Jak wynika z raportu NIK ministerstwo dopuściło się wielu zaniedbań, fot. ID
Radio RMF dotarło do nieoficjalnego raportu NIK z kontroli w ministerstwie rolnictwa. Jego wnioski są porażające.
Jak przekonuje RMF dziennikarze stacji dotarli do nieoficjalnego raportu Najwyższej Izby Kontroli z postępowania sprawdzającego w ministerstwie rolnictwa.
Import pszenicy wzrósł o 16 tys. procent, kukurydzy o 30 tys.
Jak wynika z dokumentu tylko w ubiegłym roku import samej pszenicy z Ukrainy do Polski wzrósł o ponad 16 tysięcy procent, a kukurydzy nawet o blisko 30 tys. procent.
Kontrolerzy NIK są przekonani, że resort spóźnił się z podjęciem działań związanych ze zwiększonym importem ukraińskich zbóż. Dodatkowo podkreśla, że nawet, gdy działania takie były podejmowane, to były one chaotyczne, bez odpowiednich analiz.
Działania podejmowane przez rząd były nieskuteczne
W raporcie znajduje się także opinia, że podejmowane przez rząd działania były nieskuteczne z perspektywy polskiego rynku, co spowodowało, że do Polski wjechało zbyt wiele pszenicy oraz kukurydzy. Dodatkowo kontrolerzy wskazują, że minister rolnictwa, w kontekście ochrony polskiego rynku, miał zbyt późno – dopiero w grudniu – szukać wsparcia w Unii Europejskiej.
Do tego czasu resort nie informował o sytuacji nikogo poza gronami ekspertów, pozbawionych kompetencji decyzyjnych ws. polityki rolnej i handlowej. Nie było żadnych analiz oraz dokumentacji z działalności pełnomocnika ds. rozwoju współpracy z Ukrainą.
NIK zaznacza, że w czerwcu tego roku zapasy zbóż w naszych magazynach wynosiły 10 mln t, podczas gdy jesteśmy w stanie zmagazynować 24,5 mln t. Dwa lata wcześniej zapasy zbóż wynosiły 3,8 mln t.
Raport NIK-u w złym świetle stawia byłego już ministra rolnictwa, Henryka Kowalczyka, w związku z jego wypowiedzią, w której przekazał rolnikom, żeby nie sprzedawali zboża, bo to tańsze nie będzie. Te słowa mogły przyczynić się do późniejszych wypłat dla 50 tys. producentów rolnych, co kosztowało Skarb Państwa ok. 500 mln zł.
Dobijamy do ośmiolecia rządów „Dobrej Zmiany.” Choć w obliczu wyborów stojących na ostrzu noża, nie ma powodu, aby zakładać, iż Prawo i Sprawiedliwość ostatecznie żegna się z władzą, jest to dobry moment, aby pokusić się o ocenę międzynarodowej sytuacji Polski po dwóch ciągłych kadencjach rządów tej partii.
A sytuacja ta jest paradoksalna: z jednej bowiem strony, jest tragicznie. Ale z drugiej strony: jest zaskakująco dobrze. O co chodzi?
Wojna, jak mówił Clausewitz, to polityka prowadzona innymi środkami. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, iż twierdzenie to jest wyłącznie cynicznym (i prawdziwym) określeniem wojny jako kolejnego, może nieco bardziej drastycznego, narzędzia w repertuarze dyplomaty. Być może tylko o to chodziło Clausewitzowi, ale śmiem twierdzić, iż zdanie to ma jeszcze drugie, głębsze znaczenie: wskazuje ono na nierozłączność spraw wewnętrznych (polityki) i zagranicznych (wojny). Jest naturalne i oczywiste, iż polityka zagraniczna wynika z polityki wewnętrznej, tak samo jak u człowieka jedzenie, czyli oddziaływanie na świat zewnętrzny, wynika z wewnętrznego stanu jakim jest głód, lub ewentualnie zwykłe łakomstwo. Ta analogia uświadamia nam jednocześnie, iż państwo może działać na arenie międzynarodowej na skutek albo bodźców wewnętrznych, własnych pragnień i potrzeb, albo zewnętrznych, czyli pod wpływem sąsiadów, ewentualnie czynników naturalnych.
Więcej: na każdy rodzaj bodźców, państwo może odpowiadać na dwa odmienne sposoby: albo reagować impulsywnie, albo też świadomie. Inaczej mówiąc, albo tłumić szkodliwe odruchy, aby działaniem przemyślanym osiągnąć większe dobro, albo też dążyć do spełnienia najbardziej błahych „potrzeb,” choćby kosztem przyszłości. A to jeszcze nie wszystko! Oceniając bowiem działania państwa, możemy zauważyć, że czasem, nieprzemyślane działania dają dobre skutki. Człowiek pijany może uniknąć ciosu przeciwnika po prostu tracąc równowagę, gdy na trzeźwo być może nie zawsze zdążyłby wykonać unik. Nie oznacza to, iż należy pijaka chwalić za pijaństwo – nawet jeśli czysto przypadkiem będzie zawdzięczał mu ocalenie życia.
Stan na wejściu
Uzbrojeni w te konstatacje, możemy przystąpić do właściwej oceny polityki zagranicznej rządu Prawa i Sprawiedliwości, oraz – oddzielnie – efektów tejże polityki. Zacznijmy jednak od sytuacji, którą formacja ta odziedziczyła.
Pierwsze piętnaście lat III RP charakteryzowało się polityką zagraniczną, z którą można się nie zgadzać, której efekty można jak najbardziej krytykować, ale która niezaprzeczalnie była świadoma, i co więcej: wyjątkowo łączyła dążenia elit i wolę ogółu narodu: ten ostatni oczekiwał, iż po półwieczu sowieckiej niewoli, nowe rządy zabezpieczą kraj przed powrotem Rosji, oraz utrwalą pozycję Polski jako części Zachodu. Słusznie czy nie, to dziś bez znaczenia – faktem jest, że członkostwo w Unii Europejskiej i NATO było konkretnym celem, który świadomie, z poparciem narodu, realizowano przez piętnaście lat niezależnie od tego kto dzierżył stery.
Skoro jednak akcesja do NATO i Unii była celem naszej polityki, to świadome działania urwały się w dniu zakończenia tego procesu w 2004 roku. Moment ten rozpoczął dekadę błogiego snu, porzucenia jakiejkolwiek myśli o polityce zagranicznej. Tematy te albo uznano za nieważne ze względu na inne priorytety, albo też – ze względu na świadomy wybór stanu wasalstwa. Ten ostatni, nota bene, stanowił poniekąd logiczny dalszy ciąg polityki akcesyjnej, a przynajmniej jednego z jej nurtów, tego który wychodził z założenia, że Polska nie wstępuje do Unii po to aby w niej świadomie działać, ale po to aby na Unię scedować troskę o własne dobro. Niezależnie zresztą od poglądów na Unię aktualnie rządzących, charakterystyczne było to, iż Polska przez całą tamtą dekadę, patrzała na świat przez pryzmat końca historii. Pryzmat ten sprawił, iż nikt chyba wśród wiodących polityków nie wyłamywał się z dogmatu konieczności „demokratyzacji” na wschód od naszych granic – co nie miało zresztą szczególnego znaczenia, gdyż poza rzadkimi i nieskutecznymi inicjatywami jak Partnerstwo Wschodnie, Polacy działali tam nie wskutek świadomej i przemyślanej własnej polityki, ale w ramach biernego wspierania polityki Unii, i Niemiec. Rzadko tylko pojawiały się momenty przebudzenia, np. gdy sygnalizowaliśmy nasz niepokój gazociągiem Nord Stream, ale widząc brak możliwości działania, nasz rząd nie przejął się szczególnie, uznając, iż trzeba po prostu zdać się na łaskę zachodnich partnerów.
Błogi stan dryfu przerwał się nagle u krańca rządów Platformy Obywatelskiej, wraz z pierwszą rosyjską inwazją na Ukrainę.
To jest ważne: samozwańcza Dobra Zmiana obejmowała władzę w chwili, gołym okiem było widać skutki dekady zaniedbań, ale nie było za późno by im przeciwdziałać i podjąć własną, asertywną politykę zagraniczną, szczególnie konieczną na wschodniej flance. Był to moment, gdy łatwo też można byłoby wytłumaczyć narodowi mocną zmianę polityki, jeżeli logika podpowiadałaby, że zmiana ta może zabezpieczyć nas przed niebezpieczeństwem płynącym z Rosji. Podobnie, dziesięć lat błogiego dryfu względem Unii oraz napięcia, które lada dzień miały zaowocować zwycięstwem Brexitu w Wielkiej Brytanii, dawały lepszą niż kiedykolwiek szansę na asertywną zmianę vis-à-vis Brukseli.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie
Co więc wynikło z tej sytuacji? Dużo – i zarazem, niewiele. Cynicy mówią, że Polska zamieniła w 2015 r. rządy stronnictwa pruskiego na stronnictwo amerykańskie, co sprowadziło się po prostu do słuchania poleceń z innej ambasady. Niezaprzeczalne jest, że Polska w bardzo wyraźny sposób podporządkowała swoją politykę zagraniczną woli Stanów Zjednoczonych, na przykład kategorycznie blokując jakiekolwiek możliwości szerokiej współpracy z Chinami. Niezaprzeczalne jest też to, że Polska w wielu kwestiach zwyczajnie wstrzymywała się od zdania, jak gdyby czekając na instrukcje, które nie przychodziły. Tak oto, nasza polityka względem Białorusi była nijaka, niemrawa, pozbawiona znaczących inicjatyw, czego trudno nie wiązać z analogiczną apatią po stronie amerykańskiej.
Skutki tego poddaństwa pewnie nie zawsze były złe, ale kiedy już były – to były tragiczne.
Niebywała, ogromna tragedia, de facto pogrzebanie trzydziestu lat szans wydarzyła się na Białorusi, gdzie zamiast po cichu wspierać i łagodzić autorytarny rząd Łukaszenki, uznaliśmy iż jedyną drogą jest wspieranie opozycji zgodnie z mantrą demokratyzacji, po czym nagle zobaczyliśmy że pozbawiony mandatu narodu, Łukaszenka bynajmniej nie uciekł, ale poddał się Rosji.
Skutek tej bierności widzimy dziś aż za dobrze: o ile dla Ameryki, wasalizacja Białorusi stanowi drobne niepowodzenie zbyt mało ważne by się nim przejmować, o tyle dla Polski, oznacza przybliżenie zagrożenia ze wschodu oraz zerwanie mozolnie odbudowywanych więzi z wschodnią połową dawnej Rzeczypospolitej. Niedawno wzniesiony mur na naszej wschodniej granicy przecież biegnie nieopodal linii trzeciego rozbioru.
W przypadku Unii Europejskiej, było jeszcze gorzej: tu bowiem nie widać, aby powodowała nami niewidzialna ręka sojusznika zza oceanu, a raczej: bezmyślne dawanie upustu emocjom. Nie ulega wątpliwości przecież, iż Polska w 2015 r. była znacznie silniejsza gospodarczo niż przed dekadą, i że mogła świadomie dążyć do wzmocnienia swej pozycji w Unii, lub też przygotowania ewentualnego wyjścia z Unii gdyby uznano że dalsze członkostwo przynosi więcej szkód niż korzyści. Tak się nie stało: asertywność, owszem, pojawiła się, ale nie jako świadoma polityka, dążąca do konkretnych celów, lecz jako głupie impulsy, wywołujące coraz to kolejne burze, kolejne pełne tromtadracji boje werbalne, które, nie prowadzone jakąkolwiek strategią, nie będące środkami do osiągnięcia jakiegoś większego celu, zawsze przynosiły szkody, gdyż zawsze kończyły się kapitulacją. Spory te jednak dobitnie pokazują prawdę o polityce zagranicznej jako przedłużeniu polityki wewnętrznej – dwie główne partie, Platforma i PiS, nadmuchiwały konflikty z Unią, jedni by osłabić rząd w oczach swoich wyborców, a drudzy by wzmocnić go w oczach swoich.
Czy polska polityka zagraniczna więc istnieje? Czy ktokolwiek ją widział, ktokolwiek ją rozumie? Czy nie był to po prostu ciąg bezrozumnych reakcji przemieszany z mniej lub bardziej świadomą abdykacją woli na rzecz innych państw? Trudno doprawdy nie odnieść wrażenia, że mimo tak ostrego sygnału jakim był 2014 r., polska klasa polityczna – zarówno rządzący, jak też opozycja – traktowała relacje międzynarodowe jako kolejne pole wewnętrznej walki o władzę. Za wschodnią granicą trwała wojna, ale skoro udało się ją zamrozić, to wzmacnianie wojska polskiego ograniczało się głównie do deklaracji oraz symboli. Zmianę przyniósł dopiero rok 2021, gdy coraz ostrzejsze rosyjskie poczynania, pokazały, że wojna lada dzień rozgorzeje ze zdwojoną siłą. Dopiero wtedy zaczęły się realne działania, zamówienia sprzętu wojskowego i pertraktacje z potencjalnymi partnerami. Nawet jednak działania w trakcie wojny wydają się być głównie powodowane emocjonalnymi reakcjami, co szczególnie objawia się vis-à-vis Ukrainy – jakkolwiek bowiem z perspektywy polskiej państwowości niezaprzeczalnie wspieranie Ukrainy przeciw Rosji jest żywotnym interesem, to podejmowanie działań w stanie emocjonalnego uniesienia, bez jakiegokolwiek zastanowienia, bez podjęcia prób neutralizacji zagrożeń z tym związanych, doprowadziło paradoksalnej sytuacji gdzie państwo które usilnie wspieramy raz po raz obraca się przeciw nam, dążąc przy tym do osłabienia naszej pozycji wewnątrz Unii.
Bynajmniej zaś nie jest tak, że nie dało się udzielać Ukrainie wsparcia w taki sposób, aby równocześnie wymuszać korzystne dla nas rozwiązania tych czy innych zatargów – pod warunkiem, że polscy dyplomaci mieliby konkretne cele do osiągnięcia, wpisane w szerszą strategię.
Stan na dzisiaj
Przykłady takich odruchowych, nieprzemyślanych działań można by mnożyć – ale po co, szukać innych przykładów? Cóż można znaleźć bardziej dobitnego niż wojna za wschodnią granicą, i niekompetencja w sporach kompetencyjnych z władzami centralnych pseudo-federacji której członkiem jesteśmy?
To wszystko prowadzi do wniosku, że polska polityka zagraniczna jest w stanie bardzo złym, żeby nie powiedzieć: tragicznym. Wydaje się, iż obecny rząd nie ma ani pomysłu na politykę zagraniczną, lub też nie potrafi narzucić swojej woli biurokratycznemu aparatowi ministerstwa – a może jedno i drugie? Zmarnowane szanse się mnożą, a Polska pogrąża się w dziwną, bo dualną zależność od Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych.
A jednak, o dziwo, jest czym się pocieszyć na zakończenie. Bowiem zważywszy na zaniedbania, realna sytuacja Polski jest zaskakująco dobra. Nasze potulne odrzucenie chińskich inicjatyw okazało się fortunne, bo gospodarcza zadyszka tego państwa, jego narastające kłopoty demograficzne i jego sojusz z Rosją, oznaczają, iż porzucenie Stanów na rzecz Chin i tak trzeba by desperacko odwracać w lutym 2022 roku – jeśliby się w ogóle dało.
Z kolei, nasze impulsywne wsparcie dla Ukrainy może nie przyczyniło się do uporządkowania relacji z tym krajem – ale przecież dobitnie pomogło Ukrainie zatrzymać i stępić ostrze Rosji, dramatycznie osłabiając jej kontrolę nawet nad Białorusią. Ani więc sytuacja na Ukrainie, ani na Białorusi nie okazuje się być beznadziejna – gdyby opracować świadomą strategię i systematycznie ją realizować. Względem Stanów Zjednoczonych, nasza zależność się pogłębiła, a mimo to wisi na włosku, gdyż głębokie rozdźwięki wewnętrzne tego kraju dają szansę na renegocjację naszych relacji – co jest o tyle pilne, że jeśli kryzys polityczny w Ameryce rozgorzeje, albo kraj ten znajdzie się na wojnie z Chinami, skończy się przede wszystkim amerykańskie wsparcie dla Polski i Ukrainy.
I wreszcie Unia Europejska – tu jest źle, a gdyby doszła do władzy prounijna Koalicja Obywatelska, byłoby katastrofalnie. A jednak: gospodarczo, Polska jest dziś diametralnie innym krajem niż była przed dekadą, o czasach akcesji nie wspominając. Militarnie, Polska stała się szańcem Unii, co nawet poskutkowało osobliwym „trendem” internetowym – nazbyt łatwo dziś znaleźć na YouTubie nagrania rozmaitych analityków proklamujących Polskę wschodzącym mocarstwem Europy. Puste słowa? Owszem – ale fakt, iż ludzie za granicą propagują taki obraz Rzeczypospolitej pokazuje, iż Polska dziś ma znacznie mocniejsze karty przetargowe względem Unii niż kiedykolwiek wcześniej.
Rozgrywka trwa. Karty, które trzymamy w rękach, [ nie my, synek, ale samozwańcze „elity”.. MD] wcale nie są złe – najwyraźniej, mimo wszystkich naszych błędów, Bóg jest zdeterminowany dać nam przynajmniej jeszcze jedną szansę. Pozostaje tylko żeby ktoś chciał, świadomie, rozumnie, z premedytacją tę szansę wykorzystać. Aby nasza polityka zagraniczna przestała być chaotyczną szamotaniną, aby przestać poddawać się uniesieniom i emocjom. Nie trzeba wiele: naprawdę wystarczy tylko chcieć. Czy fakt ten jest jednak powodem do optymizmu czy pesymizmu, to pozostawiam bez odpowiedzi.
Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!” • 19 września 2023 michalkiewicz
Nareszcie się wyjaśniło, dlaczego Polska aktywnie włączyła się do walki z klimatem, a rząd „dobrej zmiany” nawet utworzył specjalny resort. Poza tym Naczelnik Państwa, jako wirtuoz intrygi, albo z inicjatywy własnej, albo z inspiracji jakichś starszych i mądrzejszych, nakazał przeforsowanie tej sprawy po cichu, kiedy obywatele onanizują się wyborami; kto wygra, kto przegra, kto dostanie jedynkę, a kto dwójkę; czy pan mecenas Giertych opowie się za aborcją, czy przeciw, wreszcie – czy pani Zych nazwie Putina „zbrodniarzem wojennym”, czy przyzwoitość i dobre wychowanie skłoni ją do powściągliwości.
Wykorzystując pogrążanie się opinii publicznej w przedwyborczym amoku, Sejm uchwalił nowelizację prawa geologicznego. Co tam kogo obchodzi jakaś geologia, kiedy tu chodzi o powstrzymanie Tuska, albo o przepędzenie Kaczyńskiego? Geologia w takiej sytuacji nie obchodzi nikogo, więc wzorując się na sztuczkach amerykańskiego Kongresu, który bardzo często doczepia do różnych „obojętnych” ustaw jakieś szalenie ważne szczegóły, rząd „dobrej zmiany” wykorzystał akurat nikogo nie obchodzącą „geologię”, jako instrument do przywrócenia w Polsce komunizmu i to w postaci radykalnej, bardzo podobnej do tego w Korei Północnej.
16 czerwca Sejm uchwalił ustawę o zmianie ustawy Prawo geologiczne i górnicze, wprowadzając tam rozwiązania, które mogą doprowadzić – i doprowadzą – do zasadniczej zmiany stosunków własnościowych w naszym nieszczęśliwym kraju, to znaczy – do likwidacji de facto własności prywatnej, a w każdym razie – do drastycznego ograniczenia uprawnień właścicielskich na rzecz biurokratycznej samowoli gangu pod nazwą „Ministerstwo Klimatu”,. Ostatecznie za ustawą, to znaczy – za odrzuceniem uchwały Senatu, który ustawę tę odrzucił – głosowało 219 posłów Prawa i Sprawiedliwości, trzech było przeciw, a pięciu nie głosowało. Koalicja Obywatelska głosowała przeciwko (126 posłów – 2 nie głosowało), podobnie jak Konfederacja, której 9 posłów głosowało przeciw – i – o dziwo – również Lewica, której przemiany komunistyczne nie mogą się nie podobać – więc jeśli głosowała przeciwko, to pewnie tylko ze względu na Jarosława Kaczyńskiego, który najwyraźniej padł na mózg nie tylko panu mecenasowi Romanowi Giertychowi, ale również mojej faworycie, Wielce Czcigodnej Joannie Scheuring-Wielgus. Tak czy owak 41 posłów Lewicy głosowało przeciw, a dwóch nie głosowało. Niewiarygodne – ale przeciw tej nowelizacji głosowała również „Trzecia Droga” (6 głosów przeciw), podczas gdy 3 posłów Kukiz 15 głosowało za, podobnie jak 3 posłów Lewicy Demokratycznej (Andrzej Rozenek, Joanna Senyszyn i Robert Kwiatkowski – a więc komuna o najczarniejszych podniebieniach) oraz trzech posłów koła „Polskie Sprawy”, czyli „róbmy sobie na rękę”, w osobach Zbigniewa Girzyńskiego, Agnieszki Ścigaj i Andrzeja Sośnierza) oraz dwóch posłów niezrzeszonych: Zbigniewa Ajchlera i Lukasza Mejzy. Ujawniła się tedy komuna, tym razem tylko częściowo bezbożna, bo w większości – pobożna; taka krzyżówka Stalina i Trzech Krzyży.
Pozory legalności są następujące: Gang pod nazwą Ministerstwo Klimatu, będzie wydawał koncesje na magazynowanie w podziemnych magazynach zbrodniczego dwutlenku węgla. Oczyma duszy już widzę, jak gangi dotychczas tylko wypłukujące złoto z powietrza, to znaczy – handlujące limitami tego zbrodniczego gazu, będą starały się o koncesje na jego składowanie – oczywiście nie za darmo; o tym nie ma mowy – i dlatego zaplecze polityczne rządu „dobrej zmiany” tak skwapliwie ten pomysł poparło. Któż nie chciałby zostać panem prezesem Danielem Obajtkiem, skoro każdy nosi w swoim tornistrze stosowne predyspozycje? W ten sposób Polska stanie się terenem obfitości zbrodniczego dwutlenku węgla, dzięki czemu wody podziemne mogą od razu być eksploatowane jako gazowane. Ale na tym oczywiście nie koniec, bo obok „sektorów strategicznych” w gospodarce, to znaczy prowadzonych przez spółki Skarbu Państwa, w których pierwszorzędne synekury mają przyjaciele kolejnych rządów, wspomniana nowelizacja wprowadza pojęcie „złóż strategicznych”, które mają pełnić rolę podobną do strategicznych sektorów w gospodarce. Ale nie tylko, bo właśnie dopiero tutaj przez gangiem otwierają się nieznane przedtem możliwości. Tam, gdzie w głębi ziemi zostaną zlokalizowane złoża strategiczne, miejscowe gminy mają wprowadzić zakaz lokalnej zabudowy, a uprawnienia wojewodów idą jeszcze dalej, bo mogą oni opieszałe, albo nie dość skwapliwe gminy obkładać surowymi karami – od 30 do 120 tysięcy złotych. Najważniejsza jest jednak możliwość objęcia aż 75 procent terytorium naszego nieszczęśliwego kraju, tak zwaną „sekwestracją”. Ta „sekwestracja” jest podobna w następstwach do wywłaszczenia, bo oznacza, że właściciel każdej działki na tym terenie nie tylko nie będzie mógł na niej nic zrobić, ale także – jeśli taki rozkaz padnie – rozebrać istniejące już budynki. Jest tedy sprawą oczywistą, że takiej działki nikt też nie kupi – bo i po co? Ponieważ formalnie „sekwestracja” nie jest wywłaszczeniem, żadne odszkodowanie właścicielowi nie przysługuje, ani też nie przysługuje mu odwołanie.
Ponieważ podejrzewanie Umiłowanych Przywódców, którzy tę nowelizację przeforsowali o jakiekolwiek motywacje ideowe poza umiłowaniem korzyści płynących z etatyzmu i jego skrajnych postaci – socjalizmu i komunizmu – podejrzewać niepodobna, decyzja Naczelnika Państwa i jego kamaryli musi mieć drugie dno. Wcale bym się tedy nie zdziwił, gdyby ta ustawa – a być może w kolejce czekają już następne – będzie podgatowką do rozpoczęcia realizowania w Polsce amerykańskiej ustawy nr 447 – bo w sytuacji wytworzonej na skutek „sekwestracji”, bardzo wiele nieruchomości może zostać po prostu porzuconych, więc nikt nie będzie protestował przeciwko zmianie stosunków własnościowych, po której ta ustawa zostanie zmieniona jeszcze raz – tym razem w sposób korzystny dla nowych właścicieli. A gdyby ktokolwiek chciał przeciwko temu zaprotestować, to nie będzie miał gdzie, bo właśnie stary żydowski grandziarz Jerzy Soros kupił sobie dziennik „Rzeczpospolita”. W ten sposób środowiska żydowskie już teraz dysponują w Polsce sporym segmentem rynku medialnego, bo wspomniany Soros ma co najmniej 11 procent udziałów w spółce „Agora” wydającej „Gazetę Wyborczą”, a stacja telewizyjna TVN stanowi własność Discovery Communication, której prezesem jest pan David Zaslaw, z pierwszorzędnymi korzeniami, podobno nawet warszawskimi. TVP nie będzie oczywiście żadną przeciwwagą i to bez względu na wynik wyborów, bo na jej antenie przeciwko rządowi nikt nie ośmieli się pisnąć tym bardziej, że podziemne magazyny zbrodniczego dwutlenku węgla w Polsce będą wykorzystywane przez Niemcy i inne państwa poważne, a poza tym nie zapominajmy, że w naszym nieszczęśliwym kraju stacjonuje amerykańskie wojsko, które przecież nie słucha i nie będzie słuchało ani pana ministra Błaszczaka, ani pana ministra Siemoniaka. Raczej odwrotnie – to każdy z nich będzie musiał słuchać tego, który temu wojsku wydaje rozkazy.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Burmistrz Oleśnicy zakazał nam akcji pod szpitalem!
Burmistrz Oleśnicy Jan Bronś wydał nam zakaz zorganizowania modlitwy oraz akcji ostrzegającej przed skutkami aborcji przed tamtejszym szpitalem, który jest największym centrum aborcyjnym w Polsce. Placówka w Oleśnicy wykonuje seryjne aborcje na dzieciach, de facto na życzenie. Zdaniem Jana Bronsia działalność naszej Fundacji „budzi niepokój”. Niepokoju burmistrza Oleśnicy nie budzi natomiast makabryczny proceder abortowania dzieci poprzez wstrzykiwanie trucizny w ich serca, bo tak właśnie wykonuje się aborcje w oleśnickim szpitalu. Co więcej, na jaw wychodzą kolejne, wstrząsające informacje na temat tego, co dzieje się za murami tego szpitala. Proszę zobaczyć.Legalnych aborcji szpitalnych dokonuje się obecnie w Polsce w oparciu o formalną przesłankę „zagrożenia zdrowia psychicznego” kobiet. Zapytaliśmy szpital w Oleśnicy o to, jakie konkretnie powody „psychiatryczne” stoją za seryjnymi aborcjami, jakich dokonuje się w tej placówce. Właśnie dostaliśmy odpowiedź. Okazuje się, że formalną przyczyną abortowania w Oleśnicy 51 dzieci w pierwszej połowie tego roku były „zaburzenia adaptacyjne” kobiet. Jak możemy przeczytać na portalu Medonet: „Zaburzenia adaptacyjne to rodzaj zaburzeń emocjonalnych pojawiających się w momentach dużego stresu, nowych, niespodziewanych sytuacji życiowych lub w obliczu porażek i przykrych wydarzeń. Zaburzenia adaptacyjne bywają ze względu na objawy mylone z depresją, jednak nie są spowodowane zaburzeniami pracy mózgu i układu nerwowego, a są naturalnym objawem wrażliwości na spotykające nas w życiu wydarzenia (…) Przeprowadzka w nowe miejsce, zmiana kraju zamieszkania, środowiska, języka urzędowego lub wyprowadzka dorosłych dzieci z domu rodzinnego może być powodem zaburzeń adaptacyjnych zarówno u młodych osób, jak i ich rodziców. Wszelkie zmiany w życiu i zaburzenie dotychczasowej strefy komfortu mogą wywołać objawy zaburzeń adaptacyjnych.” Innymi słowy: powodem występowania „zaburzeń adaptacyjnych” jest po prostu konieczność zmiany planów życiowych. KAŻDY CZŁOWIEK regularnie ma te „zaburzenia”. Każdy człowiek je odczuwa, gdy jakieś nowe okoliczności pojawią się w jego życiu. Przełóżmy to jednak na kwestię macierzyństwa. Każda kobieta, gdy dowiaduje się, że została matką, musi dopasować się do nowej sytuacji życiowej. Zwłaszcza wtedy, kiedy jest to jej pierwsze dziecko. Nawet najbardziej kochająca matka, niecierpliwie oczekująca swojego maluszka, będzie odczuwać niepokoje związane np. z porodem czy opieką nad noworodkiem. Każda mama musi liczyć się również z tym, że będzie miała np. mniej czasu dla siebie. To wszystko jest całkowicie normalne i na tym polega bycie matką. Panie MirosĹ‚awie, czy występowanie tego typu naturalnych objawów usprawiedliwia zabicie dziecka poprzez aborcję? Dla aborcjonistów tak. Polscy aktywiści aborcyjni publicznie mówią, że: „każdy powód do aborcji jest dobry”. Za pomocą mainstreamowych mediów infekują tego typu myśleniem kolejnych Polaków, zwłaszcza młodych. Głośno było np. o jednej z polskich celebrtytek, która otwarcie przyznała, że abortowała swoje dziecko bo miała za małe mieszkanie i nie chciało jej się zmieniać pieluch. Tego typu postawa jest szeroko promowana w największych, polskojęzycznych mediach. Co więcej, media regularnie karmią Polaków świadectwami kolejnych osób, które mówią wprost, że nie mają dzieci i nigdy nie chcą ich mieć, gdyż posiadanie dzieci łączy się z dyskomfortem, brakiem wolnego czasu, koniecznością ponoszenia odpowiedzialności i rezygnacją z części życiowych planów. Kilka dni temu Gazeta Wyborcza opublikowała reportaż pt.: „Jest tysiąc powodów, żeby nie mieć dzieci”, w którym młodzi ludzie, opowiadają o swojej niechęci do rodzicielstwa. Tekst mówi np. o 29-letniej Ewie: „Jej chłopak chce się rozwijać, a Ewa nie chce go unieszczęśliwiać. – Dziecko mogłoby spowodować, że musiałby zrezygnować z malarstwa i zatrudnić się w jakiejś korporacji. Dla niego to byłby koszmar. Gdybyśmy więc teraz przez przypadek zaszli w ciążę, to zostałaby usunięta. Wyborcza opisuje też kolejną parę: „Zuza i Bartek są po ślubie, dzieci mieć nie zamierzają (…) Bartek nie chce tracić najlepszych lat swojego życia na wychowywanie dziecka. Boi się też, że dzieci to byłoby zbyt duże wyrzeczenie emocjonalne, ale też finansowe.” Z kolei inny bohater reportażu Wyborczej mówi bardzo otwarcie: „Siłą rzeczy, będąc w związku od trzech lat, musieliśmy porozmawiać z dziewczyną o dziecku. Jesteśmy prawie całkowicie zgodni, że tego nie chcemy – mówi Julian, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego (…) Właśnie skończył studia i podjął stałą pracę, do której musi chodzić codziennie. To dla niego duża zmiana. Przyznaję, jestem egoistą. Nie umiałbym cieszyć się z tego, że dziecko powiedziało pierwsze słowo albo zrobiło pierwszy krok. Nie chciałbym też rozczarować dziecka, że nie dostaje ode mnie tyle miłości i uwagi, ile powinno – mówi Julian.” Polskojęzyczny internet jest zalewany tego typu świadectwami i historiami. W konsekwencji tej propagandy, kolejne osoby, zwłaszcza młode, znajdują ideologiczne i intelektualne usprawiedliwienia dla lenistwa i własnego wygodnictwa. W naszym społeczeństwie coraz więcej jest osób przerażonych wizją podejmowania jakiejkolwiek odpowiedzialności, zwłaszcza długofalowej, oraz wystraszonych perspektywą konieczności ograniczenia własnych przyjemności. Nic więc dziwnego, że hasła typu: „każdy powód do aborcji jest dobry” trafiają na podatny grunt, tym bardziej, że rozprzestrzeniają je te same media, które zniechęcają Polaków do rodzicielstwa. W tej perspektywie tzw. „zaburzenia adaptacyjne” to po prostu sposób na wykorzystywanie luki w prawie, która pozwala legalnie zamordować dziecko w szpitalu powołując się na formalną przesłankę „zagrożenia zdrowia psychicznego” kobiety. W praktyce okazuje się, że tym „zagrożeniem zdrowia psychicznego” jest po prostu stres związany z brakiem akceptacji dla bycia rodzicem, co wymaga wyjścia z własnej strefy komfortu. Kwestia ta dotyczy nie tylko kobiet, ale również mężczyzn, którzy boją się odpowiedzialności i za wszelką cenę próbują jej uniknąć. To dlatego wiele kobiet jest przymuszanych lub nakłanianych do aborcji przez mężczyzn. Nasza Fundacja każdego dnia walczy, aby powstrzymać aborcję oraz aborcyjną propagandę, która wyniszcza nasz naród i pochłania kolejne ofiary. Z tego powodu jesteśmy atakowani.Tylko w ciągu kilku ostatnich dni: – Burmistrz Oleśnicy Jan Bronś właśnie wydał nam zakaz organizacji akcji informacyjnej pod szpitalem, którą zaplanowaliśmy na jutro (czwartek 21 września). Zdaniem Bronsia, działalność naszej Fundacji „budzi niepokój”. – Aborcyjni chuligani zniszczyli plandekę na naszej naczepie, która pokazywała czym jest aborcja przy trasie S8 w kierunku na Oleśnicę. Jest to dobrze widoczna z daleka, wielka naczepa do tira. – Aborcyjni terroryści zdewastowali naszą furgonetkę Żuk parkującą pod Centrum Medycznym Szkolenia Podyplomowego – uczelni kształcącej lekarzy. Straty wynikające ze zniszczeń to ok. 2 300 zł. Musimy wyczyścić furgonetkę i kupić nową plandekę na naczepę. To jednak nie wszystko. Pomimo prześladowań, musimy organizować kolejne, niezależne akcje informacyjne w terenie, w tym pod szpitalami, w których dokonuje się aborcji. Nie zamierzamy też ugiąć się pod presją burmistrza Oleśnicy. Tamtejszy szpital to największy ośrodek aborcyjny w Polsce, pod którym koniecznie trzeba głosić prawdę o tym przerażającym procederze. W najbliższym czasie na niezbędne naprawy i kolejne działania potrzebujemy ok. 14 000 zł. Dlatego zwracam się do Pana z prośbą o przekazanie 35 zł, 70 zł, 140 zł, lub dowolnej innej kwoty, aby umożliwić naprawę naczepy i furgonetki oraz wspomóc organizację kolejnych, niezależnych akcji antyaborcyjnych i publicznych modlitw różańcowych o powstrzymanie aborcji w Polsce. Numer konta: 79 1050 1025 1000 0022 9191 4667 Fundacja Pro – Prawo do życia ul. J. I. Kraszewskiego 27/22, 05-800 Pruszków Dla przelewów zagranicznych – Kod BIC Swift: INGBPLPW W Polsce legalna jest obecnie de facto aborcja na życzenie. Wystarczy przedstawić ku temu formalny powód w postaci zaświadczenia od pro-aborcyjnego psychiatry. Gdy w Hiszpanii obowiązywały takie przepisy, jak teraz w Polsce, każdego roku mordowano poprzez aborcję ok. 100 000 dzieci. W naszym kraju liczba szpitalnych aborcji rośnie, a media nieustannie reklamują i nagłaśniają ten proceder. Musimy to powstrzymać i ratować nasz kraj przed zagładą. Dlatego raz jeszcze proszę Pana o pomoc i wsparcie naszych działań. Serdecznie Pana pozdrawiam,Fundacja Pro – Prawo do życia ul. J. I. Kraszewskiego 27/22, 05-800 Pruszków stronazycia.pl
Na lotnisku w podkrakowskich Balicach doszło do poważnego bluźnierstwa. Sprawca określany jako „młody mężczyzna – obcokrajowiec” sprofanował kaplicę, wywracając krzyż, rozrzucając kwiaty i szarpiąc za tabernakulum z Najświętszym Sakramentem.
