Przez protestancką rewolucję do apostazji. Tragiczna historia duchowa Anglii

Przez protestancką rewolucję do apostazji. Tragiczna historia duchowa Anglii

https://pch24.pl/przez-protestancka-rewolucje-do-apostazji-tragiczna-historia-duchowa-anglii

(Casey And Sonja, CC BY-SA 2.0 , via Wikimedia Commons )

——————

prof. Tomasz Panfil, historyk

==========================================

Henryk VIII zerwał przysięgę złożoną Bogu. Przysięgał przecież, że będzie dbał nie tylko o dobro lordów, mieszczan i kmieci, ale również, że będzie przestrzegał praw Bożych; że będzie wierny jednemu, świętemu, apostolskiemu i powszechnemu Kościołowi. Akt Supremacji, w którym król angielski ogłosił się głową „kościoła” w Anglii, był zniszczeniem jedności i powszechności Kościoła.

Kiedy zrywa się z Bogiem powstaje pustka. Pustka eschatologiczna, pustka aksjologiczna. Taką pustkę po zerwaniu z Bogiem i Jego prawem, trzeba czymś wypełnić, więc wypełnia się ją człowiekiem i jego prawami – mówi prof. Tomasz Panfil, historyk.

Szanowny Panie Profesorze, Wielka Brytania to wyspa, której Rzymianie nigdy do końca nie zdobyli. Jak w związku z tym dotarło tam chrześcijaństwo?

Rzymianie zdobyli Brytanię, ale nie zdobyli Kaledonii, czyli części dzisiejszej Szkocji. Po rzymskiej stronie Muru Hadriana pozostawało 2/3 wyspy – z współczesnymi Edynburgiem i Glasgow. Niezależna pozostała północna trzecia część. Wiele brytyjskich miast z Londynem na czele założyli Rzymianie. Kiedy w IV wieku ich potęga zaczęła się kurczyć, metropolia najpierw likwidowała swoje najdalej wysunięte przyczółki i prowincje peryferyjne. Rzymianie opuścili Brytanię w końcu IV wieku, ale pozostawili tam dostatecznie dużo ludzi, instytucji i wiedzy, żeby uczynić później z wyspy punkt startu dla odnowy kultury europejskiej. Bo przez kilka stuleci wyspy nie dotknął wywołany ekspansją germańską regres cywilizacyjny, a zwłaszcza kulturowy.

To jest wersja bardzo uproszczona, oczywiście. Między V a VII wiekiem Brytania zapomniała, że Rzymianie byli zdobywcami, ale pamiętała, iż byli przodkami elit kulturowych i twórcami systemów społecznych. Historia Brytanii jest do XI wieku tak skomplikowana, że łatwo się zaplątać w nawarstwiających się wątkach…

W każdym razie Rzymianie plemiona miejscowe albo zlatynizowali i podnieśli na zdecydowanie wyższy poziom kulturowy i cywilizacyjny, albo – jak tajemniczych dosyć Piktów i wojowniczych Kaledończyków – wyparli na północ za Mur Hadriana i – na krótko – jeszcze dalej, za Mur Antonina.

Sercem późniejszej Wielkiej Brytanii czy kultury angielskiej była zlatynizowana Walia. Do dziś z dumą nawiązuje ona do swojego rzymskiego pochodzenia. Dafydd Iwan napisał porywający, nieoficjalny hymn kraju, fantastycznie śpiewany w rodzimym języku przez kibiców piłkarskich. W hymnie tym jest wzmianka o Macsenie, czyli Magnusie Maksymusie, cesarzu w latach 383 – 388. Wyruszył on po władzę nad imperium właśnie z Walii. I – uwaga – był gorliwym katolikiem dosyć ostro zwalczającym ponownie – po porażce na soborze nicejskim – rosnącą w siłę herezję ariańską.

Ale Sarmaci też mówili, że są potomkami Rzymian…

Tyle tylko, że Walijczycy mają rację. Oni faktycznie są – oczywiście w jakiejś, genetycznie rzecz ujmując, części – potomkami Rzymian. Z pewnością byli nimi pod względem kulturowym, w tym ujęciu Walia, serce wczesnośredniowiecznej kultury brytyjskiej, ma rzymskie korzenie.

Skoro Rzymianie nie zdobyli Szkocji, to skąd się wzięli mnisi iroszkoccy?

Tu znowu mamy pomieszanie z poplątaniem…

No to może inaczej: jak chrześcijaństwo trafiło do Szkocji, skoro Szkocja jest niezdobyta?

Moment, Panie redaktorze. Najpierw trzeba to wszystko naprostować. W tamtych czasach Szkocją nazywano Irlandię. A potem chrześcijańscy Szkoci z Irlandii zaczęli wpływać na wyspę angielską i zasiedlać jej pogańską północ. Ten właśnie obszar zaczęto nazywać Szkocją Mniejszą, a potem Irlandię zaczęto nazywać Hibernią, a Szkocja Mniejsza została Szkocją.

