Jeśli w tym okresie nie „ustrzelą” pozytywnego wyniku, to wówczas – tak jak wszyscy pozostali – muszą testować się już „tylko” raz dziennie.
Testy potrafią wychodzić przeróżnie – znamy to chociażby z Polski. W Chinach pecha miał łyżwiarz szybki Marek Kania.
„Świetne. Przypadek Marka Kani: 2 razy negatywny w Polsce. Później w Chinach: pozytywny, negatywny, pozytywny i na izolacji” – napisał Konrad Niedźwiedzki, szef polskiej misji olimpijskiej.
Testy analne w Chinach
W tzw. niepewnych przypadkach, gdy nawet dedykowane do igrzysk służby sanitarne nie wiedzą, jaki werdykt wydać (czy sportowiec może wystartować, trenować, jaki rodzaj izolacji zastosować, którym autobusem ma jechać itp.), przygotowano nawet testy z odbytu.
„Forbes” podaje, że testy analne na koronawirusa zyskały na nowo popularność w Chinach w związku z wariantem Omikron. Wszystko dlatego, że są bardziej czułe, tzn. częściej wykrywają wirusa niż testy, które polegają na pobraniu wymazu z nosa lub gardła.
A jak wygląda taki test z odbytu? Oficjalna instrukcja głosi tak: „jest wykonywany za pomocą sterylnego wacika, który wygląda jak bardzo długi patyczek do uszu, który wprowadza się na głębokość od 3 cm do 5 cm do odbytu, a następnie delikatnie się go wyciąga”.
Chińczycy przygotowali nawet specjalną wizualizację analnego testu:
Trwające od kilku dni masowe protesty w Kazachstanie skupiają uwagę opinii publicznej na całym świecie. Obrazki podpalonych budynków rządowych, spalonych aut, demonstrantów uzbrojonych w karabiny automatyczne obiegają cały świat.
Kiedy jednak propagandowe media starają się pokazywać nam urywki filmów ze scen które najbardziej przyciągają uwagę przeciętnego człowieka, poza strefą głównych wydarzeń rozgrywają się rzeczy, które być może rzucają światło na istotę protestów w tym środkowoazjatyckim państwie.
Kazachstan jest kluczowym łącznikiem Chińskiej Republiki Ludowej z państwami Europy Wschodniej. Bez przesyłu towarów przez tamtejsze linie kolejowe i ich przeładunku w tamtejszych terminalach trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie chińskiego projektu geo-ekonomicznego jakim jest Nowy Jedwabny Szlak. Z resztą wystarczy spojrzeć na mapę przedstawiającą korytarze kolejowe NJS na obszarze Azji Środkowej.
Ale Kazachstan to nie tylko tory kolejowe i terminale przeładunkowe. To także jeden z ważnych eksporterów metali oraz surowców energetycznych do Chin. A także istotny importer chińskich towarów konsumpcyjnych.
Destabilizacja takiego kraju uderzy więc z całą pewnością w interesy chińskie. I to uderzenie będzie miało bardzo negatywne dla Państwa Środka konsekwencje długoterminowe.
Kiedy spojrzymy na zorganizowanie ludzi, którzy uczestniczą w tych rozruchach, dostrzec możemy ich świetną koordynację. Fakt że protesty nie ustały pomimo spełnienia przez kazachskie władze żądań ludzi pokazuje nam, że podwyżki cen gazu były tylko pretekstem, iskrą zapalną, która spowodowała, że przeszkoleni naganiacze tłumów mogli ruszyć do boju, w pędzie ku destabilizacji Azji Środkowej.
National Endowment for Democracy, założona w czasach Ronalda Reagana organizacja typu regime change będąca substytutem Centralnej Agencji Wywiadu Stanów Zjednoczonych, która już prawie od 40 lat przeprowadza na całym świecie masowe protesty, kolorowe rewolucje i zamachy stanu, jest zapewne istotnym wsparciem dla kazachskich zadymiarzy.
Jak można się przekonać czytając oficjalną stronę tej wywrotowej jaczejki amerykańskiego rządu, wspiera ona finansowo projekty związane z organizowaniem w tym kraju pokojowych demonstracji, prowadząc m.in. programy szkoleniowe dla grup społeczeństwa obywatelskiego, zarówno w języku rosyjskim jak i kazachskim.
Jeżeli możemy się dopatrywać zagranicznej ingerencji w owe protesty to NED powinien być najważniejszą organizacją, którą możemy o tak ową podejrzewać.
Jak podają zarówno tureckie jak i rosyjskie media oraz niezależni aktywiści prodemokratyczni (a więc reprezentujący zachodni punkt widzenia), tacy jak Thomas van Linge, w kazachskim mieście Aralsk tłum ludzi zablokował linię kolejową prowadzącą przez miasto.
Niby nic nie znaczący incydent. Ot kolejny element masowych protestów. Problem polega na tym, że linia kolejowa prowadząca przez Aralsk jest kluczową magistralą Nowego Jedwabnego Szlaku, prowadzącego od wybrzeży Chin aż po Europę Zachodnią. Oprócz linii kolejowej protestujący zablokowali w tym mieście także autostradę.
Według prorządowych mediów tureckich identyczne przedsięwzięcia zastosowano w mieście Ałmaty. Ałmaty podobnie jak Aralsk znajduje się na kolejowym korytarzu Nowego Jedwabnego Szlaku, przechodzącym przez Kazachstan.
Co ciekawe przeczesując dostępne mi źródła informacji jak do tej pory nie udało mi się znaleźć wzmianki o blokadzie ruchu kolejowego na trasach nie będących częścią tego wielkiego chińskiego projektu geoekonomicznego. A Kazachstan ma naprawdę bardzo dobrze rozwiniętą infrastrukturę kolejową. No ale to zapewne tylko zwykły przypadek – czyż może być inaczej?
Operator elektrowni, firma Guodian Power Shanghaimiao Corporation poinformowała o ukończeniu prac nad pierwszym blokiem. W sumie elektrownia będzie wyposażona w cztery jednostki wytwórcze i ma dostarczać energię do położonej na wschodnim wybrzeżu Chin prowincji Shandong .
Potężna elektrownia węglowa
Shanghaimiao zlokalizowana jest w bogatym w węgiel północno-zachodnim regionie Mongolii Wewnętrznej. Operator zakładu zapewnia, że wykorzystywana technologia jest najbardziej wydajna na świecie, z najniższymi wskaźnikami zużycia węgla i wody.
Agencja Reutera zauważa przy tym, że Chiny są odpowiedzialne za ponad połowę światowej produkcji energii elektrycznej z węgla i oczekuje się, że w 2021 r. nastąpi wzrost o 9 proc. rok do roku – jak wynika z grudniowego raportu Międzynarodowej Agencji Energii.
Pekin co prawda zobowiązał się do rozpoczęcia redukcji zużycia węgla, ale zrobi to dopiero po 2025 roku – na razie dalej zwiększając moc z węgla.