Z nieoficjalnych informacji wynika, że chodzi o ukraińskiego dezertera.
Pijany Ukrainiec zdemolował kaplicę na lotnisku w Balicach. 22-latek, który wtargnął pod wpływem upojenia alkoholowego do lotniskowej kaplicy został ujęty przez Służbę Ochrony Lotnika, która przekazała go policjantom z komendy w Zabierzowie. Postawiono mu zarzuty obrazy uczuć religijnych i usiłowania zniszczenia mienia. Jak podała policja, grozi mu do 5 lat więzienia.
Pijany wandal kierujący się najprawdopodobniej pobudkami antykatolickimi, spędził noc w areszcie, a obecnie oczekuje na dalsze postępowanie.
Sprawę skomentowała kom. Justyna Fil, oficer prasowy Komendy Powiatowej Policji w Krakowie. – Na miejsce niezwłocznie został wysłany patrol. Policjanci ustalili, że mężczyzna, którym okazał się 22-letni obcokrajowiec, wtargnął do lotniskowej kaplicy, gdzie przewrócił krzyż, rozrzucił kwiaty, ściągnął obrus z ołtarza i szarpał za tabernakulum – powiedziała.
– Kolejnego dnia, w komisariacie, obcokrajowiec usłyszał dwa zarzuty: obrazy uczuć religijnych, poprzez znieważenie miejsca przeznaczonego do publicznego wykonywania obrzędów religijnych oraz usiłowania zniszczenia mienia. Podejrzany przyznał się do popełnionych czynów, tłumacząc swoje zachowanie upojeniem alkoholowym – dodała.
NASZ KOMENTARZ: Policja znów ośmiesza się, odmawiając ujawnienia narodowości sprawcy. Dobrze, że są jeszcze uczciwi Polacy, którzy ujawniają tego typu fakty.
Koniec przyjaźni. Zełenski atakuje Polskę na forum ONZ. „Pomagają przygotować scenę dla moskiewskiego aktora”
20.09.2023 Wiedziałem, że ta Wielka Przyjaźń z Ukrainą skończy się jakąś komedią, ale nie sądziłem, że to będzie aż taka farsa.. [Warzecha]
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zelenski przemawiający na forum ONZ. Foto: pprint screen yt
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski przemawiał podczas debaty generalnej Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Kijowski polityk ostro wypowiedział się na temat embarga na ukraińskie zboże, które podtrzymuje m.in. Polska. Tak się kończy nadskakiwanie rządu PiS Ukraińcom.
Zełenski podczas przemówienia na forum ONZ mówił o embargu na ukraińskie zboże, które niektóre europejskie państwa utrzymały po tym, jak UE zniosła je 15 września.
Słowa ukraińskiego prezydenta można odebrać jako oskarżenie wobec państw, które utrzymały zakaz. Kijowski polityk zarzuca tym krajom, w tym Polsce, że działają na korzyść Federacji Rosyjskiej.
– Nasze porty na Dunaju w dalszym ciągu są celem jej rakiet i dronów. Rosja próbuje wykorzystać braki żywności na rynku światowym jako broń w zamian za uznanie części – jeśli nie wszystkich – zdobytych terytoriów. Rosja używa cen żywności jako broni – mówił Zełenski.
Prezydent przypomniał, że Ukraina uruchomiła tymczasowy korytarz eksportowy na Morzu Czarnym.
– Pracujemy nad ochroną szlaków lądowych. Niepokojące jest to, jak w tej chwili niektórzy w Europie podważają solidarność i organizują teatr polityczny, robiąc thriller ze zboża. Może się wydawać, że odgrywają swoją własną rolę, ale zamiast tego pomagają przygotować scenę dla moskiewskiego aktora – powiedział Zełenski.
„Oddaliśmy czołgi, udostępniliśmy lotniska, wysyłaliśmy wszystkie typy uzbrojenia, przyjęliśmy miliony uchodźców, zapewniliśmy im pomoc socjalną. Byliśmy z Ukrainą od pierwszego dnia wojny. I dzisiaj prezydent Zelenski- za obronę polskich rolników – nazywa nas pośrednio sojusznikami Rosji. To się po prostu w głowie nie mieści” – skomentował dziennikarz Wprost – Marcin Makowski.
[komentarze – w oryginale MD]
„Uuu, panie kochany, to wszystkie te Dudy, Morawieckie i inne Żaryny na koniec okazują się onucami wykrytymi przez samego Zełenskiego. Wiedziałem, że ta Wielka Przyjaźń z Ukrainą skończy się jakąś komedią, ale nie sądziłem, że to będzie aż taka farsa” – napisał Łukasz Warzecha.
„Oddaliśmy Ukrainie czołgi, broń i amunicję. Przyjęliśmy miliony uchodźców. Wydaliśmy na to wszystko olbrzymie pieniądze. Wszystko po to, żeby Zełeński uznał teraz, że działamy w interesie Putina. To jest bankructwo polityki międzynarodowej PiS i prezydenta Andrzeja Dudy” – skomentował słowa prezydenta Ukrainy współprzewodniczący Konfederacji Sławomir Mentzen.
Inni komentatorzy wskazywali jeszcze na to, że Zełenski wyszedł przed przemówieniem prezydenta Andrzeja Dudy
Embargo na ukraińskie zboże
Zakaz importu z Ukrainy pszenicy, kukurydzy, rzepaku i słonecznika do Bułgarii, Węgier, Polski, Rumunii i Słowacji został wprowadzony przez Komisję Europejską na początku maja 2023 roku w wyniku porozumienia z tymi krajami w sprawie ukraińskich produktów rolno-spożywczych. Początkowo ograniczenia obowiązywały do 5 czerwca, a następnie zostały przedłużone do połowy września.
Embargo zniesiono 15 września na podstawie postanowienia KE. Premier Mateusz Morawiecki zapowiedział, że Polska przedłuży zakaz wwozu ukraińskiego zboża, mimo braku zgody Unii Europejskiej. Następnie w Dzienniku Ustaw ukazało się rozporządzenie ws. bezterminowego zakazu przywozu do Polski ukraińskich produktów rolnych.
Decyzje o jednostronnym przedłużeniu ograniczeń importowych podjęły również rządy Węgier i Słowacji.
Poza ścisłym gronem partyjnym niewiele osób chce równie dyplomatycznie interpretować skandaliczne słowa Wołodymyra Zełenskiego.
Co do ich autoramentu nie ma wątpliwości red. Łukasz Warzecha. Uuu, panie kochany, to wszystkie te Dudy, Morawieckie i inne Żaryny na koniec okazują się onucami wykrytymi przez samego Zełenskiego. Wiedziałem, że ta Wielka Przyjaźń z Ukrainą skończy się jakąś komedią, ale nie sądziłem, że to będzie aż taka farsa– pisze publicysta na X.
„Ukraińcy są kompletnie niedojrzali, zachowują się jak rozwydrzone bachory, które żądają szczególnych przywilejów, za to, że są przez chwilę grzeczne. Próbują uczynić ze swojej walki o swoją niepodległość i wolność, towar eksportowy” – mówi w wywiadzie udzielonym portalowi Fronda.pl prof. Grzegorz Górski.
Fronda.pl: UE nie przedłuży embarga na ukraińskie zboże, tymczasem Polska ogłosiła, że własne embargo utrzyma. Jak taka decyzja ma się do treści traktatów europejskich?
Prof. Grzegorz Górski: Co do zasady, decyzje związane z regulacjami handlowymi są traktatowo zastrzeżone dla Komisji Europejskiej. To jedno z jej podstawowych zadań, aby dbać o poszanowanie unijnych reguł handlowych, w tym takich stosunków z państwami trzecimi.
Ale traktaty pozostawiają także krajom członkowskim możliwość reagowania na sytuacje nadzwyczajne, które zakłócają normalne stosunki handlowe. W tym sensie działanie Polski i innych krajów regionu jest w pełni uzasadnione. I mówimy tu nie o czysto teoretycznych zagrożeniach, ale o realnych, zweryfikowanych przez życie w okresie poprzedzającym wprowadzenie unijnego embarga. Poziom rozregulowania rynków wewnętrznych tych krajów kilka miesięcy temu okazał się tak duży, że nie było innej możliwości opanowania sytuacji niż embargo. I – co ważne – sytuacja potencjalnego zagrożenia trwa nadal, a nawet jest trudniejsza, bo teraz mamy być obiektem transferu niemal całkowitego komponentu ukraińskich produktów rolnych z tegorocznych zbiorów.
Ukraina już zapowiada podjęcie kroków prawnych przeciwko Polsce na arenie międzynarodowej. Czy to przysłowiowy kubeł zimnej wody na głowę wszystkich ukroentuzjastów?
Na Ukrainie trwa gigantyczny konflikt wewnętrzny. Opcja proamerykańska zwarła się ze z nieoczekiwaną koalicją sił prorosyjskiej oligarchii i neobanderowskiej agentury proniemieckiej.
Stawką jest przyszłość Ukrainy, do której kluczem jest usunięcie przez połączone siły niemiecko – rosyjskie Zełenskiego. Ten konflikt zbożowy i pobudzanie kolejnych, antypolskich resentymentów, jest po prostu elementem tej wspólnej w istocie gry Moskwy i Berlina.
Dodatkowo, w zamyśle Brukseli od początku było wywołanie decyzją o zniesieniu embarga chaosu w Polsce w obliczu wyborów. Zakładali, że Warszawa ugnie się presji i pozwoli na powtórkę z poprzedniej sytuacji, a tym samym uderzy to ciężko w obóz rządzący. Kiedy zorientowali się, że Polska zastosuje adekwatne do sytuacji środki, szybko wezwali do Brukseli ludzi Tuska, aby stworzyć pozory tego, iż oppoisitionsführer nie maczał rąk w kreowaniu tej afery.
Niezależnie od tego wszystkiego, zachowanie Ukraińców w tej sprawie dowodzi, że zupełnie stracili rozum. Ale to nie pierwszy raz w historii.
Ukraiński minister rolnictwa już operuje dychotomią pojęciową, używając sformułowań „my i Unia” przeciwko Polsce i Węgrom. Czy ten polityk trochę się nie zagalopował?
Tak jak powiedziałem – Szmychal i jego ekipa to są po prostu ludzie prowadzeni na pasku Berlina. Realizują niemiecką agendę, która zakłada szybkie porozumienie z Rosjanami i uczynienie z Ukrainy współprotektoratu niemiecko – rosyjskiego. Niemcy mamią Ukraińców swoim przyszłym zaangażowaniem w odbudowę Ukrainy. A ci nieszczęśnicy nie dostrzegają, że Niemcy sami wkraczają w fazę, w której będą potrzebowali pomocy w swojej odbudowie.
W tym kontekście wypowiedzi ministra rolnictwa Ukrainy są po prostu elementem gry neobanderowców, którzy chcą zrujnowania stosunków ukraińsko – polskich. To ma w ich chorej wyobraźni doprowadzić do umożliwienia pełnego zaangażowania Niemców. Aż trudno komentować porażającą głupotę tych założeń, ale znając historię, trudno się tym ludziom dziwić, że dzisiaj się tak zachowują.
Ukraina grozi odwetowym zakazem importu polskich owoców i warzyw. Mamy się czego obawiać?
Jasne i proponuję, żeby od razu obłożyli embargiem dostawy uzbrojenia z Polski, a także zamknęli wszelki transfer na Ukrainę przez Polskę. Zwłaszcza dostaw amerykańskiego sprzętu wojskowego. Notabene, Ukraińcy już „popisali się” w Wilnie na szczycie NATO, gdzie obrażali kogo się dało, a zwłaszcza najważniejszych swoich sojuszników. Są kompletnie niedojrzali, zachowują się jak rozwydrzone bachory, które żądają szczególnych przywilejów, za to, że są przez chwilę grzeczne. Próbują uczynić ze swojej walki o swoją niepodległość i wolność, towar eksportowy. Tak jakby to innym miało bardziej niż im zależeć na tej wolności i suwerenności. To niepojęte, jak po tym wszystkim czego doznali od Polaków i Polski w ostatnim okresie, mogą tam funkcjonować ludzie pokroju tego ministra. Dowodzi to – niestety – z jaką łatwością ośrodki neobanderowskie zdobywają poklask na Ukrainie.
Jak powinniśmy ukształtować nasze stosunki z Ukraina? Jak znaleźć balans pomiędzy twardą ochroną własnej gospodarki, a wspieraniem militarnym Ukrainy w celu minimalizacji zagrożenia rosyjskiego? Czy może zagrożenie rosyjskie zostało już na tyle zminimalizowane, że nie ma potrzeby udzielania takiego wsparcia?
Wojna będzie trwała jeszcze parę lat. Trzeba mieć tego świadomość. Oczywiście Amerykanie mogą ją skończyć z dnia na dzień – kosztem Ukrainy – ale na to my nie mamy żadnego wpływu. To czy i kiedy tak się stanie, będzie funkcją relacji amerykańsko – chińskich i Ukraina jest tu tak pionkiem w wielkiej grze. My zaś musimy zachować czujność, aby ruchy amerykańskie nas nie zaskoczyły. To będzie miało decydujące znaczenie.
Koniec wojny to będzie jednak dopiero prawdziwy początek problemów dla nas. Ukraina będzie zdruzgotana i wyniszczona, niezdolna do samodzielnej egzystencji przez wiele lat. I do tego będzie wystawiona na agresywne zabiegi „sił odbudowy” z całego świata – przede wszystkim Niemców, Rosjan i Chińczyków. My musimy myśleć o tym najgorszym scenariusz i mieć koncepcje jak i z kim wziąć udział w grze, która nie pozwoli właśnie Rosjanom, Niemcom i Chińczykom zainstalować się trwale na Ukrainie.
Oprócz Polski podobne embargo wprowadziły także inne dotknięte kryzysem zbożowym kraje tj. m.in. Węgry, Rumunia i Bułgaria. Czy możliwa jest integracja wyżej wymienionych krajów wobec Polski, wobec faktu, że KE jest ślepa na interesy naszej części kontynentu?
Rumunia i Bułgaria są zakładnikami Brukseli, z uwagi na poziom korupcji w tych krajach.
Jeśli „podskoczą”, to Bruksela mocno w nie ugodzi, więc nie będą naszymi sojusznikami w tej walce. Póki się to nie zmieni, to będą udawali – w każdej sprawie – że są z nami. Ale realnie będą słuchać Brukseli. Chyba że Amerykanie ich przycisną – zwłaszcza Rumunów. Tylko raczej nie nastąpi to w sprawie „zbożowej”.
Rok i dwa miesiące więzienia dla 23-letniego Jegora O. i 1,5 roku więzienia dla 47-letniego Oleksandra O. – takie kary wymierzył im Sąd Okręgowy w Rzeszowie.
Dwaj obywatele Ukrainy zostali zatrzymani w lutym 2021 roku przez funkcjonariuszy wydziału do walki z cyberprzestępczością Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie. Potem sprawę przejęło Centralne Biuro Zwalczania Cyberprzestępczości.
Jegor O. i Oleksandr O., jak ustalono w śledztwie, oszukali na Allegro 489 osób i podmiotów. Od lipca do października 2020 roku oferowali do sprzedaży m.in. miksery, kosiarki i roboty kuchenne. Klienci wpłacali pieniądze, towaru nie otrzymali.
Ukraińcy na Allegro używali dwóch kont: „SalesStock” oraz „EverStock”. Pieniądze wyłudzili nie tylko od kupujących, ale również od samego serwisu aukcyjnego – ok. 30 tys. zł.
Oszukani byli z całej Polski. Ich łączne straty sięgnęły pół miliona złotych. Policjanci przesłuchali około 600 osób. Ukraińcy, oprócz oszustw, odpowiadali przed sądem za tzw. pranie brudnych pieniędzy, czyli lokowanie wyłudzonej gotówki w legalne interesy.