Teraz już wszystko jasne?

Chyba tak, ale na wszelki wypadek powiem, że nie…

No właśnie… Trudno jest w lapidarnym skrócie opisywać zjawiska, które się działy przez wieki na wielkich obszarach. Siłą rzeczy musimy stosować uproszczenia i ryzykujemy, że pominiemy coś istotnego, przez co łańcuch przyczyn i skutków będzie cokolwiek niezrozumiały albo nam się splącze.

Iroszkoci to tak naprawdę irlandzcy, schrystianizowani Irowie, którzy zasiedlili Szkocję.

Bo ci oryginalni „Szkoci” to tak jak się orzekło, Kaledończycy i Piktowie, którzy zostali zepchnięci już całkiem na północny skraj wyspy.

Chrześcijaństwo zatem docierało na Wyspę w wielu falach, w dodatku z wielu kierunków. Nie było jakiegoś jednego, pojedynczego aktu konwersji wysp brytyjskich. Misjonarze przypływali z różnych kierunków, przeprowadzali chrystianizację – albo ginęli z polecenia miejscowych władz i kapłanów. Święty Patryk był rzymskim Walijczykiem – albo walijskim Rzymianinem – nawracał Irlandię w V wieku i przy okazji wytępił wszystkie węże.

Słyszę dzwony, ale nie wiem z którego kościoła… Irlandia jest jedyną częścią Europy, gdzie nie żyją węże?

Tak, i wszyscy się zastanawiali, jak to jest możliwe: „ach! Jaka to piękna, zielona wyspa, nie ma tu żadnych węży. Cud!”. Zatem przypisano zabicie wszystkich węży modlitwie świętego Patryka. Węże syczały głośno i przeszkadzały mu się modlić, więc misjonarz zaniósł modlitwę do Boga, żeby przestały mu przeszkadzać. I tym oto sposobem w Irlandii nie ma węży, ale jest za to dużo klasztorów. Podobna legenda istnieje również w Anglii, tyle tylko, że tam pustelnikowi w medytacjach przeszkadzały śpiewające skowronki. Puentę już znamy.

W III i IV wieku cesarstwo zachodniorzymskie pogrążone jest w kryzysach, pod naciskiem wrogów wewnętrznych i z powodu zaburzeń wewnętrznych zaczyna słabnąć i kurczyć się. Proces zwijania imperium zaczyna się oczywiście od peryferii. Centrum trwa najdłużej.

Powolne zwijanie władzy imperialnej może mieć również pozytywne aspekty, bo jeśli proces zmian nie jest gwałtowny, tylko stopniowy, to owszem: ewakuują się instytucje państwowe i struktury armii, ale pozostają lokalne elity, zachowujące kulturę rzymską i chrześcijańską. I właśnie na brytyjskich peryferiach w spokoju trwały klasztory chrześcijańskie, w których nadal modlono się do Boga i przepisywano teksty liturgiczne, hagiograficzne i rocznikarskie.

Chrześcijaństwo dotarło na wyspy wcześnie i mocno się zakorzeniło, ale potem z kolei przybyli tam germańscy poganie. Elity nowej władzy były znów pogańskie, ale dość szybko się chrystianizowały: czy to pod wpływem misjonarzy, czy po prostu przejmując wyższą kulturę społeczności lokalnych.

Ale żeby znowu nie mieszać sobie i nie tworzyć tego przekładańca chronologiczno-wyznaniowego, możemy przyjąć, że ostateczna chrystianizacja wyspy – z wyjątkiem krańców północnych przebiega w ciągu wieku VII, na co wpływ mają klasztory z Irlandii.

W 529 roku rodzi się pierwszy zakon świata, czyli benedyktyni. Niecałe 70 lat później powstaje zaś opactwo świętego Augustyna w Canterbury…

Wówczas jeszcze nie świętego. Założycielem był Augustyn, który później został świętym i to jego imię później związało się z najważniejszym, benedyktyńskim opactwem Canterbury, a właściwie w Durovernum, bo takiej łacińskiej nazwy również używano. Kilkaset lat później, w XII i XIII wieku swoje placówki założyli tam templariusze, dominikanie i franciszkanie. Warto również dodać, że Canterbury było również stolicą królestwa Kentu: św. Augustyn najpierw ochrzcił króla Etelberta, a potem z pomocą władcy – o tego typu współpracy, niezbędnej dla powodzenia fundacji, już rozmawialiśmy – założył klasztor (597 r.) Pierwotnie opactwo było pod wezwaniem śś. Piotra i Pawła.

70 lat to w tym wypadku dużo? Mnie się wydaje, że nie… Rzym upada, komunikacja jest jaka jest, dopłynąć do Wielkiej Brytanii to też nieprosta sprawa…

Przy okazji jednej z poprzednich rozmów wyraziłem swój sceptycyzm wobec Pańskiego twierdzenia o upadku Cesarstwa Rzymskiego. No więc teraz ponownie, Panie Redaktorze, powtarzam: Cesarstwo Rzymskie nie upadło. Ono dalej trwało. Ono trwało w mentalności ludzi. Ono wcale nie upadło. Ono się po prostu zmieniło.