Pekin się nie zatrzymuje. A reszta [durnie i samobójcy. MD] płaci…
Eksperci China’s State Grid Corporation szacują, że w latach 2021-2025 w Chinach powstanie aż 150 gigawatów nowej mocy w elektrowniach węglowych.
Pekin znalazł się pod ostrzałem krytyki za tak mocne postawienie na węgiel w sytuacji, gdy inne kraje próbują ograniczyć emisję gazów cieplarnianych.
„Polska zamyka nowo wybudowaną węglową elektrownię w Ostrołęce, zanim jeszcze zaczęła ona pracę, i przerabia ją na elektrownię gazową. Gaz ma być z rurociągu Baltic Pipe, chyba że ten gazociąg nie powstanie (akurat gdy to piszę, budowę wstrzymano ze względu na ochronę mających pechowo siedliska na drodze zaplanowanej rury polnych myszy), wtedy będziemy w niej palić gazem rosyjskim z Nordstreamu, kupowanym od Niemiec” – pisze Rafał Ziemkiewicz w swojej najnowszej książce. Zapraszamy do lektury dłuższego fragmentu!
Szwindel klimatyczny jest jednym z największych oszustw, jakie kiedykolwiek wymyślono, i prawdopodobnie będzie w przyszłych podręcznikach konkurować z histerią wokół COVID-19 o pozycję symbolicznego końca Zachodu i systemu demokracji liberalnej – w podobny sposób, w jaki o miano końca średniowiecza rywalizują daty upadku Konstantynopola, odkrycia Ameryki i wystąpienia Marcina Lutra.
Nie wiem, kto pierwszy wpadł na ten genialny pomysł, że można – dosłownie – wypłukiwać złoto z powietrza, opodatkować je i uczynić gaz obecny w nim od zawsze postrachem ludzkości, uzasadniającym nakładanie jej kolejnych jarzm. W osiemnastowiecznej angielszczyźnie funkcjonował wprawdzie idiom „to trade the air” jako określenie wyjątkowo bezczelnego oszustwa – ale używający go uważali zapewne „handlowanie powietrzem” za tak oczywisty absurd, że do głowy by im nie przyszło, iż za kilkaset lat stanie się ono największym biznesem świata.
W ogóle nie będę się tu zajmował problemem, czy teoria, jakoby sztuczna emisja dwutlenku węgla powodowała globalne ocieplenie, które doprowadzi do katastrofy ludzkości, podobnie jak miała doprowadzić do niej dziura ozonowa, ma solidne naukowe podstawy, czy jest humbugiem, wygenerowanym dzięki korupcji i konformizmowi środowisk naukowych, tak jak generowano kiedyś odpowiednio wspartym „zamówieniem społecznym” naukowe teorie o wyższości jednych ras nad drugimi.
Po profesorach ekonomii udowadniających na zlecenie banków, że piramida długów nigdy nie runie, profesorach medycyny jawnie utrzymywanych przez koncerny Big Pharma, po całych profesorskich konferencjach i instytutach utrzymywanych przez koncerny żywnościowe, żeby udowadniały, że cukier jest zdrowy i im więcej się go je od dziecka, tym lepiej, a już gazowane napoje z izoglukozą to samo najlepsze – zwyczajnie nie umiem wykrzesać z siebie wiary, że wbijane nam w głowę klimatyczne dogmaty są tylko przypadkiem zbieżne z interesami największych magnatów tego świata i nikt wcale nie fałszował żadnych danych ani ich nie „fryzował”, ani nie wpływał na proces dochodzenia naukowców do prawdy, nagradzając grantami i innymi beneficjami tych badaczy i te ośrodki, które stawały po stronie „słuszności”, a cenzurując i wyciszając opornych.
Jak każdego człowieka sceptycznego wobec rosnących zysków i potęgi szwindlarzy od handlu powietrzem, łatwo zarzucić mnie świętymi tekstami klimatyzmu, liczbami, nazwami renomowanych ośrodków i nazwiskami autorytetów nawzajem zaświadczających o swoim autorytecie. Nie będę zanudzał siebie i czytelników przegryzaniem się przez to wszystko, tym bardziej że nie warto. Dobrze, na użytek naszej rozmowy zgódźmy się z góry na wszystko. Powiedzmy, że Ziemia się ociepla jak nigdy dotąd, i to nie wskutek zmian aktywności słonecznej, nie wskutek jakichś swoich wewnętrznych przemian (co wiemy tak naprawdę o wnętrzu tej kuli, na której siedzimy?), nie wskutek innych gazów cieplarnianych, z parą wodną na czele, tylko właśnie wskutek CO2, odpowiadającego ponoć za aż kilka procent „efektu cieplarnianego”, i to nie CO2 ze źródeł naturalnych, wybuchów wulkanów, planktonu morskiego – nie, o ociepleniu decyduje tylko ten CO2, który powstał w wyniku spalania różnych paliw przez człowieka.
A teraz, dla świętego spokoju przyjąwszy to założenie, zobaczmy, czy motywowane paniką klimatyczną i walką z CO2 działania rzeczywiście skutkują zmniejszeniem globalnej emisji tego gazu – a jeśli nie, to jakie są ich skutki.
Dzięki wszystkim zastosowanym dotąd środkom, podpisanym konwencjom, wyznaczonym limitom emisji, wycofywaniu starych, „wysokoemisyjnych” technologii dla zastąpienia ich nowymi, „niskoemisyjnymi” i innym przedsięwzięciom udało się uzyskać „spowolnienie wzrostu” globalnej emisji. To znaczy nadal światowa gospodarka, rozwijając się, produkuje więcej energii ze spalania, ale ten wzrost jest coraz mniejszy. Pierwsze realne zmniejszenie emisji miało miejsce w roku 2020, ale to akurat nie jest skutek jakichś „antyemisyjnych” działań, tylko paniki koronawirusowej i spowodowanych nią lockdownów.
Nie może być inaczej, skoro klimat jest globalny, a wysiłki lokalne. Największym emitentem dwutlenku węgla są Chiny – od prawie jednej trzeciej do niemal połowy całej światowej emisji (zależy, czy wierzymy w oficjalne dane chińskie, czy w zachodnie szacunki). Oprę się na źródle, które podaje, że emisja chińska to 10 gigaton rocznie (bo to ładna, okrągła liczba, a w końcu chodzi tu tylko o proporcje). Drugie w tej konkurencji Stany Zjednoczone wytwarzają o połowę mniej, 5 gigaton rocznie. Potem są Indie – znowu o połowę mniej od Ameryki, 2,5 gigatony, potem Rosja i Japonia, obie z ponad tysiącem, i dopiero na miejscu szóstym największa gospodarka Unii Europejskiej, Niemcy, z 0,8 gigatony. Cała Unia Europejska, według innego źródła, wytwarza 10 procent emisji światowej.