Jegor O. i Oleksandr O. nie musieli nigdzie pracować, zyski z oszustw na Allegro pozwalały im na wystawne życie. Internetowych naciągaczy namierzyli rzeszowscy policjanci, po złożonym wcześniej zawiadomieniu o przestępstwie przez Allegro.
Znany serwis aukcyjny zwrócił pieniądze oszukanym osobom, teraz sam będzie dochodził swoich roszczeń od Ukraińców, którzy właśnie zostali skazani za oszustwa przez Sąd Okręgowy w Rzeszowie. Sąd potwierdził ustalenia w śledztwie.
Jegor O. został skazany na rok i dwa miesiące więzienia, a Oleksandr O. ma spędzić za kratkami 1,5 roku. Groziło im nawet 15 lat więzienia. Obaj dostali też grzywny – do zapłacenia po 15 tys. zł. Mają zwrócić wyłudzone pieniądze i pokryć koszty postępowania.
Ukraińcy dobrowolnie poddali się karze.
(ram) redakcja@rzeszow-news.pl
NAPISZ KOMENTARZ:
Areszt dla dwóch obywateli Ukrainy za kradzież rowerów
Data publikacji 18.09.2023
Wnikliwa praca kryminalnych z Jaworzna zaowocowała ustaleniem i zatrzymaniem dwóch obywateli Ukrainy podejrzanych o liczne kradzieże rowerów, do których doszło na terenie Jaworzna i innych miast woj. śląskiego oraz małopolskiego. Policjanci odzyskali łącznie 11 rowerów o łącznej wartości ponad 50 tys. złotych. Sprawcy usłyszeli już zarzuty. Decyzją sądu najbliższe 3 miesiące spędzą w areszcie.
Kryminalni z Jaworzna prowadzili czynności operacyjne w sprawie kradzieży dwóch rowerów z Jaworzna, do których doszło pod koniec sierpnia. Każdorazowo złodzieje wykorzystywali moment, gdy rower był pozostawiony, a właściciel nie był w pobliżu. Sprawcy usuwali zabezpieczenie i kradli rower. Kryminalni przy pomocy monitoringu miejskiego wytypowali pojazd, którym poruszało się dwóch obywateli Ukrainy odpowiedzialnych za kradzież. Ustalili, że jeden z nich przebywa w Krakowie. Tam 29-latek został zatrzymany. Następnie kryminalni ustalili tożsamość drugiego sprawcy, który miał przebywać w miejscowości Wieszowa pod Tarnowskimi Górami. Na miejscu siłowo weszli do mieszkania, w którym ukrywał się 41-letni sprawca. Podczas przeszukania pomieszczeń mundurowi ujawnili 11 rowerów. Ich łączna szacowana wartość to ponad 50 tys. zł. Zatrzymani trafili do policyjnego aresztu. Kryminalni z Jaworzna zgromadzili materiał dowodowy. Obu mężczyznom przedstawili zarzuty kradzieży dwóch rowerów z terenu Jaworzna o łącznej wartości ponad 10 tys. zł oraz zarzut kradzieży roweru z terenu Krakowa o wartości ponad 12 tys. zł. Sprawa jest rozwojowa. Śledczy ustalają pochodzenie pozostałych rowerów, co może skutkować kolejnymi zarzutami dla sprawców. Na wniosek śledczych jaworznicki Sąd wczoraj aresztował mężczyzn na trzy miesiące. Grozi im do 5 lat pozbawienia wolności.
Sekretarz ukraińskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony (RBNiO) Ołeksij Daniłow zaproponował, by pomoc dla Ukraińców została zapisana w ustawodawstwie krajów sojuszniczych. Miałoby to sprawić, że wsparcie byłoby kontynuowane przez kolejne rządy.
Kijów chce, by Polska i inni wasale USA zapisały pomoc Ukrainie w swoim ustawodawstwie. Według Daniłowa, przedłużający się konflikt zbrojny może nasilić “zmęczenie wojną” wśród zachodnich społeczeństw. To z kolei może spowodować, że po zmianie władzy w kolejnych państwach, chęć kontynuowania pomocy będzie mniejsza niż w pierwszych miesiącach inwazji.
Sekretarz ukraińskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony wezwał sojuszników “do wypracowania wizji ukraińskiego zwycięstwa oraz do określenia pomocy wojskowej dla Ukrainy w ramach krajowych legislacji obejmujących długoterminowe cykle”.
“Biorąc pod uwagę cykle wyborcze i możliwą zmianę sytuacji w Europie i w Stanach Zjednoczonych, dalekowzrocznym krokiem byłaby konsolidacja pomocy wojskowej w ramach legislacyjnych” – napisał.
Ocenił, że taki krok nie tylko zobowiązałby kolejne rządy do kontynuowania pomocy, ale też przyczyniłby się do “zachowania stabilności partnerstwa” między Ukrainą, a krajami Zachodu.
Daniłow wezwał też Zachód do wdrożenia “zestawu środków, mających na celu zmniejszenie ‘zmęczenia wojną’, na które liczy Rosja”.
Według niego, biorąc pod uwagę nastawienie Rosji, nie należy się spodziewać, że w najbliższym czasie możliwe będą jakiekolwiek rozmowy pokojowe. Jak stwierdził, “na froncie należy się raczej nastawiać na bieg długodystansowy z przeszkodami”, a do tego Ukraina potrzebuje “stabilności”.
NASZ KOMENTARZ: Bezczelność i roszczeniowość Ukraińców przekroczyły już wszelkie granice. Przypominamy, że “zmęczenie wojną” wśród zachodnich społeczeństw pojawiło się w związku z ukraińskimi niepowodzeniami zapowiadanej od zimy kontrofensywy. Zamiast zatem wymuszać na Europie wpisywanie pomocy dla Kijowa do ustaw (a zapewne też konstytucji), może lepiej wziąć się za siebie i skuteczniej walczyć na froncie? [albo – zawrzeć pokój MD]
Potrzebna jest transparentność działań i debata o polityce migracyjnej; tzw. afera wizowa to „czubek góry lodowej” zaniedbań i braku procedur – ocenił jeden z liderów Konfederacji, poseł Krzysztof Bosak.
Lider podlaskiej listy Konfederacji w wyborach do Sejmu, na konferencji prasowej zorganizowanej przed Podlaskim Urzędem Wojewódzkim w Białymstoku zaznaczył, że tzw. afera wizowa „to czubek góry lodowej różnego rodzaju zaniedbań w tym obszarze, zaniedbań i braku elementarnych procedur”. Ocenił, że Polska „uruchomiła masowy ruch migracyjny, nie mając żadnej administracji przygotowanej do obsługi tego ruchu”. Według posła, natychmiast należy wprowadzić limity, powstrzymać niekorzystne regulacje, a także zacząć dyskusję, kogo i w jakiej liczbie można do Polski przyjąć.
„W tej chwili ta afera ujrzała światło dzienne, to bardzo dobrze. To jest dla nas jako dla całego społeczeństwa, dla całego narodu okazja do tego, żeby przyjrzeć się jak jest prowadzona polityka migracyjna naszego państwa” – mówił poseł.
Zaznaczył, że członkowie Konfederacji nie są przeciwni żadnej narodowości czy migracji. Natomiast – jak podkreślił – „jesteśmy przeciwko niekontrolowanym i masowym migracjom, które prowadzą do utraty stabilności społecznej i wzrostu zagrożeń”. Wskazał, powołując się na udostępnione statystyki, że w Polsce mamy już do czynienia ze wzrostem przestępczości związanej z masowym napływem cudzoziemców, co szczególnie widać w dużych aglomeracjach.
Bosak skierował też interwencję poselską do Podlaskiego Urzędu Wojewódzkiego. Poinformował, że podobne interwencje mają przeprowadzać posłowie Konfederacji w całym kraju.
Kolejny spektakl teatru telewizji w studiu telewizji Polsat News zawiera w swoim opisie, na stronie producenta, dość wybiórcze streszczenie. Ominięto dramatyczną kłótnię, którą postanowiłem przytoczyć w jej istotnym fragmencie.
Bosak: Służby graniczne konkretnych państw muszą zaczął stosować siłę. (…) Premier Włoch jest sparaliżowana układem (…) ponieważ ma kadrę lewicową. … także kto ma utonąć, to po prostu utonie, a nie będzie się go karmić, pieścić i transportować na północ Europy…
Czarzasty: A wie pan do czego pan namawia… tzn. w imieniu prawicy jakiejś… nie wiem, konfederacyjnej…
Bosak: Do topienia łodzi przemytników …
Czarzasty: Otóż pan Bosak w tej chwili powiedział „do topienia łodzi przemytników”. Rozumiem, że pan namawia do tego, żeby tych ludzi zabić. To jest po prostu skandaliczne.
Bosak: Powiedziałem o łodziach, a nie przemycanych osobach…
Czarzasty: A co z tymi ludźmi… zastrzelić!
Bosak: Wysadzać na tym brzegu na którym do łodzi wsiedli. I to trzeba robić zdecydowanie. (…) i to mówił także jeden z filozofów odważnych, były marksista, prof. Wolniewicz
Czarzasty: Jak pan może coś takiego mówić…
Bosak: Ludzi brać i wysadzać na właściwym brzegu.
Czarzasty: Jestem przeciwko mordowaniu ludzi…!
* * *
Nie jest mi znany żaden fakt z kariery politycznej pana Czarzastego, związany z jego ewentualnym protestem przeciwko polityce terroru i mordowania ludzi – przeciwników politycznych formacji komunistycznej do której wstąpił już po dokonaniu przez nią wielu zbrodni, będąc członkiem tej zbrodniczej formacji w latach: 1983–1990. Tutaj, jak widzimy, jawi się jako obrońca praw “intruzów”, którzy po przybyciu “na siłę” do Europy stają się kolejnymi potencjalnymi zbrodniarzami tak jak ich poprzednicy, którzy zdążyli już okaleczyć i zabić tysiące białych Europejczyków.
W trakcie swoich wywodów Bosak wskazywał, że nie można dopuścić do tego, aby o polityce imigracyjnej decydowała „polityka unijna” ze względu na dominację lewicy w gremiach decyzyjnych. Powiedział też, żeby rozwiązać problem nielegalnej imigracji trzeba ”odrobiny niepoprawności politycznej”.
„Fala rabunków i przestępstw seksualnych w Warszawie”
Potrzeba odrobiny niepoprawności politycznej. Po to żołnierz i funkcjonariusz służby granicznej nosi broń, że jeżeli ktoś nie podporządkowuje się jego poleceniom, żeby jej użyć…
Niestety, poseł Bosak w jednym się myli. „Odrobina niepoprawności politycznej” nie wystarczy, ponieważ służy ledwie jako zaprawa do dobrych intencji, którymi brukuje się piekło. Jedynie konsekwentna realizacja rozdziału państwa od lewicy stworzy wstępne warunki poprawy sytuacji.
Dla polskiej racji stanu, o której mówią jedynie ludzie rozsądni, znający historię oraz uwarunkowania geopolityczne i cywilizacyjne tzn. naturę plemion turańskich, rzeczą najistotniejszą jest konieczność natychmiastowego przerwania proces przesiedlania Ukraińców do Polski. Jest to jeden z wielu tematów tabu w aktualnej kampanii wyborczej.
Tymczasem, na ulice Wrocławia wyruszą mieszane patrole z udziałem…amerykańskiej żandarmerii. Wrocław jest aktualnie największym skupiskiem mniejszości ukraińskiej w Polsce. W mieście od wielu lat prowadzą swoją działalność ośrodki niemieckie i żydowskie korzystając z silnej protekcji rządzącej tym miastem lewicy.
Prezentujemy fragment książki „Świat i Kościół w kryzysie”, opublikowanej nakładem wydawnictwa ESPRIT. Jest to zapis rozmów Krystiana Kratiuka z Grzegorzem Górnym i Pawłem Lisickim – a więc tercetu znanego Państwu doskonale z programu „Ja, katolik. EXTRA”. Książka dostępna jest w sprzedaży od 15 września.
Promotorzy nowych idei wyrastają bezsprzecznie z promotorów idei starszych, dzisiejsza rewolucja wynika z osiągnięć poprzednich rewolucji. A taka niedokończona jeszcze rewolucja trwająca od ponad pół wieku to oczywiście rewolucja seksualna. Jest to rewolucja wprost wymierzona w katolickie nauczanie, moralność, układy społeczne. Czy to dzisiaj jest dla Kościoła największe zagrożenie zewnętrzne?
PAWEŁ LISICKI: Największe zagrożenie dla Kościoła polega na tym, że Kościół przestaje głosić to, do czego został powołany. A rozwój rewolucji seksualnej jest rzeczywiście jednym z istotnych elementów czy czynników wpływających na zmianę podejścia Kościoła do własnej nauki. I w tym sensie byłoby to duże niebezpieczeństwo, ale równie dużym jest chociażby omawiana przez nas kwestia podejścia do innych religii. Jeśli w jednym punkcie Kościół odpuszcza, to moim zdaniem odpuszcza też w innym – na przykład na pierwszy rzut oka nie ma żadnego związku między zmianą podejścia Kościoła do judaizmu a zmianą podejścia do rewolucji seksualnej, ale w praktyce jeśli Kościół w jednym elemencie swojej doktryny dopuszcza się sprzeczności z tym, co było wcześniej, to łatwo sobie wyobrazić, że w podobny sposób będzie reagował na inne próby nacisku, na zmiany. Mogę się odwołać zresztą do tekstu Tomasza Kulikowskiego, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej”, żeby nie było, że tak całkowicie abstrakcyjnie o tym mówię. Teza tekstu brzmiała, że tak jak Kościół po- radził sobie, według autora oczywiście, z antysemityzmem i zmienił swoją naukę, jeśli chodzi o judaizm, tak być może całkowicie zmieni swoje podejście do LGBT.
Wesprzyj nas już teraz!
25 zł
50 zł
100 zł
Rewolucja seksualna jest oczywiście wielką machiną naciskającą na Kościół, by zmienił swe nauczanie. Na czym polega niebezpieczeństwo rewolucji seksualnej w Kościele? W tej dyskusji dotyka mnie przede wszystkim szerzenie się tego, co można by nazwać ideologią genderową czy ideologią LGBT, bo jest to jej najbardziej radykalny przejaw. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że rewolucja seksualna polega też na ogólnym upadku obyczajów, na tym, że dawne prawo moralne przestaje obowiązywać, że ludzie grzeszą częściej niż przedtem albo że grzeszą łatwiej. Sama taka zmiana obyczajów nie byłaby moim zdaniem tak bardzo niebezpieczna, zwłaszcza że już się pojawiała w dziejach Kościoła, gdyby nie dodatek, który się pojawił dzisiaj: mianowicie odrzucenie w ogóle kategorii grzechu. Różnica między współczesnością a na przykład epoką renesansu, o której mówi się, że niezwykle zepsuła moralnie ludzi Kościoła, jest taka, że jeśli papież miał trzy kochanki, a jakiś kardynał miał pięć, to nikt nie nazywał tych przypadków grzechu czymś właściwym, słusznym i czymś, czego należy wymagać od wszystkich innych.
Wręcz przeciwnie, raczej się z tym kryto.
PAWEŁ LISICKI: Otóż to, bo gdy wychodziło to na jaw, to wywoływało skandal. Dziś to samo nie jest już skandalem, a dąży się do tego, żeby to zaakceptować, zaaprobować jako normalny sposób funkcjonowania. Rewolucja seksualna prowadzi do zamiany podstawowej hierarchii wartości: to, co nadprzyrodzone i większe, zostaje zastąpione tym, co ziemskie i do- czesne – dla przyjemności doczesnych czy dla przyjemności cielesnych, czy zmysłowych uznaje się, że to, co powinno być na pierwszym miejscu, czyli troska o ducha, o zbawienie i o wieczność, schodzi na dalszy plan, w ogóle przestaje być czymś istotnym. Liczy się tylko człowiek, jego pragnienia i potrzeby, z których najsilniejszą albo jedną z najsilniejszych jest właśnie potrzeba seksualna. I w związku z tym wszystko ma zostać temu podporządkowane. To jest kolejny przewrót w Kościele w rozumieniu, kim jest osoba ludzka, jakie ma łaski. Już nie liczy się rozum, wola, uczucia, tylko popęd.
Najbardziej skrajną formą tej rewolucji seksualnej jest zatem negacja grzechu. To jakby definicja ideologii gender.
PAWEŁ LISICKI: Tak, bo okazuje się, że nie ma naturalnych i nienaturalnych form współżycia, bo współżycie dwóch mężczyzn, dwóch kobiet albo, nie wiem, pięciu mężczyzn i pięciu kobiet jest równie naturalne jak związek między mężczyzną a kobietą. Czyli to, co wynikało z prawa naturalnego, to, że relacje między mężczyzną a kobietą prowadziły do przekazania życia, co jest istotą prawa naturalnego i istotą ochrony udzielanej przez państwo i przez Kościół temu szczególne- mu związkowi, przestaje mieć znaczenie, ponieważ liczy się wyłącznie przyjemność. Nieważne, czy osób dwojga płci, czy jednej płci, dwóch osób czy szesnastu. Zamysł Boga widać w słowach Księgi Rodzaju: „Bóg uczynił człowieka na swoje podobieństwo, mężczyzną i kobietą ich Bóg uczynił”. Jako jedno z pierwszych przykazań Bóg daje ludziom słowa:
„Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, w ten sposób człowiek zasiedli ziemię”. A więc od samego początku w samej myśli Bożej życie płciowe podporządkowano przekazywaniu życia, i od samego początku człowiek istnieje jako mężczyzna albo jako kobieta. Cała nauka chrześcijańska jest na tym oparta. Jeśli powiemy, że najważniejsze w człowieku jest po prostu zaspokojenie jakkolwiek rozumianych pragnień i pożądań, to oczywiście nauka biblijna stanie się przeszkodą.