Jasne, centrum władzy nie jest już w Rzymie, bo przecież już wcześniej cesarze wynieśli się do Rawenny, a potem do Chorwacji, a potem do Konstantynopola, czyli następowała migracja centrum władzy i jej stolicy. Natomiast stolicą jest siedziba władcy Rzymu, zatem stolica Imperium Rzymskiego znajduje się w Rawennie, w Splicie, w Konstantynopolu, ale to wciąż pozostaje Rzym, to wciąż pozostaje to samo państwo, to wciąż pozostają te same tworzące je idee, trwają kultura, a także cywilizacja. Drogi rzymskie istnieją do dzisiaj, możemy zobaczyć fragmenty muru Hadriana. Nie możemy wprawdzie wziąć kąpieli w rzymskich termach, ale można było zorganizować w nich koncert trzech tenorów. Koncerty operowe, rockowe, italo disco oraz mecze siatkówki wciąż odbywają się w amfiteatrze w Weronie.

Będziemy rozmawiać o kulturze, więc pojęcie idei nam się tutaj bardzo przyda, zwłaszcza, że naszym tematem jest kultura chrześcijańska, dla której filozofia Platona stanowi metodologiczny fundament; czyli: w platońskiej i świętego Augustyna filozofii idealistycznej idea jest bytem najważniejszym, nie zaś rzeczy istniejące. Platon zresztą i jego zwolennicy powątpiewali w realność rzeczy. Dla nich istota zawierała się w ideach; to idee były prawdziwe, a świat materialny i rzeczywistość to tylko blade odbicia idei. Przykład: o człowieczeństwie i wartości jednostki ludzkiej decyduje nieśmiertelna, idealna dusza, nie zaś ułomne, podatne na zniszczenie ciało.

A zatem: Rzym też jest taką swoistą ideą. To, że on w swej postaci materialnej przeżywa kryzysy, pozornie nawet upada, , to nic. Istotą jest idea Imperium Rzymskiego. Idea, której najważniejszymi elementami jest Pax Romana – rzymski pokój – oraz prawo rzymskie oparte na Ius i Lex, czyli prawach naturalnych, niezbywalnych oraz na prawie stanowionym.

Te wszystkie pojęcia tworzą pewną ideę, która jest żywa. To, że politycznie państwo upada, kurczy się, przeżywa kryzysy, dzieli, no to taki jest los materii, ważne jest to, co się dzieje z nieśmiertelnymi ideami.

Wróćmy do Pana pytania… 70 lat to wcale nie tak dużo, jakby komuś się mogło wydawać. Przepływ informacji jest tak szybki, jak przemieszczają się wędrujący ludzie…

Benedyktyni, przemierzali właściwie całą Europę, zakładali swoje klasztory propagujące nowy, atrakcyjny styl pobożności, nieuchronnie musieli dotrzeć również do Brytanii. Proszę pamiętać, to, co przez wieki zapewniało komunikację wewnątrz Imperium Rzymskiego, czyli wspaniałe, brukowane rzymskie drogi, one w wieku VI wciąż istnieją w dobrym stanie. Można nimi jechać, wędrować, przemieszczać się. Oczywiście bywa niebezpiecznie, bo zabrakło legionów pilnujących porządku, ale drogi są, więc szybkość przenoszenia się koncepcji, idei, wzorców kulturowych wcale nie jest dużo mniejsza niż w czasach imperialnego Rzymu.

Wprawdzie wędrowni filozofowie czy mnisi z pewnością nie wędrują w tempie 30 kilometrów dziennie, tak jak maszerowali legioniści. Niemniej jednak cały czas są w stanie pokonywać po kilkadziesiąt kilometrów. Cóż to więc jest dotrzeć z Rawenny do Mediolanu czy do Paryża; zwłaszcza, że można przyłączyć się do jakiej kupieckiej karawany? Wprawdzie wprawny piechur idzie szybciej niż woły w jarzmie, ale za to one są bardziej wytrzymałe. Wprawdzie między Normandią a Brytanią wciąż jest kanał, jednak, jak możemy wnioskować z częstotliwości podróży, przepłynięcie go nie jest wielkim problemem. Rzymianie pokonywali te niespełna 40 kilometrów tam i z powrotem, to dlaczego nie mieliby dać rady przepłynąć ludzie wczesnego średniowiecza?

Dlaczego właśnie w Canterbury Augustyn zdecydował się założyć klasztor, powołać opactwo?

Wspomniałem już o przychylności lokalnego władcy. To warunek niezbędny. Nie jest tak, że jeden człowiek w habicie samodzielnie czy nawet w towarzystwie kilku współbraci, podejmuje dzieło fundacyjne. Nie, absolutnie niezbędna jest akceptacja miejscowego władcy i jego wsparcie materialne.