Jeśli emisja CO2 jest problemem, to logika nakazuje szukać rozwiązania tego problemu wśród tych, którzy emitują najwięcej. Ale Chiny wszelkie porozumienia klimatyczne mają gdzieś i nawet nie udają, że są gotowe jakkolwiek uczestniczyć w „ratowaniu klimatu”. Przepraszam – od czasu do czasu udają, ale ogranicza się to do zapewnienia, że kiedyś, gdy będzie to możliwe, zmniejszą swoją emisję (padła kiedyś nawet w miarę konkretna data: 2060), ale na razie będą ją zwiększać, ponieważ co roku oddają do użytku po kilkanaście nowych elektrowni węglowych, nie licząc innych nowych źródeł emisji.
Nawet samych tych elektrowni nie wiadomo dokładnie, ile budują, bo Chińczycy są narodem skrytym, ale podobno w różnych fazach realizacji mają około trzystu inwestycji. W samym tylko roku 2020 uruchomili, wedle informacji Agencji Reutera, tradycyjne elektrownie o mocy trzy razy większej niż cała reszta świata (prawie 40 gigawatów).
Nie do końca można o to mieć pretensje do Chińczyków, oni przecież tego prądu nie jedzą – zużywają go na produkcję konsumowaną przez Zachód. Bo ograniczanie emisji wykazywane na papierze przez kraje przodujące w klimatycznych porozumieniach polega głównie na jej przesuwaniu, wraz z produkcją, właśnie do Chin i innych krajów tańszej siły roboczej. Można zresztą sądzić, że gdyby to wyprowadzanie produkcji nie było dla koncernów korzystne, nigdy by nie pozwoliły one swoim rządom szaleć z jakimiś „celami klimatycznymi”.
Przykład typowy, szczególnie smakowity, z ostatnich chwil przed drukiem tej książki: „Wall Street Journal” opublikował raport o „ekologicznych” panelach fotowoltaicznych, których upowszechnienie ma ochłodzić klimat poprzez zmniejszenie emisji dwutlenku węgla. Mniejsza już o to, że fotowoltaika wytwarza też bardzo dużo ciepła (z tego samego raportu wynika, że gdyby zrealizowano wielki projekt wyłożenia panelami słonecznymi Sahary, pokrycie tylko 10 procent jej powierzchni podniosłoby lokalnie temperaturę o 1,5 stopnia). [Tu p. Rafał naczytał się bzdur: Wystarczy 1% Sahary, by zaspokoić potrzeby energetyczne Europy. MD] Do jej wytwarzania potrzebne są tak zwane monokrzemy, których 75 procent światowej produkcji wytwarza się właśnie w Chinach. A dlatego w Chinach, że przetworzenie wielokrzemów w monokrzemy wymaga dużej ilości energii, która właśnie w Chinach jest najtańsza, dzięki elektrowniom węglowym i odmowie płacenia za jakiekolwiek limity emisji. Mówiąc krótko, nawet politycznie poprawny „Wall Street Journal” przyznaje, że promowanie fotowoltaiki w skali globalnej emisję „gazu cieplarnianego” zwiększa, a nie zmniejsza.
USA do czasów Baracka Obamy również w „ratowaniu klimatu” nie uczestniczyły, potem obiecały, że będą uczestniczyć, następnie Trump oficjalnie to odwołał, teraz Joe Biden zapowiedział, że jednak będą, i jedną z pierwszych decyzji wstrzymał pracę nad budową rurociągu z Kanady, który miał zasilać ropą naftową z północy rafinerie i terminale portowe na południu. Chyba jednak była to decyzja dotycząca polityki wewnętrznej, bo jednocześnie leciwy prezydent dał zielone światło na dokończenie innego wielkiego rurociągu, który Trump starał się zablokować: wiodącego z Rosji do Niemiec gazowego Nordstream 2 – co też nie wynikało ze stosunku USA do klimatu, tylko ze zmiany polityki wobec Europy i decyzji oparcia jej o bismarckowską oś Berlin – Moskwa.
Indie, Rosja i szereg innych wielkich emitentów też albo odmawiają, albo pozorują dobrą wolę, obiecując redukowanie emisji w przyszłości, ale na razie je pod wpływem różnych konieczności zwiększając.
Jedynie owa dziesięcioprocentowa Unia Europejska zapałała gorącym entuzjazmem do przestawiania energetyki na nowe, „ekologiczne” tory. W kolejnych coraz ostrzejszych planach narzucanych państwom członkowskim doszła nawet do zapowiedzi „zrównoważenia emisji” w roku 2035. Z tym że najbardziej popychające ku temu i najwięcej emitujące Niemcy na razie też stawiają kolejne elektrownie węglowe. Pod budowę jednej z nich – nawiasem mówiąc, na węgiel brunatny, a więc ten ekologicznie najbrudniejszy – wycięła nawet starożytny las Hambach, tym samym zmniejszając europejską powierzchnię absorbującej zabójczy CO2 zieleni.
Ale za to Polska zamyka nowo wybudowaną węglową elektrownię w Ostrołęce, zanim jeszcze zaczęła ona pracę, i przerabia ją na elektrownię gazową. Gaz ma być z rurociągu Baltic Pipe, chyba że ten gazociąg nie powstanie (akurat gdy to piszę, budowę wstrzymano ze względu na ochronę mających pechowo siedliska na drodze zaplanowanej rury polnych myszy), wtedy będziemy w niej palić gazem rosyjskim z Nordstreamu, kupowanym od Niemiec. Zamykamy też, na mocy podpisanego przez premiera Morawieckiego porozumienia o europejskim „zielonym ładzie energetycznym”, nasze kopalnie.
Był plan, żeby zbudować elektrownię atomową. Jeśli wytwarzanie CO2 jest złe, to właściwie ludzkość nie ma innego ruchu niż elektrownie atomowe – to jedyny bezpieczny sposób wytworzenia naprawdę dużych ilości energii bez spalania [musiał czytać jakiegoś Wiecha, bo akurat jest nieprawda. MD] . Niestety, plan budowy w Polsce elektrowni atomowych, wedle nieoficjalnych sygnałów, bardzo się nie podoba Niemcom, więc pewnie zostanie przez Unię Europejską wstrzymany.
Żeby nie przedłużać tematu – ciekawym polecam książkę Jakuba Wiecha „Energiewende. Nowe niemieckie imperium”, w której autor, analityk portalu Defence24.pl, wyjaśnia – wedle noty wydawcy albo jego samego – „jak Berlin zaprojektował i wdrożył misterną machinę polityczno-gospodarczą, która pod maską ochrony środowiska pomaga budować nowe niemieckie imperium w Europie”. To streszczenie doskonale odpowiada zawartości książki i zarazem wyjaśnia, skąd się bierze szczególne wzmożenie Unii, która ze swoimi 10 procentami i tak klimatu nie uratuje, nawet gdyby w ogóle zamknęła na klucz wszystkie gospodarki i jeszcze pozwoliła swoim obywatelom oddychać tylko co drugi raz.