Otwieramy wrota do gigantycznej katastrofy ogólnie opisywanej jako ideologia genderowa czy ideologia LGBT, która w formie obecnej, współczesnej prowadzi do negacji czegoś takiego jak natura ludzka, negacji czegoś takiego jak płeć ludzka, negacji czegoś takiego jak wartość życia przekazywanego w naturalny sposób ze związku mężczyzny z kobietą. Jeśli ten tok myślenia wkroczy do doktryny Kościoła, to nie tylko rozbije dotychczasową naukę, chociażby Dekalog, ale zniszczy samą strukturę chrześcijańskiego objawienia.
Na przykład zniszczy prawdę, że Bóg jest ojcem.
PAWEŁ LISICKI: Właśnie, bo w ramach ideologii genderowej ojcostwo, macierzyństwo nie ma żadnej wartości, liczy się tylko zaspokojenie siebie. Nie jest już tak, że ktoś jest ojcem albo matką i ma z tego powodu pewne przywileje, niesie to ze sobą pewną szczególną wartość. Więc tak, Bóg już nie jest ojcem, Najświętsza Maryja Panna nie jest dziewicą, bo to tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Walka ze sobą czy walka ze złymi skłonnościami nie ma żadnego znaczenia. Myślenie, że rodzina jest jakąś wartością, traci jakiekolwiek znaczenie.
Idźmy dalej: jeśli w teologii katolickiej Chrystus jest synem, a Bóg jest ojcem, to odwołujemy się do pewnej struktury myślenia, którego doświadczamy na co dzień. Jeśli w naszym codziennym myśleniu ani synostwo, ani ojcostwo nie ma żadnego znaczenia, to też nie jesteśmy w stanie uznać jakkolwiek rozumianego myślenia teologicznego w tych kategoriach. A kategoria ascezy na przykład? Kategoria pokuty, brania na siebie ciężaru, dążenia do doskonałości, wyrze- kania się czegoś, ponieważ wyrzeczenie się przyjemności zmysłowej w tych kategoriach jest wyłącznie formą promocji jakiegoś zahamowania, jest jakąś formą masochizmu. Bo jeśli istotą człowieka jest spełnianie siebie i doświadcza- nie, to ktoś, kto próbuje sobie nałożyć pewne ograniczenia, w tych kategoriach powinien podlegać leczeniu. Do tego by to prowadziło.
I ostatni element: kapłaństwo. Ideologia gender niszczy także relacje między księdzem a wiernymi. Ustanowione są one bowiem w taki sposób, że kapłan występuje przecież jako reprezentant Boga Ojca w stosunku do wiernych. W konsekwencji genderyzm niszczy nie tylko doktrynę kościelną, nie tylko jakkolwiek rozumiany sens życia płciowego, ale jeszcze pociąga za sobą coraz dalsze niebezpieczeństwo ingerencji państwa, które będzie próbowało wyzwalać członków Kościoła, jeśli tak można powiedzieć, z tej tradycyjnej, przestarzałej zdaniem radykałów idei. Bo jeśli płeć jest płynna, a człowiek ma się zaspokajać, nie patrząc na nic i na nikogo, jedynym kryterium jest przyjemność i rozkosz, to w oczywisty sposób wszystkie nakazy przekazywane przez tradycję rodzinną, przez tradycję kościelną muszą ulec zmianie, ponieważ one nas ograniczają, one nas hamują, one nas tłamszą.
To rzeczywiście rewolucja totalna.
GRZEGORZ GÓRNY: Przypomina mi się film fabularny z 2008 roku o niemieckiej organizacji terrorystycznej RAF zwanej grupą Baader-Meinhof. Jej członkowie uciekli z RFN i odbywali ćwiczenia wojskowe w obozie szkoleniowym dla bojowników palestyńskich gdzieś na pustyni w Jordanii. Ten obóz wyglądał tak, że po jednej stronie zakwaterowani byli partyzanci palestyńscy, a po drugiej stronie niemieccy terroryści. Ci Palestyńczycy chodzili okutani w swoje długie stroje – osobno mężczyźni, osobno kobiety w burkach, a po drugiej stronie Niemcy założyli hippisowską komunę, kobiety łaziły sobie nago po dachach domów, pokazując Arabom swoje gołe ciała. W końcu Palestyńczycy nie wytrzymali, do Niemców przyszedł ich dowódca i zażądał, by się ubrali i jako goście przestrzegali miejscowych zwyczajów. W odpowiedzi Andreas Baader wykrzyknął, że nie ma mowy, dodając: „Dla nas pieprzenie to jest to samo co strzelanie”. I ta fraza stanowi najlepsze motto rewolucji seksualnej. Bo oto akt seksualny, który ze swojej natury powinien być czymś najbardziej intymnym między dwiema osobami, staje się – według tej definicji – aktem politycznym, co więcej aktem destrukcyjnym, niszczycielskim, jak strzelanie.
Za tymi mechanizmami opisanymi przez Pawła Lisickiego stoi więc pewna wola polityczna, program działania i determinacja w jego wcielaniu. Gdybyśmy początków tego zjawiska mieli szukać gdzieś w przeszłości, to można byłoby wskazać na książkę Fryderyka Engelsa z 1884 roku pod tytułem O pochodzeniu własności prywatnej, państwa i rodziny. Autor pisze w niej, że aby doprowadzić do emancypacji, do wyzwolenia człowieka, potrzebne jest zniszczenie opresyjnych, toksycznych struktur społecznych, które trzymają go w niewoli, takich jak własność prywatna, państwo narodowe, tradycyjna moralność, religia chrześcijańska, ale też właśnie małżeństwo i rodzina. Engels wiązał bowiem małżeństwo z wyzyskiem. Pisał wprost, że wyzysk człowieka przez człowieka rozpoczął się z chwilą pierwszego małżeństwa, a potem ta tyrania rozciągnęła się na dzieci.
To jest stały punkt programu rewolucjonistów, który co jakiś czas się powtarza. Przecież w pierwszym okresie panowania bolszewików, w latach 1917–1926, czyli przez pierwsze dziewięć lat istnienia Sowietów, rewolucja seksualna była częścią ówczesnej agendy społecznej ich państwa. Dla nich była to emancypacja spod wpływów „toksycznych struktur”. To się później pojawiło w środowiskach nowej lewicy na Zachodzie między innymi za sprawą neomarksistów w rodzaju Wilhelma Reicha czy Herberta Marcusego. Dziś obserwujemy kolejny etap tej emancypacji, gdy rewolucja seksualna przechodzi w rewolucję antropologiczną, ponieważ po wyzwoleniu się z okowów rodziny, małżeństwa i tradycyjnej moralności teraz mamy się wyzwalać z ograniczeń własnej płciowości, gdy możemy sami sobie wybierać jedną z szerokiego wachlarza różnych płci. Oczywiście jest to sprzeczne zarówno z prawem naturalnym, jak i antropologią biblijną. Zaprzecza temu cała wiedza nauk przyrodniczych. Dalszym etapem tej rewolucji antropologicznej jest natomiast transhumanizm, czyli wyzwolenie się człowieka ze swej gatunkowej istotowości oraz przekształcenie go dzięki inżynierii genetycznej i sztucznej inteligencji w coś w rodzaju hybrydy ludzko-cyfrowej, która osiągnie nieśmiertelność i doczesną szczęśliwość. Prorokiem tej rewolucji jest izraelski celebryta Yuval Noah Harari, którego trafnie nazwał ktoś „Danem Brownem Wielkiego Resetu”. Swoje poglądy przedstawił on w książce „Homo Deus”, w której człowiek zaczyna zajmować miejsce samego Boga jako pan natury oraz istota nieśmiertelna. Prawdę mówiąc, dziwię się, że ktoś może takie bzdury brać na poważnie, tymczasem książki Harariego są bestsellerami wydawanymi w gigantycznych nakładach, a on sam jest hołubiony przez Billa Gatesa, Klausa Schwaba, Marka Zuckerberga, Jacka Dorseya czy innych ideologów globalizmu. Niestety gnostycka pokusa, którą prezentuje, przenika dziś do wnętrza Kościoła. Są bowiem wysoko postawieni duchowni, którzy ulegają temu mirażowi i próbują aplikować program nieustannej emancypacji do nauki Kościoła.
W jaki sposób próbują to realizować? Nie ma przecież żadnych oficjalnych dokumentów Kościoła podważających to, że jesteśmy mężczyznami i kobietami.
GRZEGORZ GÓRNY: Jest to aplikowane dzisiaj dwiema drogami. Pierwsza to miękka droga aplikacji, czyli poprzez kulturę, poprzez rozpowszechnianie pewnych wzorców, które część Kościoła dzisiaj wspiera. Obiektem szczególnego ataku jest tutaj kobiecość. Od początku chrześcijaństwa wzorem osobowym dla kobiet w naszej cywilizacji była Maryja – po pierwsze jako dziewica, po drugie jako matka. Dziś widzimy zmasowany atak na dziewictwo, czyli na czystość i na niewinność, poprzez rewolucję seksualną, a także atak na macierzyństwo poprzez plagę aborcji. To się odbywa w dużej mierze poprzez kulturę. O tym mówił Jan Paweł ii w swej książce Przekroczyć próg nadziei, gdy wspominał, że toczy się dziś bój o duszę świata między siłami ewangelizacji i antyewangelizacji. I te siły anty- ewangelizacji – jak mówił papież – mają swoje środki, swoje programy i olbrzymią determinację do walki. Ta walka toczy się dziś na polu kultury. Dlatego właśnie mówimy o wojnie kulturowej. O przekształceniu kultury w pole walki z Kościołem mówił zresztą jako pierwszy współzałożyciel i główny ideolog Włoskiej Partii Komunistycznej Antonio Gramsci, który rzucił hasło „długiego marszu przez instytucje”, czyli przejmowania przez lewicę kolejnych redakcji, uniwersytetów, teatrów, rozgłośni radiowych, wytwórni filmowych po to, by nasycać kulturę pierwiastkami marksistowskimi i w rezultacie zmieniać światopogląd ludzi.
Przykładem takiego oddziaływania może być słynny manifest gejowski z 1987 roku napisany przez dwóch homoaktywistów: Marshalla Kirka i Erastesa Pilla. Zarysowali oni swoistą mapę drogową, czyli rozpisaną na punkty strategię działania: co trzeba robić, żeby homoseksualizm ze zjawiska marginalizowanego wszedł do mainstreamu i stał się normą społeczną, prawną i kulturową. Kiedy czytamy dziś po latach ten tekst, to widzimy, że wszystkie punkty tego programu zostały dokładnie zrealizowane.
Drugi sposób wcielania w życie wspomnianych postulatów to sięganie po narzędzia prawne, czyli karno-dyscyplinujące. To ogromne zagrożenie dla Kościoła, ponieważ uderza ono w podstawy wolności religijnej. Przykładowo prawo mówiące o zakazie tak zwanej mowy nienawiści czy homofobii może uderzać w nauczanie Kościoła, ponieważ zabrania mówienia publicznie tego, co głosi katolicka nauka moralna. Widać to na przykład we Francji, gdzie nie można mówić już otwarcie o negatywnych skutkach aborcji bez narażania się na sankcje karne ze strony państwa. Są episkopaty na świecie, które całkowicie skapitulowały w tej kwestii. Są też jednak takie, które bronią odważnie nauki Kościoła. W ostatnich latach ukazały się co najmniej trzy listy duszpasterskie episkopatów Ukrainy, Polski i Słowacji, które bardzo precyzyjnie punktowały zagrożenia ideologii gender, zarówno dla życia społecznego, jak i dla życia religijnego. Nie sposób wyobrazić sobie czegoś takiego w którymś z krajów zachodnich. Najlepiej byłoby, gdyby ta refleksja dotarła na szczyty Kościoła i znalazła swój wyraz na przykład w formie oficjalnego dokumentu Magisterium.
Czy to może nastąpić?
PAWEŁ LISICKI: W obecnym układzie trudno się tego spodziewać, bo Kościół nie działa w próżni. Dlaczego akurat episkopaty Polski, Słowacji i Ukrainy potrafiły się na taki dokument zdobyć? Otóż dlatego, że są to episkopaty państw, gdzie ideologia gender jeszcze nie zdominowała państwa. Ale już na przykład Kościół niemiecki albo holenderski, belgijski to zupełnie inne przypadki, dlatego że niestety parlamenty tych państw przyjęły oburzające, całkowicie antychrześcijańskie ustawy, które sprawiają, że nad Kościołem wisi bardzo poważny problem. Trzeba będzie bowiem powiedzieć – czego dzisiejsi hierarchowie nie mają odwagi zrobić – że to, co parlament przegłosował, jest radykalnie złe. A w dodatku stało się prawną podstawą współżycia, normą społeczną, która ma za sobą państwo. Jeżeli nazwiemy to jasno diabelstwem i szataństwem, to grozi nam wejście w bezpośredni konflikt z państwem.
Ale jeśli państwo akceptuje bezbożne i nieludzkie prawa, to jednak wiadomo, jak ma się zachować w tym przypadku Kościół, prawda?
PAWEŁ LISICKI: Ja oczywiście wiem, jak się powinien zachować. Pokazuję jednak, dlaczego takiej encykliki nie ma.
GRZEGORZ GÓRNY: Tutaj można podać przykład pewnego niemieckiego benedyktyna, który niedawno w czasie kazania – i to w takich dość łagodnych słowach – nazwał czyny homoseksualne grzesznymi. Spadła na niego za to fala krytyki w mediach. Odciął się od niego zarówno jego macierzysty zakon, jak i biskup Görlitz Wolfgang Ipolt, który – co ciekawe – uchodzi za konserwatystę w niemieckim episkopacie. Przeprosił on wiernych za homilię zakonnika, który w sumie przedstawił tylko oficjalnie obowiązującą naukę Kościoła. To pokazuje, jak głęboko rewolucja genderowa zapuściła korzenie w Kościele.
Grzegorz Górny, Krystian Kratiuk, Paweł Lisicki; Świat i Kościół w kryzysie, ESPRIT, s. 320
Kijów zapowiada, że pozwie Polskę, Węgry i Słowację w związku z odmową zniesienia embarga na ukraińskie produkty rolne – powiedział wiceminister gospodarki i rolnictwa Ukrainy Taras Kaczka w wywiadzie dla „Brussel Playbook” Politico.
– Będziemy zmuszeni do działań odwetowych na dodatkowe produkty i zakażemy importu owoców i warzyw z Polski – zapowiedział Kaczka. Według niego odpowiednie kroki prawne zostaną podjęte już w poniedziałek 18 września. Pozew ma zostać wytoczony przed Światową Organizacją Handlu, tak, aby „cały świat zobaczył jak państwa członkowskie UE zachowują się wobec swoich partnerów handlowych”.
Przedstawiciel Ukrainy stwierdził również, że uzasadnienie decyzji Polski i Węgier ochroną interesu własnych rolników jest błędne. – Polski zakaz nie pomoże rolnikom, nie wpłynie na ceny, ponieważ ceny są globalne – to, co robią, opiera się na opinii publicznej – powiedział.
Do zapowiedzi ukraińskiego polityka odniósł się w Studio PAP poseł PiS Radosław Fogiel. – Ani jedna tona ukraińskiego zboża nie może pozostać na terytorium Polski. Rząd będzie bronił polskich interesów – zapewnił. – Decyzja o pozwaniu Polski to nie jest najrozsądniejsza decyzja ukraińskich polityków – ocenił szef sejmowej komisji spraw zagranicznych. – Decyzja Ukrainy odbije się niedobrym echem w Polsce i Ukraina musi mieć tego świadomość. Nasza decyzja nie jest wymierzona w Ukrainę, jest podyktowana ochroną polskiego rolnika i ochroną interesu Polski, bo to jest dla nas najważniejsze – wskazał.
Głos zabrała także Beata Szydło. Wiceminister gospodarki Ukrainy Taras Kaczka zachowuje się impertynencko, pouczając Polskę w sprawie zboża – oceniła była premier. Jej zdaniem Kaczka powinien pomyśleć, jaki przykład daje Ukraina, gdy w taki sposób traktuje kraj, który uratował ją w dramatycznych chwilach.
„To, że Ukraina chce pozwać Polskę (oraz Słowację i Węgry) za przedłużenie zakazu importu ukraińskiego zboża – to jedno. Drugie – to zadziwiający styl wypowiedzi ukraińskiego wiceministra gospodarki Tarasa Kaczki, który zachowuje się po prostu impertynencko. W wywiadzie dla +Politico+ poucza Polskę, co jego zdaniem mogą, lub nie mogą robić kraje członkowskie Unii. Kaczka mówi wręcz, że pozwanie Polski ma być przykładem dla świata” – napisała Beata Szydło.
„Ukraiński wiceminister zamiast pouczać Polskę, powinien pomyśleć, jaki +przykład dla świata+ daje Ukraina, gdy w taki sposób traktuje kraj, który uratował Ukrainę w najbardziej dramatycznych chwilach. A przede wszystkim zastanowić się, jak Polacy odbierają słowa i zachowanie ukraińskich władz” – podkreśliła była premier.