Akurat opactwo w Canterbury powstało prawdopodobnie dzięki temu, że żona miejscowego króla była chrześcijanką. Dlatego władca otoczył opieką tych przybyszy, nadał im ziemię, prawo wybudowania kościoła, możliwość głoszenia nauk etc. Tak samo 350 lat później działo się w Polsce: pogański władca, chrześcijańska księżna małżonka, pierwsi mnisi, pierwsza kaplica, pierwsze nauki. Dobrawa i Mieszko I. Proces incepcji religii chrześcijańskiej, a zwłaszcza tworzenia struktur kościelnych odbywał się we współdziałaniu z władzą świecką. Przykładów tego typu zdarzeń można znaleźć dużo więcej. Nie można separować dwóch sfer władzy – duchownej i świeckiej. Przecież monarchowie są pomazańcami, tak jak biskupi.

No i oczywiście przeciwnie: kiedy władca świecki ma pretensje do lokalnego biskupa czy do papieża, no to robi się z tego rzeczywiście starcie cywilizacyjne, wręcz gigantomachia, jak na przykład chociażby w wieku XIII, kiedy cesarz Fryderyk II toczył długoletni, wielowątkowy spór z papieżem Grzegorzem IX. Jedyny wypadek w dziejach, kiedy papież oficjalnie nie tylko cesarza ekskomunikuje, ale jeszcze nazywa go Antychrystem… To dopiero było wydarzenie.

A kiedy władza lokalna współpracuje z mnichami, z Kościołem, to wszystko się układa harmonijnie.

Jeszcze jedna mała wycieczka naokoło, Panie Profesorze, w związku z tym, co Pan powiedział o sporze cesarza Fryderyka z papieżem Grzegorzem – gdyby przejść do czasów Innocentego III, to okazałoby się, że papieże potrafili cesarzy i królów zrzucać z tronów…

Ależ oczywiście, że tak… I odwrotnie.

No to gdzie ta harmonia między władzą duchową, a władzą świecką?

Skoro właśnie wyszliśmy z klasztoru na Monte Cassino, to przypomnę, że cesarz Fryderyk II złupił Monte Cassino, bo chciał pokazać papieżowi, że on jest mocniejszy. Wcześniej, za Grzegorza VII Rzym złupili Niemcy oraz walczący z wojskami cesarskimi Normanowie.

Dlatego powiedziałem, że starcie tych dwóch największych potęg – bo przez wiele stuleci i cesarstwo, i papiestwo były największymi potęgami świata – zawsze wywoływało wstrząsy cywilizacyjne. Cywilizacja chwiała się wówczas w posadach, cierpiała też odporniejsza na perturbacje polityczne kultura.

A przecież takich starć, takich kryzysów mamy całe mnóstwo. Okres walki o prymat w Europie, jak historycy nazywają właśnie te spory toczone przez cesarstwo i papiestwo, trwał kilkaset lat. Jednym z punktów walki o prymat było to, czego się najczęściej w szkołach uczy, czyli tzw. spór o inwestyturę. Zapomina się dodać, był on tylko takim drobnym elementem wspomnianych zmagań. Miały one znacznie szerszy zasięg niż tylko spór o inwestyturę, czyli uznanie, kto wprowadza na stolicę biskupów, od kogo są zależni, czyje są biskupie majątki, kto komu co daje i na jakiej zasadzie.

Czy opactwo powstałoby, gdyby nie papież Grzegorz I – wychowanek benedyktyński?

Pewnie by powstało, bo nie ma się chyba co zbytnio przywiązywać do imion i do nazwisk, raczej identyfikujmy prądy kulturowe, z którymi łączą się konkretni ludzie.

Szerzy się idea, a jak ma na imię, czy jak się nazywa ten, który jest jej aktualnym i doczesnym promotorem, orędownikiem, to mniej istotne. Jak nie jeden, to drugi. Siła idei benedyktyńskiej była bardzo duża, a na wyspach brytyjskich spotkała się ona właśnie z tą wcześniejszą tradycją chrześcijańską, tą z końca IV, początku V wieku, tradycją Rzymu chrześcijańskiego i świętego Patryka i jego apostolskiej akcji misyjnej.