Niemcy mają w takich „Energieschwindel” wprawę – przypomnijmy sobie choćby wspólną walutę euro i jej „kryteria zbieżności”, które nakazywały wszystkim uczestnikom projektu utrzymywać deficyt budżetu poniżej 3 procent PKB, wszyscy cięli więc budżety i narażali się na różne niewygody, by warunek ten spełnić, Niemcy zaś przez wiele lat mieli deficyt większy, bo inwestowali w rozwój przemysłu (zarazem pouczając nas przez swoje fundacje, doradców i wykupione polskojęzyczne media, że przemysł trzeba zamykać, bo to przeżytek) – i co im kto mógł zrobić? Tak samo zresztą i Polacy mają wprawę w głupim poświęcaniu się „za wolność naszą i waszą”, czy raczej w tym wypadku „za klimat nasz i wasz”. Nasz udział w światowej emisji jest tak mały, że tutejsi klimatyści musieli ukuć niezwykle wymyślne hasło: „Polska należy do grupy dwudziestu krajów, które razem odpowiadają za 78 procent światowej emisji CO2!”.
Mówiąc obrazowo: pośród ogromnych, zionących dwutlenkiem węgla kominów my mamy skromniutki piecyk i właściciele owych wielkich kominów właśnie nam ten nasz piecyk każą dla ratowania planety zgasić. Jeśli chcemy ciepłego posiłku, będziemy go musieli kupić od nich.
Spyta ktoś, czy może nasza stosunkowo skromna emisja – 0,3 gigatony, dwa i pół raza mniej od Niemiec, dwudzieste pierwsze miejsce na świecie – nie wynika z tego, że jesteśmy krajem stosunkowo małym, ale przez nasze węglowe uzależnienie wytwarzamy nieprzeciętnie dużo dwutlenku węgla w przeliczeniu na głowę mieszkańca? Nic podobnego, pod tym względem jesteśmy dokładnie pośrodku unijnej stawki, daleko za jej najsilniejszymi gospodarkami. Nawiasem mówiąc, pod względem emisji per capita absolutnymi liderami są bogate państwa Zatoki Perskiej – Katar, Emiraty i Arabia Saudyjska. Nie sądzę, żeby któryś z prezydentów i premierów Zachodu odważył się na spotkaniu z przywódcami tych krajów zasugerować, żeby zakazały używania klimatyzacji. Dokładnie z tego samego powodu, dla którego nie wywiesza się tam tęczowych banerów na ambasadach i nie poucza, że karanie śmiercią za homoseksualizm to obyczaj wykluczający z grona krajów cywilizowanych.
Na otarcie łez dostaniemy za nasze klimatyczne wyrzeczenia kilkaset miliardów, na poczet kilku bilionów, które będziemy musieli wydać na zakup od unijnych potęg „ekologicznych” ich technologii. Fundusze Unii Europejskiej, jak wiele razy mówiłem, to nic innego niż promocyjny kredyt bankowy. Jeśli ktoś wierzy, że bank zachęcający do wzięcia kredytu jakimiś upustami czy nawet gotówkowym bonusem daje mu pieniądze, bo go kocha, uważany jest za idiotę. A jeśli ktoś wierzy, że kraje zachodniej Europy dają nam via Bruksela pieniądze za nic, tak z czystej sympatii, to należy do wciąż, niestety, statystycznej większości rodaków.
Porównanie do kredytu, muszę się nad tym na chwilę zatrzymać, jest o tyle zawodne, że banki z reguły nie zmieniają jednostronnie umowy w trakcie jej trwania, a Unia Europejska to właśnie robi. Jeśli trwać przy tej metaforze, wygląda to tak, że wzięliśmy kredyt na budowę domu, rozpisany na wiele lat, spłacamy go zgodnie z umową, w ogóle trzymamy się tej umowy, a tymczasem do naszego domu przychodzą goście z banku i mówią: umowa jest nieważna, bo tak uznaliśmy w naszym dziale kontroli. Zbudowaliście ten dom za nasze pieniądze, więc my tu rządzimy. Należy natychmiast zdjąć ze ścian wszystkie krzyże i święte obrazki, zamiast obecnego ogrzewania musicie założyć nasze, po wyznaczonej przez nas cenie, pies won na podwórko, a córka nie idzie na studia, tylko do technikum pszczelarskiego.
Co najgorsze, taka bezczelność wierzyciela spotyka się w Polsce z ekstatycznym zachwytem liberalistokratycznych elit, podchwytujących argument, że było nie było, dom zbudowaliśmy za europejskie pieniądze, więc powinniśmy być wdzięczni i pokornie słuchać – a do wspomnianej statystycznej większości ten argument wydaje się przemawiać. No cóż, wszystko staje się bardziej zrozumiałe, jeśli uświadomimy sobie szczegóły „zielonego” rachunku: stracimy miliardy, dostaniemy paręset milionów, ale miliardy zapłacą pozbawione głosu „masy”, a miliony trafią do warstw wyższych, do „elit”.
Wracając do dwutlenku węgla i klimatyzmu, podniesionego ostatnio do roli religii panującej zachodnich liberalnych demokracji, warto zadać pytanie, dlaczego akurat węgiel znalazł się na celowniku jej zelotów, skoro wedle samych klimatystów spalanie go jest źródłem zaledwie 6 procent światowej emisji CO2, podczas gdy ropy naftowej – 34 procent, a gazu – 20 procent? Odpowiedź jest analogiczna do odpowiedzi na pytanie, dlaczego żeby ograniczyć emisję, nie postuluje się budowania elektrowni jądrowych, tylko przejście na spalanie wodoru: bo ci, którzy wykreowali tę histerię, mają akurat do opchnięcia technologię wodorową, a nie atomową.
Nawiasem mówiąc: spalanie wodoru nie wytwarza wprawdzie CO2, ale jego produkcja owszem. Konkretnie – według danych oficjalnie przedstawionych na szczycie klimatycznym w Katowicach w roku 2018 przez naukowców z krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej – wyprodukowanie 1 kilograma wodoru powoduje wytworzenie 6–8 kilogramów (zależnie od stosowanej technologii) dwutlenku węgla.
W optyce „europejskiego zielonego ładu” najgorszy jest akurat węgiel (oczywiście z wyjątkiem węgla brunatnego spod wyciętego lasu Hambach), bo Polska ma wciąż wielkie rezerwy tego surowca i mogłaby swoją niezależność oprzeć właśnie na nim. Wolno podejrzewać, że gdyby istniało coś takiego jak złoża wodoru i Polska miałaby trzecie co do wielkości jego złoża na świecie, Niemcy zaś do opchnięcia technologie węglowe, to prorocy klimatyzmu ogłosiliby, że złem najgorszym jest wodór, więc dla ratowania planety Polacy muszą swój wodór zatkać korkiem i kupować od sąsiadów węgiel. Najlepiej ten spod wyciętego lasu Hambach.