Po decyzji Komisji Europejskiej, która nie przedłużyła embarga na ukraińskie zboże dla pięciu krajów, Polska, Słowacja i Węgry przedłużyły zakaz importu produktów rolnych z Ukrainy. Rumunia z decyzjami w tej kwestii wstrzymuje się do 18 września, czekając na propozycje Kijowa w sprawie środków kontroli eksportu ukraińskiej produkcji rolnej.
Na stronach Rządowego Centrum Legislacji opublikowano projekt rozporządzenia Ministra Rozwoju i Technologii w sprawie zakazu przywozu z Ukrainy do Polski produktów rolnych, m.in. pszenicy, kukurydzy, nasion rzepaku, słonecznika. Rozporządzenie weszło w życie w sobotę 16 września.
„To są wielkie gospodarstwa, które są własnością czy też w jakimś użytkowaniu międzynarodowych koncernów. To jest kilkanaście milionów hektarów czarnoziemów – najlepszych gleb na świecie. Stosowane są technologie niedozwolone w UE, tania siła robocza, tania energia. Praktycznie te firmy, ze względu na powiązania z oligarchami, z politykami ukraińskimi, nie płacą żadnych podatków na Ukrainie” – powiedział Jan Krzysztof Ardanowski na temat zniesienia embarga na ukraińskie płody rolne przez UE.
Komisja Europejska poinformowała, że obowiązujące do 15 września embargo na ukraińskie zboże i inne produkty rolne nie zostanie przedłużone. Przyczyna takiej decyzji to stabilizacja rynku płodów rolnych w UE, która zdaniem Komisji Europejskiej już nastąpiła.
Na taki obrót spraw nie zdecydowały się takie kraje, jak Polska, Węgry, Słowacja, Bułgaria i Rumunia. Premier Morawiecki poinformował, że embargo ze strony Polski nie zostanie zniesione. Podobne rozwiązanie wprowadziły także m.in. Węgry. Zgodnie z obowiązującym tam dekretem, węgierski rynek jest zamknięty dla ukraińskich produktów rolnych, poza ich tranzytem.
„Martwię się tym, że Komisja Europejska nie do końca rozumie, dlaczego my nie chcemy tego zboża ukraińskiego, czy szerzej, żywności z Ukrainy. Brnie dalej w uzależnienie bezpieczeństwa żywnościowego poprzez import z Ukrainy, a jestem o tym przekonany, tylko dobrze funkcjonujące rolnictwo w każdym z krajów unijnych, rolnictwo unijne, a my pro domo sua, tylko nasze dobre rolnictwo może zapewnić długofalowo bezpieczeństwo żywności, nie import” – powiedział Ardanowski w rozmowie z telewizją wpolsce.pl.
„Ukraina gra w dziwną grę, którą coraz trudniej zrozumieć. To są wielkie gospodarstwa, które są własnością czy też w jakimś użytkowaniu międzynarodowych koncernów. To jest kilkanaście milionów hektarów czarnoziemów – najlepszych gleb na świecie. Stosowane są technologie niedozwolone w UE, tania siła robocza, tania energia. Praktycznie te firmy, ze względu na powiązania z oligarchami, z politykami ukraińskimi, nie płacą żadnych podatków na Ukrainie. Ta żywność zawsze będzie konkurencyjna w stosunku do tego, co produkuje rolnictwo w Unii. (…) Musimy twardo bronić własnego rynku. Proeuropejskie tendencje Ukrainy wspieramy, ale musi być serdeczna, ale i twarda, rozmowa z Ukraińcami. Z ich strony musi być wyciągnięta ręka” – stwierdził.
„Mamy obowiązek bronić własnego rolnictwa, bo tylko ono w ostateczności zapewnia nam bezpieczeństwo” – skonkludował.
Ardanowski: Ukraina gra w dziwną grę, którą coraz trudniej zrozumieć. Mamy obowiązek bronić własnego rolnictwa
Dlaczego Polska chce embarga na zboże z Ukrainy? Jaka jest rola oligarchów z Ukrainy? Na czym polega problem z tzw. Fit for 55? Do tych kwestii odniósł się na antenie telewizji wPolsce.pl Jan Krzysztof Ardanowski.
Przewodniczący Rady ds. Rolnictwa i Obszarów Wiejskich przy Prezydencie RP był gościem telewizji wPolsce.pl podczas Krynica Forum 2023.
Były minister rolnictwa komentował sprawę polskiego sprzeciwu wobec zdjęcia unijnego embargo na ukraińskie zboże.
Martwię się tym, że Komisja Europejska nie do końca rozumie dlaczego my nie chcemy tego zboża ukraińskiego, czy szerzej, żywności z Ukrainy. Brnie dalej w uzależnienie bezpieczeństwa żywnościowego poprzez import z Ukrainy, a jestem o tym przekonany, tylko dobrze funkcjonujące rolnictwo w każdym z krajów unijnych, rolnictwo unijne, a my pro domo sua, tylko nasze dobre rolnictwo może zapewnić długofalowo bezpieczeństwo żywności nie import– mówi Ardanowski na antenie wPolsce.pl.
Następnie zwraca uwagę na problem ukraińskich oligarchów.
Ukraina gra w dziwną grę, którą coraz trudniej zrozumieć. To są wielkie gospodarstwa, które są własnością czy też w jakimś użytkowaniu międzynarodowych koncernów. To jest kilkanaście milionów hektarów czarnoziemów – najlepszych gleb na świecie. Stosowane są technologie niedozwolone w UE, tania siła robocza, tania energia. Praktycznie te firmy, ze względu na powiązania z oligarchami, z politykami ukraińskimi, nie płacą żadnych podatków na Ukrainie. Ta żywność zawsze będzie konkurencyjna w stosunku do tego, co produkuje rolnictwo w Unii. (…) Musimy twardo bronić własnego rynku. Proeuropejskie tendencje Ukrainy wspieramy, ale musi być serdeczne, ale i twarda, rozmowa z Ukraińcami. Z ich strony musi być wyciągnięta ręka – twierdzi.
Mamy obowiązek bronić własnego rolnictwa, bo tylko ono w ostateczności zapewnia nam bezpieczeństwo – dodaje.
Zagrożenie dla rolnictwa
Jan Krzysztof Ardanowski odniósł się też do kwestii rzekomej walki o środowisko, które forsuje Komisja Europejska.
Ukuto tezę, że działalność gospodarcza człowieka, w tym również rolnictwo, szkodzi środowisku, klimatowi, przyrodzie. (…) Twierdzenie, że rolnictwo szkodzi klimatowi jest jakimś niezrozumieniem, a słyszę codziennie, że pola uprawne to nie przyroda, lasów nie powinniśmy zagospodarowywać, a hodowla zwierząt jest czymś zbrodniczym. Mówi się o tym, że nie powinno się jeść mięsa. (…) Z tej ochrony przyrody zrobiono nową religię. To ekoreligia i bałwochwalstwo wobec zwierząt, które stają się ważniejsze od ludzi. Ludzi się poniża. (…) Nikt nie kwestionuje potrzeby troski o przyrodę, a w najmniejszym stopniu rolnicy, którzy wśród tej przyrody żyją. Są kustoszami tej przyrody. Dbają o zwierzęta również dlatego, że mają w tym interes– mówi.
Jeżeli będziemy dalej brnęli w tę utopię, to zniszczymy produkcję żywności i przestanie ona być wystarczająca dla 500 milionów ludzi w Unii Europejskiej– dodaje.
Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto) • 17 września 2023 michalkiewicz
Demokracja – demokracją – ale ktoś przecież musi tym kierować! – mówił partyjny buc w filmie Krzysztofa Zanussiego „Kontrakt”. I rzeczywiście – sytuacja przed wyborami skłania do podejrzeń, że wprawdzie panuje pełny spontan i odlot, niczym w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy pana Owsiaka, ale ktoś chyba tym wszystkim kieruje. Nawiasem mówiąc, Wielka Orkiestra też bardzo przypomina Winterhilfswerke, inicjatywę bardzo popularną w III Rzeszy – i nawet serduszka są podobne, jeśli nie takie same – ale rozumie się, że IV Rzesza zbytnio od Rzeszy III różnić się nie może. Wróćmy jednak do wyborów. Oto przed 6 września, kiedy upływał termin rejestracji list wyborczych, w Państwowej Komisji Wyborczej zarejestrowały się 94 komitety; niektóre jednoosobowe – do Senatu – inne kilkuosobowe do Senatu – ale było też sporo komitetów ambitnych, które postanowiły wystawić kandydatów i do Senatu i do Sejmu. Kiedy jednak po 6 września PKW zaczęła sprawdzać podpisy, okazało się, że 41 ambitnych komitetów nie zdołało zebrać wymaganej liczby podpisów i w rezultacie do wyborów sejmowych 15 października stanie tylko 6 komitetów: Zjednoczona Prawica, czyli PiS z kolaborantami, Koalicja Obywatelska, czyli Volksdeutsche Partei ze swoimi kolaboranty, Trzecia Droga Szymona Hołowni i PSL, Nowa Lewica, czyli pan Czarzasty i moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, Bezpartyjni Samorządowcy oraz Konfederacja. Uszeregowałem te komitety w takiej kolejności, bo chociaż pierwsza piątka sprawia wrażenie, że się za chwilę nawzajem pozagryza, to wszystkie one ponad podziałami zgodnie ujadają na Konfederację. Jak widzimy, nasza scena polityczna od 30 lat jest stabilna i zmieniają się tylko nazwy partii, ale wszystko inne przebiega zgodnie ze scenariuszem, jaki pan generał Czesław Kiszczak, wykonując plan transformacji ustrojowej, uzgodniony przez Daniela Frieda z Departamentu Stanu i Władimira Kriuczkowa z KGB, przedstawił swoim gościom w Magdalence. Ciekaw jestem tedy, czy komisja do badania ruskich wpływów w naszej – pożal się Boże! – polityce, której Pani Kierowniczka Sejmu właśnie wręczyła nominacje, zwróci na to uwagę, czy też po staremu będzie szukać dziury w całym, to z znaczy – spierać się z Donaldem Tuskiem, który najwyraźniej jest na jej celowniku – o różnicę łajdactwa. Na mieście krążą fałszywe pogłoski, jakoby przewodnictwo komisji miał objąć pan dr Sławomir Cenckiewicz, zaś jego zastępcą ma zostać pan generał Andrzej Kowalski z bezpieki. Jak zatem widzimy, wszystko jest pod kontrolą, państwo jest przewidywalne, dzięki czemu ani ustrojowi, ani sojuszom nic nie zagraża i gdyby tylko nie ta Konfederacja, która w tym układzie jest potrzebna, jak psu piąta noga, to wszystko byłoby gites-tenteges. Dlatego niepotrzebnie się tak natęża pan Andrzej Seweryn, podstarzały aktor, który odgraża się, że „będzie krzyczał”, co myśli o tej władzy. Skutki takiego natężenia mogą być opłakane; kto wie, czy przypadkiem nie dojdzie do splamienia munduru, bo w tym wieku to i nawet bez krzyku nietrudno o taki wypadek. Po co tu zresztą jakieś krzyki, kiedy starsi i mądrzejsi już dawno o wszystkim pomyśleli i teraz tylko chodzi o to, żeby był pełny spontan i odlot?
Ale kampania wyborcza ma swoje prawa, toteż o ile pan Andrzej Seweryn tylko się odgraża, że będzie wrzeszczał, to pan premier Morawiecki już zaczyna wznosić tromtadrackie okrzyki i to przeciwko Ukrainie, chociaż jest rozkaz, że to właśnie ona ma być natchnieniem świata. Chodzi mu oczywiście o przedłużenie embarga na ukraińskie zboże, którego termin wyznaczony przez Komisję Europejską upływa 15 września. Chociaż ludowy komisarz do spraw rolnictwa w Brukseli, pan Wojciechowski twierdzi, że „robi wszystko”, to jednak Komisja do dnia dzisiejszego ani nie przedłużyła embarga, ani też nie potwierdziła jego wygaśnięcia 15 września. Być może dlatego, ze Ukraina grozi złożeniem na Unię Europejską, a na Polskę w szczególności skargi do Światowej Organizacji Handlu o naruszenie umowy z 2014 roku, a poza tym stojący na czele ukraińskiego grekokatolickiego kościoła narodowego JE abp Światosław Szewczuk właśnie prowadzi w Rzymie modły o zwycięstwo Ukrainy. Reakcja Nieba nie jest jeszcze znana, ale w sytuacji, gdy obowiązuje wspomniany rozkaz Pana Naszego z Waszyngtonu, nie jest wykluczone, że tym razem Niebo odstąpi od zasady, że jest po stronie silniejszych batalionów. W tej sytuacji, z powodu zatwardziałości pana premiera Morawieckiego również naszą biedną Ojczyznę mogłyby spotkać jakieś paroksyzmy.
Na razie jednak wszystko układa się nawet aż za dobrze, o czym świadczy deklaracja JE abpa Stanisława Gądeckiego z okazji beatyfikacji rodziny Państwa Ulmów, jaka odbyła się w Markowej w niedzielę 10 września. Ta wielodzietna rodzina została rozstrzelana w czasie okupacji przez Niemców za ukrywanie w swoim obejściu ośmiorga Żydów. JE abp Stanisław Gądecki powiedział, że jest ona przykładem dla wszystkich rodzin – oczywiście polskich – bo Żydzi, którzy się w ich obejściu schronili i nawet zachowywali się tam dość swobodnie, najwyraźniej nie przywiązywali wagi do tego, iż tę rodzinę narażają na pewną śmierć. Tedy z deklaracji Jego Ekscelencji wynika, ze polskie rodziny powinny być gotowe do najdalej idących poświęceń, zwłaszcza gdy oczekują tego od nich Żydzi. Pan Jasina z Ministerstwa Spraw Zagranicznych ujawnił tajemnicę państwową, że Polska jest „sługą narodu ukraińskiego”. Ekscelencja poinformował nas, że nie tylko ukraińskiego, ale również – żydowskiego. Czy będziemy w stanie spełnić te oczekiwania?
Stawiam to pytanie, bo pani reżyserowa Agnieszka Holland nakręciła właśnie kolejnego knota pod tytułem „Zielona Granica”, w którym, realizując zadanie na odcinku „pedagogiki wstydu”, chłoszcze nasz mniej wartościowy naród tubylczy za niedostatek empatii wobec migrantów, którym pewnego dnia przyszło do głowy, że powinni „godnie żyć” i w tym celu próbują forsować granicę białorusko-polską. Szczególne cięgi zebrała podobno Straż Graniczna, której funkcjonariusze zrzeszeni w związku zawodowym rzucili, a właściwie przypomnieli hasło, że „tylko świnie siedzą w kinie”. Z drugiej jednak strony pani reżyserowa jest obcmokiwana przez pana Seweryna Blumsztajna z Towarzystwa Dziennikarskiego, a niezależnie od tego Judenrat „Gazety Wyborczej” piórem pana red. Wojciecha Maziarskiego robi „no pasaran” „dyktaturze ciemniaków”, która w związku z tym wygrać nie może. To oczywiste, bo do kogo ma należeć świetlana przyszłość, jeśli nie do Jasnogrodu, w którym wspomniany Judenrat błyszczy, niczym karbunkuł w koronie Cesarza Indii?
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Według informacji podanej przez Witolda Gadowskiego obywatele Ukrainy kupujący lekarstwa w aptekach na terenie Polski mogą liczyć na zniżki sięgające od 85 do 95 procent.
W „Komentarzu Tygodnia na swym kanale You Tube publicysta podzielił się informacją uzyskaną od polskiego farmaceuty. – Przychodzą do apteki Ukraińcy i płacą od 5 do 15 procent ceny leku, ponieważ resztę mają refundowane – dzięki aplikacji Epruf. Zaintrygowało mnie to, bo mało o tym wiemy – powiedział Gadowski.
Według tych doniesień, wojenni imigranci uzyskują ogromne zniżki niedostępne dla Polaków.
– Przychodzi babcia i musi płacić za swoje leki grube pieniądze, na dzieci bierzemy leki i płacimy grube pieniądze, chociaż płacimy cały czas podatki. Przychodzą Ukraińcy i płacą góra 15 procent ceny leku, nawet bardzo drogiego – stwierdził autor komentarza.
Według felietonisty, polskie państwo wprowadziło system kodów, dzięki którym przybyli do Polski po rozpoczęciu rosyjskiej agresji obywatele Ukrainy mogą cieszyć się w naszym kraju takimi przywilejami.
– Aplikacja Epruf współpracuje z fundacją charytatywną ze Stanów Zjednoczonych o nazwie Direct Relief. Direct Relief przygotował program „Health 4 Ukraine”. Przekazał na ten cel – według oficjalnych danych – 10 milionów dolarów. To (…) jest jakieś 41-42 miliony złotych. Wsparciem zostało objętych 100 tysięcy obywateli Ukrainy. Po to nadane im były numery PESEL. Mają refundację od 85 – do 100 procent ceny leku – opisywał Gadowski.
Według relacji, oprócz wspomnianego Direct Relief, partnerami programu są: Polski Czerwony Krzyż, Fundacja ING Dzieciom i Fundacja Deloitte. Jak wyliczył publicysta, skorzystanie przez 100 tysięcy osób ze zniżek wynoszących po 500 złotych daje kwotę 50 milionów, co już przekracza o 8 mln kwotę zadeklarowaną przez Direct Relief.
Chciałbym zobaczyć, czy Direct Relief przekazał te pieniądze, ile przekazał, a ile już kosztowała refundacja leków Ukraińcom. Bo to są pieniądze, których w ostatecznym rachunku brakuje w budżecie państwa i stąd następuje w tej chwili jakaś niesamowita kreacja długu publicznego – podkreśla autor.