No bo właśnie: Anglia to nie jest teren dziewiczy. Wcale nie jest częstym zjawiskiem, że chrześcijańscy misjonarze ruszają ewangelizować kraje zupełnie chrześcijaństwa nie znające, jak w wieku X państwo Mieszka, a w wiekach późniejszych ziemie wnętrza Afryki czy wyspy Japonii. Wyspy Brytyjskie znały już chrześcijaństwo i to dobrze. Skądś się przecież ta żona króla, chrześcijanka wzięła, prawda? Walijski Macsen – cesarz Magnus wychował się w Brytanii w domu chrześcijańskim. Co oznacza, że kiedy Augustyn przybywa ze swoją misją, to chrześcijaństwo jest tam już od wieków znane. I – co ważne – nie jest to chrześcijaństwo charakterystyczne dla pierwszych dwóch wieków, czyli religia niewolników i ludzi ubogich. Wyznawczynią Chrystusa jest żona króla. Czyli to już jest religia ceniona i chrześcijanie w żaden sposób nie są dyskryminowani. Są ludźmi wpływowymi. I mamy powodzenie tej akcji misyjnej czy reemisyjnej, czyli założenie klasztoru w Canterbury. Wprawdzie papież Grzegorz zachwycał się sukcesami misyjnymi Augustyna i jego 40 towarzyszy, pisał o cudach godnych apostołów, gdy pod wpływem Augustyna nawracały się dziesiątki tysięcy Anglów, ale nie ma wątpliwości, że benedyktyni działają w środowisku znającym już religię chrześcijańską i przychylnym. Klasztory iroszkockie przechowujące, i to bardzo skrupulatnie, zdobycze późnego antyku są na Wyspie centrami kultury i wiedzy, również tej użytkowej…

A skąd je wzięły?

No jak to skąd? Przecież święty Patryk to jest IV wiek…

Ale co ma Pan Profesor na myśli mówiąc o zdobyczach? Chodzi o myśl, o ideę, czy o jakieś księgi, ikony bądź inne artefakty?

O wszystko, Panie Redaktorze: o koncepcje i refleksje, obserwacje i teorie zawarte w manuskryptach, a chociażby o samą technikę ich spisywania. Na przykład w IV wieku w Imperium wykształca się piękne, wyraźne pismo kodeksowe, tak zwana uncjała. I właśnie tą uncjałą posługują się mnisi, którzy w IV – V wieku zakładali klasztory w Irlandii, a później w Szkocji. Oni są odcięci od tego, co się dzieje na kontynencie, nie ulegają ówczesnej barbaryzacji kultury, tylko zachowują to, czego się nauczyli. Przekazują to kolejnym adeptom, oblatom, nowicjuszom w skryptoriach klasztornych. Mnisi iroszkoccy piszą pięknie, starannie i cały czas tak samo.

Ówczesny świat, czyli ulegające defragmentacji Imperium, podlega nieustannym wstrząsom związanym z zaburzeniami politycznymi; jak Pan mówi – z procesem upadania Cesarstwa Rzymskiego. W klasztorach iroszkockich czas jakby się zatrzymał. Mnisi niezmiennie siedzą w swoich skryptoriach i przepisują piękną uncjałą dawne teksty. I nie tylko przepisują teksty, ale również je iluminują.

Miniatury w tych rękopisach, manuskryptach iroszkockich są przepiękne, ale co ciekawe – podlegają podobnym zasadom, jak w późniejszym czasie ikony prawosławne. One nie ulegają zmianie. Przez dziesięciolecia i stulecia jest ta sama ornamentyka, te same barwy, te same techniki malowania, te same wzorce ikonograficzne etc.

Europa kontynentalna zmienia wzorce i techniki – niekoniecznie na lepsze. Odkrywają się nowe perspektywy, nowe spojrzenia, a u Iroszkotów wszystko trwa jak trwało, i to na szczęście dla nas. Te zmiany bowiem, które zachodziły na kontynencie, wcale niekoniecznie szły w dobrą stronę. To w odniesieniu do wytworów tego okresu stosuje się określenie barbarzyńskich naśladownictw.

Na przykład, skoro jesteśmy przy piśmie: od VI wieku Europa kontynentalna bazgrze coraz bardziej. To jest okres tak zwanych pism szczepowych. Oczywiście nie są to szczepy w rozumieniu dzisiejszej antropologii, ale taka się nazwa przyjęła. W tym przypadku to znaczy, że Merowingowie piszą po swojemu, Longobardowie piszą po swojemu, Kuria Rzymska, papieska pisze jeszcze inaczej, etc. I wszyscy piszą coraz mniej czytelnie. To są chyba najtrudniejsze do odczytania teksty. A przecież zadaniem benedyktynów; tą misją, którą wymyślił święty Benedykt, jest zachowywanie dorobku wieków poprzednich. Mnisi mają się modlić i pracować, ale mają również utrzymywać poziom kultury przepisując, kolportując i odnawiając.

Tutaj jeszcze dygresja: w wiekach V, VI, VII, VIII na kontynencie chrześcijaństwo jest już mocne, bardzo mocne. Oczywiście nie poważa pism autorów pogańskich, natomiast bardzo poważa antyczny pergamin. No więc co robią mnisi, żeby móc pisać nowe – zresztą nie najwyższych lotów – teksty teologiczne czy filozoficzne? Wywabiają teksty Cycerona i innych filozofów rzymskich czy greckich. Usuwają z pergaminu stary tekst, ich zdaniem bezwartościowy, pogański, czyli gorszy i w to miejsce umieszczają tekst nowy, często nikłej wartości rozważania teologiczne. No i dzięki temu, do naszych czasów, dzięki właśnie tej pracy mnichów przetrwały teksty Cycerona, łącznie z najważniejszym De Re Publica. To właśnie dzieło przetrwało w postaci tak zwanego palimpsestu, czyli wyskrobanej karty pergaminowej. Inaczej by się nie zachowało. Dzięki technologii da się palimpsesty odczytać.