Pamiętają jeszcze Państwo nasze rozważanie, co właściwie jest ekologiczne i dlaczego raz ekologiczna jest papierowa torba, bo co prawda na bezdurno wycięto przetwarzające dwutlenek węgla w tlen drzewo, ale za to jest biodegradowalna, a raz sztuczne futro, bo co prawda nie rozłoży się przez dziesięć tysięcy lat, a jego wyprodukowanie uwolniło do atmosfery mnóstwo chemicznych trucizn, lecz za to nie zabito na nie zwierzęcia, choć gdyby to zwierzę zabito na buty albo pasek, to to by już było dopuszczalne? Otóż walka z emisją CO2, a tym samym „klimatyczną zagładą”, na której uniknięcie mamy już od czterdziestu lat tylko dziewięć lat, rządzi się identyczną logiką.
Dajmy na to – rolnictwo. Wedle świętych ksiąg „nauki o klimacie” rolnictwo odpowiada za kilka procent emisji CO2 (z czego dużą część stanowi „spalanie biomasy”, które przecież zadekretowano swego czasu jako ekologiczne). Dużo mniej niż energetyka, dużo mniej niż transport, dużo mniej niż na przykład zajmująca w tej konkurencji czwarte miejsce po spalaniu ropy, gazu i węgla produkcja betonu i, ogólnie, budownictwo (4 procent światowej emisji). Tymczasem nigdy nie słyszałem, żeby poruszeni perspektywą klimatycznej zagłady politycy, działacze i tak zwani liderzy opinii mieli coś przeciwko budowaniu z betonu i gotowi byli przenieść swoje piękne biura do chatek z trzciny. A te kilka procent emisji z rolnictwa ściąga na nie regularnie ataki fanatycznych wegan w rodzaju naszej europoseł Spurek.
Otóż dzięki temu, że moda na weganizm doznała w pewnym momencie wielkiego sponsorskiego wzmocnienia, zupełnie zniknęła obawa przed tak zwanym GMO, czyli żywnością genetycznie modyfikowaną. Tak jak „zagłada klimatyczna” praktycznie uwolniła koncerny od krytyki za zatruwanie środowiska chemikaliami, które w przyrodzie same z siebie nie występują, bo „ekologia” sprowadzona została wyłącznie do rytuałów walki z dwutlenkiem węgla, tak z kolei walka z hodowlą zwierząt uwolniła koncerny żywnościowe od ataków na stosowane przez nie technologie uprawy roślin. No bo co kryje się pod hasłem „go vegan!” lansowanym przez panią pobierającą – nie wymawiając – miesięczne diety, za które przeciętny rolnik przeżyłby z rodziną z pięć lat? Kryje się: jedz soję, w takiej czy innej przemysłowej formie. A czy jest na świecie jakaś inna soja niż genetycznie zmodyfikowana? Pewnie jeszcze jest, ale na pewno nie w ilościach przemysłowych.
Czy Państwo wiedzą, o co chodzi z tym GMO? Obiekcje wobec genetycznego modyfikowania żywności dość skutecznie ośmieszono, nagłaśniając ludzi, którzy straszyli, że kto takie zmutowane geny zje, ten sam zacznie być mutantem, jak w tanich horrorach SF z najniższej półki (ten sam mechanizm wykorzystują teraz z powodzeniem politycy i koncerny Big Pharma do ośmieszania obiekcji wobec szczepionek).
Tymczasem istota sprawy leży zupełnie w czymś innym. Upowszechnienie się GMO oznacza, że całe rolnictwo zostanie zmonopolizowane przez kilku największych producentów „materiału siewnego”. Ziarno roślin modyfikowanych, przypomnę, nie nadaje się do zasiania i po zebraniu plonów po ziarno na nowy zasiew trzeba zwrócić się do producenta. Z kolei rozległe plantacje roślin modyfikowanych same z siebie niszczą ewentualne rośliny niemodyfikowane, uprawiane w sąsiedztwie, bo pszczoły i inne owady, nie odróżniając, przenoszą na nie zombizowane pyłki. Kładzie to kres rolnictwu, jakie znaliśmy od wieków, i całkowicie uzależnia farmerów oraz całe państwa od producentów GMO.
Wygląda na to, że przygotowania do ostatecznego rozwiązania kwestii chińskiej ruszyły z martwego punktu. Zresztą w USA rozważano taką ewentualność znacznie wcześniej. Kiedy w 2008 roku byłem w Nowym Jorku, na lotnisku im. Kennedy’ego zauważyłem ogromny bilboard na całą ścianę z zagadkowym napisem: „Nie wolno izolować demokratycznych narodów”. Ponieważ nie wiedziałem o co chodzi, to zacząłem pytać. Okazało się, że chodzi o to, by Tajwan przyjąć do ONZ jako niepodległe państwo. Zrozumiałem, że w Ameryce ktoś kombinuje, co się bardziej opłaca – czy wykupywanie od Chin rządowych obligacji amerykańskich, przy pomocy których rząd USA finansował operację pokojową i misję stabilizacyjną, wydając na to nawet 300 mln dolarów dziennie, czy też sprowokowanie „małej zwycięskiej wojny” o Tajwan.
Chodzi o to, że wprawdzie między Chińską Republiką Ludową i Tajwanem, czyli Republiką Chińską, panuje atmosfera wrogości, to jedna rzecz ich łączy. Mianowicie ChRL uważa się za „Chiny”, a Tajwan uważa za jedną z prowincji chińskiego państwa, która wprawdzie się zbisurmaniła, ale stanowi integralną część „Chin”. Z kolei władze Tajwan uważają, że prawdziwe „Chiny” w postaci Republiki Chińskiej, schroniły się na Tajwanie, podczas gdy w Pekinie rządzi banda uzurpatorów – ale i one uważają, że Tajwan, to też „Chiny”. Tak czy owak, obydwie strony stoją na nieubłaganym gruncie integralności chińskiego terytorium państwowego. Tymczasem gdyby Tajwan ogłosił niepodległość, to oznaczałoby to, że od „Chin” oderwała się jedna prowincja. Oderwała się i nie odebrała kary? Taki precedens mógłby być niebezpieczny, bo inne prowincje mogłyby zechcieć pójść w ślady Tajwanu, ponieważ w Chinach, podobnie zresztą, jak gdziekolwiek indziej – antagonizmów lokalnych nie brakuje.
Toteż proklamowanie niepodległości Tajwanu prawie na pewno zostałoby uznane w Pekinie za casus belli i wywołało odpowiednią reakcję. Z kolei Stany Zjednoczone są sojusznikiem Tajwanu i z tego tytułu mają wobec niego pewne zobowiązania. Gdyby więc – po pierwsze – Tajwan proklamował niepodległość, to Chiny musiałyby zareagować na to stanowczo. Ale – po drugie – równie stanowczej odpowiedzi musiałyby wtedy udzielić Chinom Stany Zjednoczone, więc w takiej sytuacji „mała zwycięska wojna” byłaby prawie pewna.