Tylko w 2022 r. rząd PiS wydał ok. 136 tys. wiz na pracę w Polsce osobom z krajów muzułmańskich; łącznie ok. 250 tys. wiz dla osób z krajów Azji i Afryki. Dużą część za łapówkę!
Wiceminister spraw zagranicznych Piotr Wawrzyk stracił stanowisko, po tym jak do MSZ wkroczyli funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Służby PiS nie zajęły się – z własnej woli – partyjnymi działaczami PiS. Sprawą gigantycznego handlu wizami do Polski zajmują się służby Niemiec i Szwecji, do których przyjeżdżają setki tysiące ludzi, którym urzędnicy PiS sprzedawali wizy za ok. 5 tys. USD za sztukę. Tylko w 2022 r. rząd PiS wydał ok. 135 tys. wiz na pracę w Polsce osobom z krajów muzułmańskich. W zestawieniu z protestami PiS przeciwko relokacji ok. 2 tys. osób z innych krajów Unii Europejskiej mamy do czynienia z gigantyczną hipokryzją.
„200 tys. imigrantów w 2022 roku razy 5 tys. USD za wizę = 1 miliard dolarów. Tyle wart był przekręt na imigrantach w MSZ. Teraz rozumiem sytuację na Białoruskiej granicy. Trzeba było zwalczać konkurencję Łukaszenki. Było „polityczne złoto” i miliard dolarów” – kpił na portalu X (dawniej Twitter) Jakub Bierzyński, publicysta i przedsiębiorca.
Co ciekawe, jedna z osób, która ma zarzuty w tej sprawie, wybrała sobie na obrońcę Macieja Zaborowskiego. To adwokat Daniela Obajtka i Zbigniewa Ziobro. Bardzo drogi. Moi informatorzy uważają, że urzędnik, który ma postawione zarzuty, ma czuć się bezpiecznie, aby nie mówić za dużo. Dokładnie tak samo jak było w 2018 r., gdy Marek Ch., szef Komisji Nadzoru Finansowego, został nagrany na domaganiu się 40 mln złotych od biznesmena Leszka Czarneckiego, w zamian zaś obiecywał mu, iż podległy mu urząd zablokuje plan odebrania (ukradzenia) banków Czarneckiemu. Ten złożył zawiadomienie o przestępstwie do prokuratury. Banki mu odebrano, a po 5 latach proces Marka Ch. nie rozpoczął się na dobre. „Szanowny Panie Redaktorze, bardzo dziękuje za pytania. Niestety nie będę komentował żadnych kwestii związanych z tym postępowaniem” – odpisał mi adwokat Maciej Zaborowski.
„Czym się różni legalny emigrant od nielegalnego? Legalny płaci pisowcom łapówkę. Nielegalny płaci Łukaszence. Wojna hybrydowa to wojna gangów o wpływy z handlu ludźmi. Ci, którzy noszą mundur, muszą się czuć wykorzystani. Nikt się z nimi kasą nie podzielił” – szydzi Bierzyński. „U Łukaszenki 15 tys. zł i mordercza przeprawa przez bagna. Nasi załatwiają legalny wjazd czysto i bez ryzyka za jedynie 5 tys. USD od głowy. Łukaszenka im po prostu z nieba spadł. Mur i pushbaki zmieniły relacje korzyści do ceny. Tak się robi interesy!” – dodaje Bierzyński.
Biznes na wizach zaczęli szpiedzy
O tym, że za rządów PiS kwitnie nielegalny handel wizami za krocie, napisał jako pierwszy Grzegorz Jakubowski na łamach „Gazety Finansowej”. Kreśląc w lutym 2018 r. sylwetkę Piotra Krawczyka, szefa Agencji Wywiadu, napisał, że „CIA zwróciła uwagę, że na Bliskim Wschodzie dochodziło do procederu handlu polskimi wizami z udziałem oficerów AW. Amerykanie byli zbulwersowani, ponieważ na polskich papierach do krajów Unii Europejskiej mogli przeniknąć terroryści. Z kolei do MSZ trafił anonim, ujawniający skalę patologii w AW.
Afera wisiała w powietrzu, a wśród „ofiar” mogli znaleźć się koledzy („czyli oficerowie wywiadu” – red.) Krawczyka, który, pracując na placówce w Turcji, mógł posiąść wiedzę o procederze. Dość powiedzieć, że dopiero niedawno ujawniono, iż np. na oficjalnej stronie ambasady RP w Bagdadzie (Irak), w zakładce z instrukcją, jak uzyskać polską wizę, widniały podejrzane dane kontaktowe. Wśród nich adres e-mail na domenie Yahoo.com. Sprawę opisała blogerka Michalina Kupper, której znajomy z Kurdystanu, dzwoniąc na wskazany na stronie polskiej ambasady numer, dowiedział się, że wiza kosztuje 10 tys. dolarów. – Od razu pomyślałam, że to błąd. Napisałam mail. Odpowiedź nadeszła szybko: wiza 2-letnia, koszt tym razem 500 euro. „Przelej kasę (Bank of America), a my to wszystko załatwimy” – relacjonowała treść maila zwrotnego Kupper.
– Zadzwoniłam do MSZ. Roztargniony pan po drugiej stronie słuchawki wyjaśnił, że po wizy trzeba kierować się do Konsulatu w Erbilu, a co do podejrzanych danych, to przekaże te informacje dalej (przy mnie wchodząc na stronę i widząc te bzdury). Ambasada odpowiada, że podany mail jest nieautoryzowany przez polskie placówki – dodała. Sprawą zajęli się w styczniu dziennikarze, a MSZ nabrało wody w usta. Dane kontaktowe te były bowiem zamieszczone na oficjalnej stronie ambasady od kilku lat” – tyle Jakubowski.
Podobne afery korupcyjne miały miejsce w konsulatach i ambasadach na Białorusi i Ukrainie. Wygląda na to, że biznes rozpoczęty przez oficerów wywiadu podłapali politycy, tylko zwiększyli znacznie skalę procederu. Wraz ze wzrostem podaży wiz obniżono jej ceny – kosztowały one ok. 5 tys. USD za sztukę.
Samobójczy strzał Kaczyńskiego
Kaczyński i rząd PiS próbowali ogłosić walkę z imigrantami (uchodźcami) jako atut władzy PiS. Wystarczy wyjrzeć w dużym mieście za okno, aby wiedzieć, że coś jest nie tak. Tylko od 1 stycznia 2016 r. do 31 grudnia 2020 r. PiS legalnie wpuścił do Polski 3,16 mln imigrantów. Nie tylko z Ukrainy, ale też z Azji i krajów muzułmańskich.
Oprócz tego około miliona imigrantów weszło do Polski nielegalnie. Rząd PiS w ogóle nie zajmował się kwestią ochrony granic. Kolejne lata nie zmieniły tej polityki. Kaczyński kazał zbudować płot na granicy, co bardziej wygląda na ograniczenie nielegalnej konkurencji dla równie nielegalnego biznesu polityków PiS niż chęć zatrzymania nielegalnej imigracji.
To co robił PiS, wywołując wojnę w mediach o uchodźców, jest klasycznym przykładem post-polityki: nie liczą się działania i prawda, ale forma przekazu i narracja. Jest tak jak mówił Francis Underwood, bohater kultowego serialu „House of Cards” („Domek z kart”), który głosił, że starcia w polityce nie wygrywa ten, kto mówi prawdę, ale ten, który opowiada ciekawszą historię. Tutaj jednak nadział się na Donalda Tuska, który wbrew hasłom salonu, który reprezentuje, odpowiedział w stylu: że nie ma lepszego przyjaciela imigrantów niż Kaczyński. PiSowcy zawyli.
Otwarcie granic i masowe przyjęcie do Polski imigrantów przez rząd PiS było konieczne, aby utrzymać obecny poziom wydatków socjalnych. Kaczyński nie przejmuje się faktem, że składki, które obecnie obcokrajowcy płacą na polski ZUS, kiedyś trzeba będzie im oddać w postaci wypłaty emerytur. Otwierając granicę, pozyskał parę milionów nowych płatników. Nie tylko pracujących w Polsce, ale również wydających w Polsce pieniądze.
Dokonując największej zmiany w strukturze demograficznej Polski od czasów ostatniej wojny (1945 r.), Kaczyński z nikim się nie konsultował. Ponieważ zdecydowana większość imigrantów osiadła w Polsce w dużych miastach lub w jej zachodniej części, w miejscowościach uzdrowiskowych, to PiS nadal może kłamać swojemu elektoratowi ze wschodniej Polski, że broni Polskę przed zalewem „obcych”.
Cios w pracowników fizycznych
Pojawienie się Polsce kilku milionów obcokrajowców miało także wymierny wpływ na zahamowanie wzrostu płacy za najprostsze płace. To także jest na rękę PiS. Dzięki temu mogą bowiem występować dziś jako ci, którzy podnoszą płacę minimalną. Nikt z opozycji nie wytyka dziś Kaczyńskiemu, że to jego polityka imigracyjna doprowadziła do tego, że Polacy nie zarabiają więcej (większa podaż pracowników to niższe pensje). Mechanizm działania popytu i podaży w nieskomplikowanych pracach jest prosty jak przysłowiowa konstrukcja cepa. Polski kierowca zarabia kilka razy więcej niż jego odpowiednik np. z Indii, nie dlatego, że lepiej i produktywniej jeździ, ale dlatego, że świadczy pracę na regulowanym rynku (płaca minimalna!), do którego jest ograniczony dostęp. Podobnie jest ze sprzedawcami w sklepach. Otwierając granice, Kaczyński zwyczajnie spowodował podaż pracowników do prostych prac, hamując tym samym podnoszenie im płacy. Było to działanie jak najbardziej świadome.
Z jednej strony ogromna podaż pracowników do prostych prac. Z drugiej strony sabotaż zachodnich demokracji, które musiały wydawać kasę na socjal dla imigrantów, którzy z Polski często wiali do Niemiec. Ale kluczowe pytanie zadał cytowany już Jakub Bierzyński. „Ja w sprawie #SkorumpowanaMigracja mam 2 pytania: kto wymyślił przekręt za miliard dolarów i z kim dzielił się minister Wawrzyk?”
============================
mail:
Ministerstwo Spraw Zagranicznych przekazało, że w ciągu ostatnich 30 miesięcy wydało cudzoziemcom ponad 1 mln 950 tys. wiz pozwalających na pobyt w krajach Shengen i ponad 1 mln 782 tys. wiz krajowych (pozwalających na przebywanie jedynie w Polsce).
Obywatelom Białorusi wydano takich wiz odpowiednio ponad 586 tys. i ponad 534 tys., natomiast obywatele Ukrainy w tym czasie otrzymali ponad 990 tys. i ponad 988 tys. takich dokumentów.
Pozostałych niemal 375 tys. wiz Schengen i ponad 259 tys. wiz krajowych wydano obywatelom innych krajów.
Jeśli zagadnienie migracji pojawia się w obecnej kampanii wyborczej, to właściwie wyłącznie w karykaturalnej albo skrajnie powierzchownej postaci. Najnowsza odsłona tego dramatu czy może raczej farsy to afera wizowa.
Mamy tu trzy opowieści.
Pierwsza to opowieść obozu władzy. Zgodnie z nią były może jakieś nieprawidłowości, ale zostały szybko wykryte przez nasze dzielne służby, zaś za winowajców zabrała się już prokuratura. Nie ma wśród podejrzanych byłego wiceministra Piotra Wawrzyka, w sumie zaś może chodzić jedynie o kilkaset osób, które za sprawą układu korupcyjnego mogły się przedostać do Europy.
Druga to opowieść największej partii opozycyjnej, zgodnie z którą mamy do czynienia z aferą tysiąclecia, a za sprawą układu w polskim MSZ na kontynent przedostały się setki tysięcy nielegalnych imigrantów, będących potencjalnymi terrorystami.
Trzecia opowieść to, jak się zdaje, dobrze udokumentowana historia, opisana przez Andrzeja Stankiewicza na portalu Onet, pokazująca wycinek działania korupcyjnego mechanizmu. Co ważne: poza jednym detalem – kwestią tego, czy Polska zaczęła działać sama na rzecz wykrycia patologii (jak twierdzi minister Stanisław Żaryn) czy dopiero pod wpływem informacji ze służb USA (jak twierdzi redaktor Stankiewicz) – wersja rządowa w niczym nie zaprzecza informacjom Onetu. A obraz, jaki się z nich wyłania, jest nawet nie tyle karykaturalny, co memiczny: były wiceminister, który wraz ze swoim 25-letnim asystentem, nachalnie przez niego zresztą promowanym, próbował wymuszać na konsulacie w Mumbaju wydanie wielokrotnych wiz Schengen dla indyjskich „filmowców”, którzy z filmem mieli tyle wspólnego, co ja z kolektywem „Stop Bzdurom” (tym od „Margota”).
To, co wokół tej sprawy się dzieje w obecnej kampanii wyborczej, jest symptomatyczne dla poziomu dyskusji o imigracji. Nawet antyrządowy portal OKO Press (mimo swojej jednoznacznej orientacji czasem publikujący rzetelne teksty) wskazuje, że twierdzenie, jakoby Polska sprowadziła setki tysięcy muzułmanów czy Hindusów, jest absurdalne i bezpodstawne. A tak właśnie zaczęli twierdzić politycy Platformy Obywatelskiej. Oczywiście, że tak nie było – zdecydowaną większość sprowadzanych co roku setek tysięcy obcokrajowców stanowili do ubiegłego roku obywatele Ukrainy i Białorusi. To się zaczęło z oczywistych przyczyn zmieniać po 24 lutego 2022 r., aczkolwiek wciąż nie radykalnie.
W dodatku w tej sprawie jasny ogląd sytuacji utrudnia pomieszanie ze sobą kilku kategorii danych, odnoszących się do liczby obcokrajowców (spoza UE), pracujących w Polsce. Jedną stanowią pozwolenia na pracę (ich wydanie jest warunkiem przyznania wiz pracowniczych), drugą – wizy pracownicze, trzecią – pierwsze zezwolenia na pobyt w Polsce cudzoziemców związany z pracą. To oczywiście wina rządzących, że nie prezentują danych w czytelnej dla obywateli, jasnej i klarownej formie.
Mimo to najważniejsze liczby są jednoznaczne. Pisałem już o tym w kilku miejscach: liczby pozwoleń na pracę dla obywateli krajów, mogących budzić wątpliwości, wzrosły znacząco w 2022 r. Spójrzmy na najbardziej problematyczną grupę imigrantów zarobkowych: Gruzinów. Policyjna statystyka (opublikowana niedawno przez „Rzeczpospolitą”) wskazuje, że choć liczbowo w przypadku cudzoziemców w statystykach przestępczości przodują Ukraińcy, to jednak relatywnie do liczby osób przebywających w Polsce najgorzej wypadają właśnie Gruzini. W dodatku w ich przypadku nie chodzi głównie o – jak u Ukraińców – jazdę po alkoholu, ale o przestępczość pospolitą: kradzieże, włamania, rozboje.
W 2018 r. pozwoleń na pobyt związany z pracą Gruzinom wydano 4733. Jeszcze w 2021 r. było ich 6651. Zaś w roku ubiegłym już 14748. Wiz pracowniczych obywatelom tego kraju wydano około połowy tej liczby: 8413 (pozwolenia na pobyt mają niejako opóźnienie w stosunku do osób wjeżdżających do Polski na podstawie wiz pracowniczych). Gruzini są w tej statystyce trzeci, po wciąż pierwszych Ukraińcach (214 tys.) oraz Białorusinach (130 tys.). W następnej kolejności są Hindusi (12126), Turcy (11774) i Mołdawia (8325).
Jeśli spojrzymy na liczbę pozwoleń na pracę (pierwszy krok do wydania wizy pracowniczej) Ukraina jest na pierwszym miejscu (ponad 85 tys. – co jest ogromny spadkiem w relacji do poprzednich lat), później są Indie (ponad 41,5 tys.), następnie Uzbekistan (ponad 33 tys.), później Filipiny (22,5 tys.), dalej Nepal (20 tys.), Białoruś (18 tys.) oraz Bangladesz (13,5 tys.), który jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych kierunków sprowadzania imigrantów do pracy.
Jednocześnie po stronie rządzących nie ma nawet próby zmierzenia się z problemem migracji na poważnie. Suflowana jest wciąż ta sama retoryka: że wyłącznie PiS jest nas w stanie ochronić przed losem takim, jaki spotkał zachodnie społeczeństwa, gdzie imigracja stała się olbrzymim problemem. Przedstawiciele obozu władzy zapominają, że kłopoty między innymi Niemiec wzięły się właśnie ze sprowadzania masowo imigrantów zarobkowych.
A to, jak się zdaje, jest właśnie droga, na którą Polska wkracza. Różnica polega na tym, że Niemcy sprowadzali imigrantów – w olbrzymiej części Turków – do pracy we własnych firmach. Dzisiaj według oficjalnej statystyki w Niemczech mieszka około 1,5 mln osób z tureckim obywatelstwem, zaś łącznie osób o tureckim pochodzeniu jest blisko 3 mln. Na to nałożyły się problemy wynikłe z kryzysu imigracyjnego lat 2014-15.
Do Polski natomiast imigranci, w tym z krajów muzułmańskich, są sprowadzani przecież nie na zapotrzebowanie i „zamówienie” małych oraz średnich polskich przedsiębiorców, ale wielkich korporacji, w przeważającej części zagranicznych. Korporacje zyskują w ten sposób tanich pracowników, natomiast koszty obecności obcokrajowców – nie tylko finansowe, ale też społeczne – obciążają nasz kraj.