A zatem na kontynencie rzeczywiście zapada mrok. Nie jest to ciemność, ale mrok. Nie będziemy teraz dyskutować na ile wieki do ósmego były ciemne, na ile mroczne, na pewno całkowita ciemność nie zapadła, bowiem rozświetlały ją płonące w klasztorach kaganki czy świece. Dzięki chrześcijaństwu jakieś światełka się w tej ciemności pogańsko-germańskiej paliły…

Ale zwracał Pan kiedyś uwagę, że rządzący królestwem Frankonii Merowingowie nie potrafią ani czytać, ani pisać…

I może Karolingowie również, na przykład Karol Wielki…

W historii toczy się taki spór, czy Karol Wielki umiał pisać, czy nie. On opanował podpis, to znaczy znamy z dokumentów cesarza Karola bardzo ozdobny monogram, który stawiał na dokumentach jako uwierzytelnienie postanowień (dyspozycji), ale po prostu się tej kaligrafii uwierzytelniającej nauczył. Prawdopodobnie umiał czytać. Nie umiał pisać, ale umiał czytać.

Merowingowie to najpotężniejsza dynastia w ówczesnej Europie, lecz są, jak to Germanie – trzeba pamiętać, że Frankowie to Germanie – ich zajmuje głównie wojna i władza. Pergaminy specjalnie ich nie interesują, bo nawet się tym rozpalić w kominku nie da czy wzniecić ogniska w czasie wojennej wyprawy. A jak są jeszcze zabazgrane, to tym bardziej pozostają w ich oczach nieistotne. Oni bardziej dbają o swe piękne długie włosy, symbol królewskości, niż o wiedzę.

Europa pogrąża się w licznych, lokalnych, ale nieustannych wojnach, wojenkach. Poza tym staje w obliczu rosnącego zagrożenia – najpierw arabskiego, a później muzułmańskiego. I jak to zwykle bywa: wspólny wróg jednoczy. Zagrożenie ze strony wschodu sprawia, że zachód zaczyna się jednoczyć, ale zostawmy politykę.

Karol to jest niesłychanie ciekawa postać, bo choć nie miał wykształcenia, to żywił olbrzymi szacunek dla nauki, słusznie dostrzegając w niej – i w kulturze – narzędzie władzy i spoiwo państwa.

Uważał, że nauka jest ważna i potrzebna dla efektywnego rządzenia, natomiast żeby przywrócić jej część dawnego blasku, musiał współpracować z Kościołem jako depozytariuszem dawnej wiedzy, musiał współpracować z benedyktynami i współpracował również z Iroszkotami, czyli z przybyszami z wysp brytyjskich. Ci docierają do Europy i odkrywają ku swemu zdumieniu, że to oni zachowali tę dawną kulturę wysoką, a Europa kontynentalna się zdegradowała.

To coś, co nazywamy renesansem karolińskim, jest w znacznej części autorstwa duchownych przybywających do Królestwa Franków z wysp brytyjskich. I tu znowu powraca na scenę opactwo w Canterbury, chociaż nie ono jedno, bo podobnych ośrodków jest znacznie więcej. Alcuin, czyli najbliższy współpracownik Karola Wielkiego z opactwem w Canterbury nie miał nic wspólnego, Beda Venerabilis, czyli Beda Czcigodny też nie był stamtąd. Istnieje kompleks złożony z wielu klasztorów południowo-brytyjskich, które zaczynają promieniować na kontynent.

W Canterbury przechowywano naukę na dobrym, wysokim poziomie. Tamtejsza fundacja obejmowała oczywiście skryptorium, obejmowała dobrą szkołę przyklasztorną. System oświaty budował się wówczas w oparciu o zakonne zgromadzenia, bo tam są ludzie umiejący pisać, czytać i nauczać. Stopniowo więc społeczności koncentrujące się wokół tych ośrodków również opanowują umiejętności czytania, pisania i rachowania.

Z tych przyklasztornych skryptoriów wyrastają szkoły. Później koncepcja systemowej edukacji zostaje przejęta przez państwa. Alcuin, bliski współpracownik Karola zakłada nie szkołę klasztorną, nie katedralną, tylko pałacową – przy siedzibie cesarza Karola w Akwizgranie. Ze względu właśnie na patronat państwa i mecenat cesarski mówimy o renesansie karolińskim, a nie np. o renesansie benedyktyńskim czy renesansie iroszkockim, aczkolwiek oczywiście i benedyktyni, i Iroszkoci duży wpływ na ten renesans mieli.