Czy byłaby ona „zwycięska”? Z wojnami jest tak, że wiadomo, jak się zaczynają, ale przeważnie nie wiadomo, jak się zakończą. Wprawdzie Stany Zjednoczone odwojowały Koreę Południową, ale nie można powiedzieć, by tę wojnę „wygrały” – miedzy innymi z powodu wzięcia w niej udziału 500 tysięcy chińskich „ochotników”. USA przegrały wojnę w Wietnamie, a i z operacjami pokojowymi i misjami stabilizacyjnymi w Iraku i Afganistanie też nie poszło im najlepiej, więc wcale nie jest pewne, czy „mała wojna”, która zresztą siłą rzeczy musiałaby toczyć się w pobliżu Chin musiałaby koniecznie być „zwycięska”.
Ale w 2008 roku mogło to wyglądać inaczej. Otóż Stany Zjednoczone miały wtedy budżet wojskowy w kwocie 622 mld dolarów, co stanowiło równowartość połączonych budżetów wojskowych następnych 17 państw świata. Niektórzy ludzie pamiętają jeszcze powiedzenie z okresu II wojny światowej, kiedy to mówiono, że wojnę prowadzą trzy potęgi: Hitler, czyli „rasa”, Stalin, czyli „masa” i Ameryka, czyli „kasa”. Skoro tedy tamtą wojnę wygrała „kasa” sfederowana z „masą”, to może i w tej operacji nie byłaby bez szans, chociaż teraz „masę” miałaby przeciwko sobie. Bo niekiedy przewaga „kasy” równoważy siłę „masy”. Problem jednak w tym, że ta przewaga z roku na rok topniała, w miarę rozrostu chińskiej gospodarki.
W roku 2018 USA miały budżet wojskowy nawet trochę większy, bo około 700 mld dolarów – ale kwota ta stanowiła równowartość połączonych budżetów wojskowych już tylko 8 następnych państw świata. Jak widzimy, w ciągu tych 10 lat przewaga Stanów Zjednoczonych stopniała o połowę, a to przecież nie było ostatnie słowo, bo w kwietniu tego roku jeden z ważnych generałów w Pentagonie oświadczył, że Chiny mają budżet wojskowy większy od amerykańskiego, zwłaszcza jeśli uwzględnić poziom tamtejszych cen. Okazuje się, że periculum in mora, co się wykłada, że w zwłoce tkwi niebezpieczeństwo. Czyż zatem jest rzeczą przypadku, że ostatnim czasie wokół Tajwanu znowu zaczęły się podchody?
Z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych, podobnie jak innych państw poważnych, najlepiej jest wojnę, a zwłaszcza taką „małą zwycięską”, prowadzić rękoma państw pozostałych, jako że państwa, jak wiadomo, dzielą się na poważne i pozostałe. W interesie państwa poważnego jest bowiem to, że jeśli już koniecznie musi osobiście zaangażować się w wojnę, to jak najpóźniej, tak, by zdążyć na defiladę zwycięstwa. Od tego, by wojnę prowadziły własnymi rękoma, są sojusznicy. Tak było w 1939 roku i tak jest teraz. I oto właśnie dowiedzieliśmy się, że Litwa otworzyła w Wilnie przedstawicielstwo Tajwanu. W Warszawie jeszcze go nie ma, ale to pewnie tylko kwestia czasu, bo czy jest coś, czego Polska nie zrobiłaby dla swojego Najważniejszego Sojusznika? Wprawdzie w Kongresie odbyła się niedawno debata, w trakcie której pani Conley z German Marschall Fund zachęcała do rozważenia zastosowania wobec Polski amerykańskich sankcji, ale – jak powiada przysłowie – co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie. Amerykanie mogą sobie rozważać a to sankcje, a to zmianę rozlokowania wojsk – co też postulowała pani Conley – tymczasem sojusznik powinien w podskokach spełniać wszystkie prośby Najważniejszego Sojusznika. No i Litwa chyba to zrobiła, w związku z czym została przez Chiny ostrzeżona, że poniesie „poważne konsekwencje”, jako że Chińska Republika Ludowa podejmie „wszelkie konieczne kroki by bronić własnej suwerenności”. Może to być jednak trudne i też brzemienne w konsekwencje po pierwsze dlatego, że Tajwan jest też uzbrojony po zęby i mógłby Chinom kontynentalnym zadać dotkliwe ciosy, a poza tym zdecydowana większość ludności Tajwanu jest coraz bardziej przekonana do proklamowania, zwłaszcza po tym, jak Chiny spacyfikowały Hong Kong.
Sytuacja jest – jak widzimy – rozwojowa, więc nie można wykluczyć, że i Chiny zechcą też wojować przy pomocy swoich, nawet doraźnych, sojuszników, na którego świetnie nadaje się trzymany w mocnym uścisku prezydenta Putina białoruski prezydent Aleksander Łukaszenka, który właśnie dokonuje przegrupowania swojej, wymierzonej w Polskę broni w postaci egzotycznych turystów po to, by uderzyć na polską granicę jeszcze raz, w następstwie czego nasze Siły Zbrojne będą też musiały użyć stanowczych środków. Szkoda tedy, że tej sytuacji przy użyciu stanowczych środków nie rozładowano na samym początku, zgodnie z uwagą Mikołaja Machiavellego, który w „Księciu” napisał, że „Rzymianie nie pozwalali dojrzewać niebezpieczeństwu przez uchylanie się od wojny”.
Toteż my będziemy zmuszeni do stosowania coraz bardziej stanowczego oporu, nasz wschodni sąsiad będzie potęgował napór na polską granicę, a nasi sojusznicy, w przerwach między rozmowami telefonicznymi i wysyłaniem na Białoruś pieniędzy, będą groźnie kiwali palcem w bucie.
Czym jest chiński System Zaufania Społecznego i dlaczego wkrótce wprowadzi się go również w Europie oraz w Stanach? W tej historii chciałbym Ci przybliżyć, na czym on polega i jak działa w praktyce. Cały tekst powstał na podstawie moich obserwacji z podróży do Chin, pracy z Chińczykami od 2 lat oraz bestsellerowej powieści brytyjskiego myśliciela pt. “Poczytaj mi mamo”.
Zacznijmy od wyjaśnienia. Czym jest chiński System Zaufania Społecznego? To dysotopijna idea, która zakłada, że każdy obywatel dostaje lub traci punkty w zależności od tego, co robi. System skonstruowany jest tak, że łatwiej stracić w nim punkty, aniżeli zyskać. Wystarczy skrytykować władzę, albo choćby pomyśleć o stworzeniu opozycji. Wtedy odbierają Ci setki punktów, a nawet centymetry, które składają się na Twój wzrost. “System Zaufania Społecznego” to nic innego, jak “System Kontroli Społecznej”.