Próżno szukać w programach dwóch największych ugrupowań poważnego odniesienia się do problemu imigracji. Wiarygodność wiecowego przekazu Zjednoczonej Prawicy i Koalicji Obywatelskiej w tej sprawie jest w zasadzie żadna. Platforma Obywatelska ustawiała się zawsze po stronie proimigracyjnej, choć trzeba też przyznać, że wbrew kolportowanemu przez obecną władzę stereotypowi w latach 2014-15 Donald Tusk, jako przewodniczący Rady Europejskiej, nie był entuzjastą niemieckiej Willkomenskultur i niejednokrotnie dawał temu publicznie wyraz. Prawo i Sprawiedliwość z kolei nigdy nie przedstawiło żadnej poważnej strategii migracyjnej, pozostając na poziomie najprostszego, żeby nie powiedzieć: prymitywnego przekazu.
Na czym w takim razie polega problem i dlaczego mamy prawo domagać się, żeby partie, które chcą być uważane za poważne, zaprezentowały rzetelne programy zmierzenia się z zagadnieniem imigracji?
Najpierw trzeba sobie zadać pytanie, czy jakakolwiek masowa imigracja do Polski jest konieczna. Niestety, realistyczna odpowiedź jest taka, że prawdopodobnie nie będziemy w stanie jej na jakimś poziomie uniknąć – chyba że nastąpi coś, co radykalnie napędzi naszą demografię. Na to się jednak nie zanosi.
Opublikowana niedawno prognoza demograficzna GUS na rok 2060 jest zatrważająca. Według niej w wariancie optymistycznym mielibyśmy mieć wówczas 34,8 mln ludności, w środkowym – 30,4 mln, zaś w pesymistycznym – jedynie 26,7 mln. Miejmy zarazem świadomość, że byłaby to ludność w ogromnej części w wieku poprodukcyjnym, co oznacza, że radykalnie wzrosłoby obciążenie każdej pracującej w naszym kraju osoby, która musiałaby utrzymywać znacznie więcej osób niepracujących niż dzisiaj. Skończyłoby się to nakładaniem kolejnych obciążeń, a te z kolei byłyby impulsem do emigracji. Mielibyśmy zatem błędne koło. Najlepszym wyjściem, jako się rzekło, jest radykalnie zwiększenie dzietności. Niestety, statystyka pokazuje, że sprawy zmierzają raczej w odwrotnym kierunku. Pozostaje nam w tej sytuacji jedynie umiejętnie i roztropnie zarządzana imigracja, choć oczywiście patrząca perspektywicznie władza powinna równolegle zdiagnozować przyczyny niechęci do posiadania dzieci i starać się im przeciwdziałać.
Druga kwestia to ta, że imigracja puszczona na żywioł musi się skończyć źle. Przykładów tego mamy wystarczająco dużo: Niemcy, Francja, Szwecja, Włochy. Rozsądna polityka imigracyjna musi być posadowiona na kilku parametrach. Po pierwsze – wpuszczamy jedynie tyle osób, ile jest absolutnie niezbędne. Po drugie – bardzo skrupulatnie wybieramy, skąd te osoby przyjeżdżają, biorąc pod uwagę wskaźniki przestępczości w danym kraju, doświadczenia innych państw, bliskość kulturową, wyznawaną religię. Bywa też tak, że brak bliskości kulturowej nie musi oznaczać problemów. Tak jest choćby w przypadku Wietnamczyków lub Filipińczyków.
Po trzecie – w przypadku doraźnych potrzeb przedsiębiorstw bierzemy pod uwagę przede wszystkim te polskie, a nie wielkie międzynarodowe korporacje.
Po czwarte wreszcie – i jest to punkt absolutnie najważniejszy – musimy dokładnie zaplanować politykę asymilacji tych imigrantów, których chcielibyśmy w Polsce zatrzymać. Trzeba tu podkreślić rozróżnienie między integracją a asymilacją właśnie. Integracja to poziom niżej, podczas gdy w przypadku tych, którzy mają trwale polepszyć nasze wskaźniki demograficzne, należałoby celować raczej w asymilację. Tu znów warto spojrzeć na mniejszość, która wydaje się znakomicie asymilować nie tylko w drugim pokoleniu: na Wietnamczyków. Szacunki dotyczące wielkości tej diaspory w Polsce mówią mało precyzyjnie o kilkudziesięciu tysiącach osób. Natomiast ważne jest, że Wietnamczycy urodzeni już w Polsce lub ci, którzy przyjechali tutaj jako dzieci czy w młodym wieku, asymilują się w zasadzie bezproblemowo. Mówią znakomicie po polsku, znają polską kulturę, mają polskich przyjaciół, dzieci chodzą do polskich szkół. (Jeśli chcą państwo zobaczyć, jak mogą w Polsce funkcjonować zasymilowani Wietnamczycy, polecam choćby kanał popularnonaukowy Emce Kwadrat, prowadzony od 2014 r. przez bardzo miłą Polkę wietnamskiego pochodzenia). I taka właśnie asymilacja powinna być naszym celem. Kierunki imigracji należy dobierać pod kątem podatności na działania asymilacyjne.
Oczywiście asymilacja nie nastąpi sama z siebie. Państwo musi mieć odpowiednią strategię. Polska jej nie ma. Nie ma zresztą również strategii integracji.
Trzeba wreszcie wspomnieć o wielkim ryzyku społecznym i politycznym, wynikającym z braku takiej strategii oraz z braku jakiegokolwiek imigracyjnego filtra.
Najlepiej dać tutaj za przykład ukraińskich uchodźców, przebywających obecnie w Polsce. Nie wiemy wprawdzie, jak duża ich część ostatecznie wyjedzie z Polski do innych krajów na Zachodzie albo wróci na Ukrainę. Można założyć, że całkiem spora – na to wskazywałyby opublikowane niedawno rezultaty badania zespołu pod kierownictwem dr. Roberta Staniszewskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Ukraińscy respondenci, przebywający w naszym kraju, w aż 47 proc. zadeklarowali chęć powrotu na Ukrainę po zakończeniu wojny, 3,3 proc. chce wyjechać do innego kraju, 16,5 proc. chce pozostać w Polsce przez jakiś czas po zakończeniu działań zbrojnych, zaś o osiedleniu się u nas mówi tylko 10,3 proc. Jeśli te deklaracje miałyby się spełnić, nie zrealizowałyby się nadzieje tej grupy komentatorów, którzy uważają, że ukraińscy uchodźcy będą ratować polską demografię.
Lecz nawet jeśli w Polsce pozostałoby w sumie niespełna 30 proc. spośród obecnie przebywających tu Ukraińców, wciąż byłaby to pokaźna grupa 200-300 tys. osób. Taka diaspora najpewniej nie uległaby asymilacji. Zresztą obecne relacje pomiędzy Polakami a goszczącymi u nas Ukraińcami, podobnie jak wcześniejsze doświadczenia z ukraińską imigracją zarobkową, wskazują, że Ukraińcy – być może paradoksalnie – nie tylko się nie asymilują, ale nawet słabo się integrują. Polacy i mieszkający dzisiaj w Polsce Ukraińcy to w zasadzie dwa światy, które się w dużej mierze nie przenikają. Ogólna socjologiczna prawidłowość jest taka, że im większa mniejszość, tym trudniej o jej integrację, o asymilacji nie mówiąc.
To zaś może z czasem doprowadzić do sytuacji, gdy ukraińska mniejszość zażąda przyznania jej pełnych praw obywatelskich i politycznych oraz zacznie na tej bazie tworzyć własną reprezentację polityczną. Byłby to naturalny proces i trudno byłoby o to mieć pretensję do Ukraińców. Natomiast jego konsekwencje społeczne mogą być dramatyczne. Wystarczy wyobrazić sobie sytuację, w której w jakimś 20-tysięcznym mieście Ukraińcy wygrywają wybory samorządowe i przejmują władzę. Tylko kompletny ignorant mógłby twierdzić, że nie stałoby się to źródłem olbrzymich napięć społecznych.
Strategia imigracyjna dla Polski powinna być jednym z głównych tematów publicznej debaty. Jeśli nie zamierzają jej podejmować partie polityczne, powinny się nim zająć organizacje pozarządowe, a przede wszystkim powinien tę dyskusję podjąć pan prezydent. Tak się jednak nie dzieje. Można odnieść wrażenie, że podobnie jak jest z wieloma innymi problemami, które w ciągu kilku lat zwalą się nam na głowę, tak i tutaj polityczna elita uważa, że jakoś to będzie.
W cyklu „Przegląd historyczny RDI” będziemy przypominać wybrane wydarzenia, które ukształtowały historię Polski. Popularyzacja wiedzy historycznej jest dla Reduty ważnym celem, który poprzez przekaz zgodny z prawdą historyczną, utrwala wiedzę, jak i również zapobiega zniekształceniu historii naszego kraju.
17 września 1939 r. – atak sowiecki na Polskę
Szanowni Państwo, II Rzeczpospolita była dla sowieckiego dyktatora – Józefa Stalina państwem przejściowym, tzw. „bękartem traktatu wersalskiego”, które powinno przestać istnieć w pierwszym, dogodnym do tego momencie. Z tego powodu stosunki obu krajów, czyli Polski oraz Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich, były przez niemal całe dwudziestolecie międzywojenne, napięte i nieprzyjazne, pomimo zawartego przez oba państwa, paktu o nieagresji (1932 r.) W wyżej opisanym okresie Stalin robił wiele, aby zdestabilizować wewnętrzną sytuację Polski. Na przykład był niezwykle zadowolony z zamachu stanu, jaki w 1926 r. przeprowadził marsz. Józef Piłsudski. Bolszewicki przywódca liczył, że wydarzenie to doprowadzi do większych, aniżeli miały miejsce, wewnętrznych turbulencji w kraju nad Wisłą. Dodatkowo na terenie II RP ulokował trzy nielegalne, prowadzące działalność wywrotową partie komunistyczne: Komunistyczną Partię Polski, Komunistyczną Partię Zachodniej Białorusi oraz Komunistyczną Partię Zachodniej Ukrainy. Ponadto sowieccy dywersanci bardzo często przekraczali wschodnią granicę II RP, prowadząc różnego rodzaju nielegalne działania. Aby zablokować te akcje, już w 1924 r. utworzono Korpus Ochrony Pogranicza, który miał chronić granicę Polski i ZSRS.
Zniszczenie Polski stało się dla Stalina realne w chwili zbliżenia ZSRS z niemiecką III Rzeszą, które nastąpiło pod koniec lat 30. XX w. Było to możliwe dzięki skomplikowanym działaniom dyplomatycznym przedstawicieli obu państw. Szczyt dobrych stosunków pomiędzy Niemcami i sowiecką Rosją nastąpił w drugiej połowie 1939 r. Wówczas, dokładnie 23 sierpnia tr. podpisano tzw. pakt Ribbentrop-Mołotow. Dokument ten, w warstwie oficjalnej, był paktem o nieagresji. Zawierał on jednak tajny protokół, w którym obie strony uzgodniły swoje strefy wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej oraz wyraziły wolę kolejnego rozbioru Polski. Granica obu państw miała przebiegać na linii rzek: Narwi, Wisły oraz Sanu. Powyższy, w wielkim skrócie opisany pakt, był jednym z kluczowych dokumentów, który doprowadził do wybuchu II wojny światowej. Rozpoczęła się ona 1 września 1939 r. atakiem niemieckiego Wehrmachtu na II RP. Wojsko Polskie próbowało stawiać opór. Był on niekiedy bardzo zaciekły, czego przykładem było Westerplatte. Powstrzymanie niemieckiej machiny wojennej nie było jednak łatwe. Niemiecka przewaga militarna była spora, z czego zdawali sobie sprawę najważniejsi polscy urzędnicy oraz dowódcy. Początkowo nikt nie przypuszczał, że wojna obronna będzie trwała niewiele ponad miesiąc. W pierwszych dniach września ogromne nadzieje, tak polskie społeczeństwo, jak i nasi decydenci pokładali w siłach zbrojnych Anglii i Francji, z którymi Polska miała podpisane odpowiednie umowy. Co więcej! 3 września 1939 r. oba kraje wypowiedziały Niemcom wojnę, doprowadzając Polaków do prawdziwej euforii. Niestety… Przywódcy obu państw nie zamierzali nawet wyprowadzać wojsk z garnizonów, pozostawiając II RP samą sobie. Działania niemieckie oraz angielsko-francuskie były poważnymi ciosami, które postawiły polską suwerenność w ogromnym niebezpieczeństwie. Decydujące uderzenie nadeszło jednak ze wschodu. Zapowiedzią tego co nastąpi za kilka godzin były wydarzenia, mające miejsce 17 września 1939 r., ok. godz. 3.00 nad ranem. Wówczas polski ambasador w Moskwie Wacław Grzybowski został wezwany do siedziby Ludowego Komisarza Spraw Zagranicznych ZSRS Wiaczesława Mołotowa. Tam dowiedział się, że Armia Czerwona przekroczy granicę II RP. Według Sowietów powodem takiego postępowania było m.in. „wewnętrzne bankructwo państwa polskiego” i „troska Rządu Sowieckiego o zamieszkującą terytorium Polski pobratymczą ludność ukraińską i białoruską”, a także rzekoma ucieczka polskich władz z kraju. Wszystkie wyżej przedstawione argumenty były nieprawdziwe. Faktycznym powodem działań sowieckich sił zbrojnych były zobowiązania wynikające z paktu Ribbentrop-Mołotow. Kilkadziesiąt minut po wręczeniu noty ambasadorowi Grzybowskiemu Armia Czerwona uderzyła na Polskę. Tym samym wzięła bezpośredni udział w rozpoczęciu II wojny światowej, czyli najbardziej krwawym konflikcie w dziejach świata, który pochłonął miliony istnień ludzkich. Krasnojarmiejcy zaatakowali Polskę na całej, liczącej blisko półtora tysiąca km. linii granicznej. Pomimo, że stan bolszewickich sił zbrojnych był lichy, pod każdym możliwym względem, to zaatakowana z dwóch flanek II RP nie miała szans na skuteczną obronę. Polacy musieli przecież walczyć przeciw wrogom, którzy posiadali miażdżącą militarną przewagę. Warto bowiem pamiętać, że na Polskę najechały dwa sowieckie fronty: Białoruski, liczący pięć armii oraz Ukraiński, w skład którego wchodziły cztery armie, aczkolwiek jedna z nich nie brała udziału w operacji. Ponadto za regularnymi oddziałami wojskowymi posuwały się jednostki Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych czyli osławionego NKWD oraz Razwiedupru – Zarządu Wywiadu Armii Czerwonej_ , które miały na celu unicestwienie całej polskiej administracji na zajmowanych terenach i ulokowanie tam swoich przedstawicieli. Od samego początku sowieckiej agresji Polacy stawili opór. Bohatersko walczono m.in. o Grodno i Wilno. Heroiczne boje stoczono np. pod Kodziowcami i Szackiem. Wiele krwi przelali żołnierze polskich jednostek takich, jak wspomniany wcześniej KOP oraz Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie”. Niestety przygniatająca przewaga Sowietów i Niemców doprowadziła do upadku Polski. Jedni i drudzy okupanci od samego początku agresji posługiwali się metodami bezwzględnego terroru. Badacze szacują, że bolszewicy, w samym tylko czasie agresji – czyli de facto w ciągu kilku dni, zamordowali ponad dwa tysiące Polaków, najczęściej żołnierzy, policjantów oraz członków administracji. Do historii przeszły mordy dokonane m.in. w Grodnie, Rohatynie, czy też niedaleko Sarn, gdzie zabito całą kompanię tamtejszego batalionu KOP. Ponadto Sowieci zamordowali bez żadnych skrupułów dowódcę Okręgu Korpusu nr III w Grodnie gen. Józefa Olszynę-Wilczyńskiego. Powyżej przytoczone przykłady stanowiły preludium horroru, jaki miał miejsce w tej części Polski, która została opanowana przez Sowietów w okresie II wojny światowej. Warto bowiem przypomnieć, że w walkach z Armią Czerwoną dostało się do niewoli kilkadziesiąt tysięcy polskich oficerów, z czego ponad dwadzieścia tysięcy zginęło w Zbrodni Katyńskiej. Dodatkowo Sowieci zorganizowali wielkie deportacje polskiej ludności cywilnej w głąb ZSRS. Ludzie ci przeszli gehennę na wschodzie, a wielu z nich już nigdy do Polski nie powróciło. [Było nas, w trzech rzutach, ok. 1 800 tysięcy Polaków. Te liczby są dalej ukrywane.. M. Dakowski] Oprócz wyżej opisanych faktów Sowieci, podobnie jak Niemcy rozpętali w zajętej części II RP terror, który mógł dotknąć każdego polskiego obywatela, tylko dlatego, że był Polakiem…
Z poważaniem,Zespół Reduty Dobrego Imienia
Nasza działalność opiera się na wolontariacie i darowiznach od osób fizycznych.Jeśli identyfikujesz się z celami Reduty wesprzyj nas darowizną.
Można także wesprzeć Redutę poprzez wpłatę na konto bankowe:29 1020 1042 0000 8202 0481 3491z dopiskiem “Darowizna na cele statutowe” w tytule przelewu, a także podaniem adresu mailowego.Serdecznie dziękujemy, że jesteś z nami. To wielka wartość dla Reduty Dobrego Imienia mieć Ciebie w gronie naszych darczyńców.