Wracając do pisma, które stało się czynnikiem istotnym w upowszechnianiu wiedzy, taka anegdota pokazująca jak piękne, jak czytelne, jak klasyczne w swojej formie było przechowywane w klasztorach pismo uncjalne, a potem karolińskie pół-uncjalne: kiedy zaczęła działać wspomniana szkoła pałacowa w Akwizgranie, opracowano tam kolejną wersję półuncjały, którą nazywamy minuskułą karolińską.

Minuskuła nawiązuje do wzorców klasycznych, ale dzięki oparciu na uncjale kodeksowej jest jeszcze ładniejsza. Gdybyśmy popatrzyli na kursywę starorzymską, to zobaczymy niemal nieczytelny tekst, mówiąc potocznie – jakby kura pazurem bazgrała. Kursywa minuskulna wcale nie była w swojej formie bardzo piękna.

Uncjała i później pół-uncjała są szczytowym osiągnięciem w rozwoju pism antycznych. Tak piękne w swoim charakterze, w proporcjach, w dukcie, że kiedy w wieku XVI ludzie kolejnego renesansu chcieli odnawiać wzorce antyczne, odkryli pisma z czasów Karola Wielkiego i powiedzieli: oto najpiękniejszy przykład kultury antyku. Tak pisali ludzie tamtej starożytnej epoki, więc my utworzymy nowe pismo właśnie na podstawie tych klasycznych – jak oni sądzili – tekstów.

Nawet nie bardzo wiedzieli, że tworząc nowe pismo, tak zwaną antykwę humanistyczną, sięgali wcale nie do wzorów starorzymskich, tylko do pisma pochodzącego z pogardzanych przez siebie „wieków ciemnych” – ze średniowiecza, i to tego karolińskiego. Więc antykwa humanistyczna, pismo okresu renesansu, które stało się również pismem druków, bo czcionki miały formę antykwy humanistycznej, w rzeczywistości nawiązywało do minuskuły karolińskiej. I tak renesans, sądząc, że sięga do wzorców antycznych, sięgnął do wzorców średniowiecznych. I nie jest to jedyny taki przypadek, historia technologii zna ich wiele.

Sugeruje Pan, że gdyby nie Canterbury, nie byłoby kontrrewolucji, odnowy Kościoła Cluny? Widzę, że to wszystko są po prostu naczynia połączone i historia długiego trwania…

Nie bez przyczyny pojęcie „historii długiego trwania” stworzył, francuski badacz dziejów Jacques Le Goff, który obserwował istnienie i funkcjonowanie struktur społecznych. Owszem i on, i Marc Bloch, Fernand Braudel i cała szkoła Annales nadmiernie skupili się właśnie na strukturach, zapominając trochę o ludziach, czy też jakby odsuwając na plan dalszy ludzi. Ich zainteresowało trwanie struktur, co oczywiście w przypadku Kościoła jest metodą całkiem dobrą, bo to struktury Kościoła i funkcjonujący w ich ramach ludzie zapewniali przetrwanie wzorców kulturowych, idei czy nawet technik.

A przecież pisanie jest techniką, więc koncepcja długiego trwania, czyli metoda badania funkcjonowania struktur i idei jest metodą użyteczną. Oczywiście my nie zapominamy również o ludziach, bo ja wprawdzie na początku naszej rozmowy powiedziałem, że gdyby to nie był Grzegorz, to może byłby to kto inny, gdyby nie Benedykt, to pewnie kto inny. Ale to jest gdybanie, bo w rzeczywistości był to dokładnie Benedykt i w rzeczywistości był to Grzegorz.

Są oczywiście pewne idee, prądy kulturowe, koncepcje, które muszą się ziścić, niezależnie od tego, kto je wprowadzi w życie. Takim przykładem jest chociażby coś, co do dzisiaj niesłusznie nazywane jest rewolucją kopernikańską. W rzeczywistości nie była to rewolucja, nagła, niespodziewana erupcja intelektualna. Kopernik był tylko – albo aż – ostatnim człowiekiem w szeregu wielkich badaczy, mędrców, filozofów przyrody, którzy po kolei odkrywali różne cechy rzeczywistości, cechy natury. Kopernik niczego nie odkrył. Kopernik jedynie nadał wcześniejszym już koncepcjom filozoficznym formę matematyczną. Nie postawił Słońca w centrum, ani nie puścił Ziemi w ruch, bo to już wiedziano wcześniej. To jest trwająca ładnych kilkaset lat ewolucja poglądów, odkrywanie krok po kroku struktury rzeczywistości.

Oczywiście nie powiem, że możemy wykreślić Kopernika, że on nie był ważny, bowiem to on zwieńczył istotny wątek wielowiekowej refleksji nad światem. Niemniej jednak z ustaleń Kopernika zawartych w De revolutionibus orbium celestium bardzo niewiele się ostało. Można zaryzykować twierdzenie, że był znacznie lepszym ekonomistą niż astronomem. Być może i lepszym lekarzem niż astronomem, zwłaszcza, że się kształcił na ekonomistę i na lekarza, a astronomia była pasją pozazawodową.