W tym systemie ludzie nie przyznają sobie punktów nawzajem. Więc to nie jest do końca tak, jak ukazali to w jednym z odcinków serialu „Black Mirror”. To nie szarzy ludzie przyznają punkty. Czyni to władza. A właściwie, to głównie zabiera je pod byle pretekstem. Pod uwagę brane są finanse, aktywności w social mediach, dawne kredyty, zdrowie, zakupy online, podatki, stosunek do prawa. A ponadto, obserwuje ich jeszcze 200 milionów kamer. Czyli jedna kamera na 7 osób, gdzie każde z tych urządzeń działa w jednym zespole z innym.
Jak to działa w praktyce?
Każdy z obywateli dostaje po 1000 punktów. I wystarczy Ci tylko 1050 punktów, czyli do zdobycia zaledwie 50, by mieć pewne benefity. Od razu wpadasz do worka z najlepszymi. W Chinach nazywają to AAA lub AA. Trochę jak baterie paluszki. W Europie nazywa się ich “zaszczepionymi”.
Potem widełki rozciągają się między 960 a 1029 punktów. Ten poziom nazywa się A. Jeszcze do niedawna nie miał wpływu na edukację. Teraz, jeśli nie masz wystarczającej liczby punktów, Twoje dzieci nie pójdą do lepszej szkoły. Będziesz zmuszony je podwozić… I na dodatek, dostajecie zakaz smażenia ryb. Szczególnie dorsza i halibuta. O soli również zapomnij. Chuja bambo. Nie ma.
Poziom B
Co dalej? Następny jest poziom B (850 – 959 punktów). Coś na wzór czyśćca, gdzie możesz się odbić, jak zrobicie lachę św. Piotrowi. Na dwa lata blokują Cię na tym poziomie, gdzie nie macie pełnego dostępu do wszystkiego, ale macie potencjał, żeby podciągnąć się w górę. Czyli wystarczy, że raz coś odjebiesz i kiśniesz przez jakiś czas. I po dwóch latach, jak nie jesteś chujem dla władzy, masz szansę wskoczenia do A. Na tym poziomie jest większość obywateli Chin. System jest tak zaprojektowany, żebyś przez te dwa lata poczuł, jak bardzo nie opłaca się być nieprzychylnym władzy. Nie dość, że wiele Cię omija , to jeszcze musisz codziennie napompować wszystkie rowery sąsiadów. I nie pompką, ale ustami. Dziwna sprawa, ale przynajmniej wszyscy jeżdżą na sprawnych rowerach. Cierpią natomiast sprzedawcy pompek oraz wulkanizatorzy.
Poziom C
Jak masz między 600 a 849 punktów, to wrzucają Cię na trzy lata do wora C. Umówmy się. Nie jest tam kolorowo. Żeby dostać się poziom wyżej, musisz najpierw trzy lata odbębnić na poziomie C, a potem jeszcze kolejne dwa na poziomie B. Mało tego, jak trafiłeś do tego worka, masz częste kontrole urzędników. Obserwują Cię cały czas. I tylko czekają, aż powinie Ci się noga. Lista tego, co przewiniłeś nie będzie upubliczniona, ale na pewno trafi do innych urzędów. I znowu odbiorą Ci prawa.
Poziom D
Na szarym końcu są wszyscy Ci, którzy trafili do worka D. Jak sama nazwa wskazuje – jesteś w dupie. Masz między 0 a 599 punktów. Traktują Cię jak najniższą kastę w Indiach. Co chwile masz kontrole urzędników, mogą odciąć Cię od środków do życia. Twoje nazwisko pojawia się na oficjalnej, czarnej liście. Wszyscy wiedzą, że jesteś zakałą społeczeństwa i jebanym pasożytem. Do pleców przyklejają Ci kartę z napisem “Kopnij mnie”. Momentalnie tracisz pracę, zabierają Ci wszystkie tytuły naukowe. I codziennie rano, chiński policjant wykręca Ci pokrzywę na ręce. Przejebana sprawa. Możecie jedynie wyjść do sklepu kupić żywność. Nie masz wstępu do większości miejsc publicznych. Podobnie jak niezaszczepieni w demokratycznych krajach Zachodu, które “cenią” wolność jednostki
Nie ma sensu rozwodzić się nad tym, co się z Tobą stanie, gdy walczysz z władzą, strajkujesz itd.. Momentalnie jesteś w dupie, a nawet mogą Cię “ewaporować”.
Kilka zasad
Wyobraźmy sobie Tonego – Chińczyka. Startuje z 1000 punktów.
Idzie do supermarketu i zrobi debet na karcie kredytowej. Traci 20 punktów.
Jeśli zwróci znalezione na ulicy pieniądze – dostaje ekstra 10 punktów. Oczywiście rząd nie przekazuje tych pieniędzy do gapy. Samemu je rekwiruje. Więc jest to sposób, żeby za pieniądze kupić sobie trochę punktów. Sprytne, nie?
Jak napierdala na partię komunistyczną na jakiś social mediach, na przykład na WeChat – odejmują mu 50 punktów.
Jeśli doniesie na innego Chińczyka – dostaje dodatkowe 10 punktów. Podobnie wtedy, kiedy pomoże policji znaleźć jakiegoś przestępcę (fuj). Dostaje 20 punktów.
Każdy wałek na podatkach to minus 100 punktów. Jak kłócą się sąsiedzi, a to Ty ich pogodzicie – dostajecie dodatkowo 10 punktów.
Jedzie drogą i przekroczy prędkość choćby o kilka kilometrów na godzinę, to upierdalają mu 10 punktów. A 200 milionów kamer nie ułatwia zadania.
Jeśli zacznie tańczyć w środku miasta, za głośno puścic muzykę albo śpiewa – jest 5 punktów w plecy.
Jeśli naucza poza systemem, nie ważne czego, to ma 50 punktów w dupę.
Jak ma za dużo dzieciaków, zabierają mu 40 punktów.
Jak chce zrobić remont na chacie i nie zgłosi tego – minus 5 punktów.
Jak zbuduje zbyt wielki nagrobek dla rodziny, zabierają mu 100 punktów. I to piszę bez cienia ironii. Bo to jest najbardziej przerażająca wizja. Atak na nagrobki.
Za noszenie koszulek zdradzających hobby + 10 punktów…
I co wydaje Ci się, że to tylko podłe Chiny? Ja jestem przekonany, że każda władza, nawet w najbardziej liberalnym kraju będzie się interesowała tym systemem. Ustroje polityczne i społeczne podlegają takiej samej ewolucji, jak i życie na tej planecie. I jak się okazuje, liberalna demokracja chyba właśnie przegrała swój mecz. Nagle ktoś zauważył, że model chiński jest bardziej efektywny. Bo gwarantuje on utrzymanie władzy na dziesięciolecia. I porządek społeczny. Żadnych protestów, żadnej opozycji. Można traktować ludzi jak niewolników i pakować im do głowy chamską propagandę.
Jak do całego systemu podchodzą Chińczycy?
Nie przeciwstawiają się. To konformiści. Nie mają takiej mentalności, jak Polacy. Lao Tzu, jeden z największych chińskich myślicieli, powiedział kiedyś, że „człowiek powinien zachowywać siłę, jak woda”. Jeśli napotka na swojej drodze jakąś przeszkodę, to niech nie stara się jej zniszczyć, ale płynąć dalej. Niech ją ominie. Lao Tzu uważał, że wszystko co jest płynne i miękkie, zawsze pokona to co sztywne i twarde. To paradoks, że to co miękkie, nagle okazuje się twarde. Ale tylko pod warunkiem, że nie będzie się starało na siłę tej skały zniszczyć, jak stara się zrobić to twarde.
Lao Tze mawiał: “Nie walcz, nie przeciwstawiaj się, ale omiń problem. Dostosuj się do zmieniającej się sytuacji, bądź jak woda, która nie ma formy, zdaje się pasywna, ale wszystko pokona i wszędzie dotrze.” I dokładnie w ten sposób działa chińskie społeczeństwo. Nikt nie walczy z systemem. Idealistów jest niewielu, a buntowników jeszcze mniej. Przeważa konformizm. Nikt się specjalnie nie wychyla. Trochę przeciwnie do Polski, gdzie wartości mają taką specyfikę, że ludzie są gotowi za nie umrzeć. Za pieniądze niekoniecznie. A Chińczyk gdy się obudzi, to myśli tylko i wyłącznie o zarabianiu pieniędzy. A Polak rodzi się po to, by przejść na emeryturę.
System Zaufania Społecznego na Zachodzie
Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że System Zaufania Społecznego wprowadzany jest również na Zachodzie. Oczywiście, wszystko pod pretekstem walki z koronawirusem, przeciwdziałaniu terroryzmowi, walki ze zmianami klimatycznymi, walki z pedofilią itd. Zawsze to jest ubrane w takie słowa, żeby niemoralnym było zaprotestować. Im piękniejsze frazesy, tym większe dziadostwo się za tym kryje.
Kolejnym aspektem wprowadzania Systemu Zaufania Społecznego na Zachodzie jest poprawność polityczna, o której będę pisał przy okazji Australii. Gdy wypowiesz jakieś słowa o zabarwieniu rasistowskim lub w jakikolwiek sposób atakujący grupy “uciśnione”, to robi się grubo. Ludzie potrafią przemaglować wszystkie Twoje wpisy na Twitterze i Facebooku, w poszukiwaniu haka na Ciebie. I co potem? Tracisz robotę. I nikt nie chce Cię zatrudnić, bo gdzieś coś tam powiedziałeś. Istnieje jedna tylko ideologia, jeden tylko sposób myślenia. Tylko taki, jaki promują wielkie koncerny technologiczne Doliny Krzemowej.
Umówmy się. Dni tego bloga są policzone. Poziom żartów i tekstów, które kiedyś beztrosko tutaj rzucałem, niebawem zaczną kogoś obrażać. Żyjemy w świecie, w którym wielu młodych ludzi nie doświadczyło świata analogowego, a co za tym idzie, nie widzą już wielkiej różnicy między swoim cyfrowym czy analogowym “ja”. Tym bardziej, że niebawem wszystko będziemy mieli cyfrowe. Cyfrową walutę emitowaną przez bank centralny, cyfrową tożsamość, cyfrową kartę zdrowia i owe punkty społeczne.
Agenda 2030
Na koniec historii o Systemie Zaufania Społecznego, chciałbym Ci zwrócić uwagę na proponowane nam zmiany w społeczeństwie, które do 2030 roku mają nas uczynić szczęśliwymi. Wszystko w ramach Agendy 2030, której koronawirus miał być katalizatorem (co za kurwa przypadek, że ktoś na miesiąc przed jego wybuchem przeprowadzał ćwiczenia na wypadek jego wybuchu). Pierwszym będzie (na wzór chiński) pieniądz emitowany przez banki centralne (CBDC). Na pierwszy rzut oka nikt się nie spostrzeganie, że zaszła jakaś zmiana. Ale taki pieniądz będzie można tak zaprogramować, że np. nie kupisz czerwonego mięsa, alkoholu, ani nie polecisz na wakacje samolotem (bo emituje CO2). Mastercard pracuje nad kartą debetową, na której będzie limit CO2 do wykorzystania. Będzie Ci można odbierać lub blokować środki pod byle pretekstem, np. pójścia na protest, albo jeśli uprzesz się przy tym, że jest różnica między kobietą a mężczyzną.
CBDC będzie oznaczać koniec wolności i totalitaryzm. Jak wyglądają nad nim prace? Chiny lada chwila będą go odpalać u siebie. Właśnie dlatego zbanowali niedawno krypto. Unia Europejska pracuje nad swoim E-Euro. Prace mają się skończyć za dwa lata. W Polsce nad cyfrowym złotym pracuje Bank PKO BP (nie mam linku, bo to nieoficjalne). Też niebawem skończą, choć pewnie coś się jeszcze wykrzaczy po drodze. Łącznie 80 banków centralnych na całym świecie pracuje w tym samym celu. By na wzór chiński, wprowadzić totalną kontrolą nad swoimi poddanymi.
Moje ciało, mój wybór
To co się dzieje z “certyfikatami szczepionkowymi” to nic innego, jak test na posłusznego obywatela. Zauważyłem, że pierwsi do szczepienia, chodzenia w maseczkach i oddawaniu kolejnych porcji wolności władzy to Ci ludzie, którzy w szkole zawsze odrabiali lekcje, nie wagarowali, słuchali się pani. Cała reszta, która miała w dupie zakazy i nakazy (teraz również) jest pierwsza do buntu. W tym ja. Choć ja zaszczepiłem się tylko, by móc swobodniej podróżować. Zaszczepiony czy nie, i tak mogę zarażać. I z tego się biorą te nowe przypadki. Bo ludzie się luzują, zaraz po szczepionce.
Ale przez myśl mi nie przeszło, żeby odbierać komukolwiek prawa do życia, bo nie wszczepił w siebie preparatu jakiegoś koncernu farmaceutycznego. Gdy przyglądam się debacie publicznej, to mam wrażenie, że ten certyfikat jest tylko pretekstem dla wielu ludzi, by móc “dojebać” drugiej stronie barykady. Ludzie, którzy oskarżali Kaczyńskiego (którego notabene nie lubię), że dzieli społeczeństwo, teraz sami chcą tego podziału. Kobiety, które krzyczały na Strajku Kobiet o tym, że to ich ciało i ich wybór, teraz chcą podobnego wyboru pozbawić innych (niekoniecznie te ze zdjęcia). To ich ciało i ich wybór, czy nie?