Z całego „odkrycia” Kopernika do dzisiaj zostało tylko to, że jego dzieło „O obrotach sfer niebieskich” trafiło na Indeks Ksiąg Zakazanych, i tyle. Nikogo dzisiaj nie obchodzi, że Kopernik w swojej pracy również popełnił błędy…

I to jakie!…

Na przykład stwierdzenie, że Słońce jest „centrum Wszechświata”…

Rzeczywiście, układ heliocentryczny był znany dużo wcześniej. Święty Albert, chociażby bezpośrednio przed Kopernikiem twierdził to samo, będąc biskupem i nikt go na nic nie skazywał. Kopernikowi się nie zgadzały obliczenia z rzeczywistością. Przyjął, że planety mają orbity koliste, podczas kiedy dzisiaj wiemy, iż są one eliptyczne.

Kiedy Kopernik przyjmuje, że orbity są koliste, to próbując je wyliczyć nie może trafić w to, co się rzeczywiście dzieje na niebie, bo dla jego obliczeń Mars powinien być „tu”, a go nie ma. Wenus powinna być „w tym miejscu”, a jej też nie ma, bo to wszystko biegnie po innych orbitach niż przyjął Kopernik. Teoria nie pasuje do empirii.

Kopernik wprowadzał więc oryginalne – co nie znaczy, że prawdziwe – hipotezy, mianowicie dodawał swoiste „pętelki”, ponieważ gdyby planeta obiegała po orbicie kolistej, to według obliczeń już powinna być w tym miejscu, na które nasz fromborski kanonik spogląda, a jej nie ma. A więc Kopernik zakłada, że ona po drodze jeszcze robi taką małą pętelkę i dlatego się spóźnia.

Dzisiaj się wydaje to dość śmieszne, ale istotą opowieści o Koperniku jest stwierdzenie, że ta heliocentryczna idea dojrzewała od kilku wieków. Ludzie, filozofowie dokładali kolejne cegiełki do zrozumienia obrazu świata i teoria ta po prostu musiała się objawić, niezależnie od tego, jak nazywał się ten, który czynił kolejny krok na drodze poznania wszechświata. Poznanie rzeczywistości rozwija się wspólnym wysiłkiem wielu wybitnych umysłów, a następcy korzystają z dorobku poprzedników. Ludzie średniowiecza często myślą o sobie jak o karłach, gdy porównują się z poprzednikami, ale śmiało wspinają się na ramiona tych olbrzymów i nie wahają się ich krytykować. To nie rewolucja, to ewolucja.

Rewolucja przecież polega na niszczeniu starego, by podjąć próbę – z reguły nieudaną – zbudowania Nowego. Kopernik nie powiedział: „słuchajcie to nie jest tak, że świat ma postać dysku, który jest ulokowany na grzbietach czterech słoni, które stoją na skorupie żółwia i razem płyną przez ocean eteru, tylko Ziemia krąży wokół Słońca!”. To byłaby rewolucja. On jedynie obliczał coś, co już filozofowie wiedzieli wcześniej, czyli że Ziemia i inne planety krążą wokół Słońca.

A określenie, jakie miejsce ma Słońce we Wszechświecie, to już kwestia kolejnych wieków ewolucyjnego procesu postrzegania i zrozumienia Wszechświata.

To bardzo ciekawy wątek, ale wróćmy do Canterbury. Dlaczego opactwo wpadło w tak potworne długi w XIII wieku?

Bo mnisi w Canterbury po prostu szaleli…

Każdy może popaść w długi, jeżeli żyje ponad stan, prawda? Czyli wydaje więcej niż ma dochodów. Opactwo w Canterbury duże dochody miało cały czas, tylko zaczęło wydawać trochę więcej, chcąc pokazać wspaniałość, chcąc podnieść prestiż i swój, i królestwa.

To chyba nie spodobałoby się papieżowi Franciszkowi… Podnoszenie prestiżu… Wydawanie pieniędzy… Przecież Kościół ma być ubogi…

Kościół przede wszystkim ma głosić chwałę Boga i przypominać nieustannie Ofiarę Chrystusa.

Święci mogli chodzić w najskromniejszych łachach, ale na Mszę Świętą zawsze ubierali najpiękniejszy ornat, zawsze brali najpiękniejsze naczynia liturgiczne.

Skąpili sobie, a nie skąpili na Kościół, którego Chrystus jest Głową.

Oszczędzanie na chwalę Bożą – nawet brzmi dziwnie.

Chodziło o skromność i pokorę ludzi Kościoła, a nie o zubażanie kościołów, nie o zubażanie tego, co ludzie sami chcieli mieć i do tej pory przecież chcą. Ludzie chcą, żeby ich kościół był piękny, żeby był pięknie zdobiony, żeby ich dzwon dźwięczał lepiej niż dzwon z sąsiedniej parafii etc..

Ludzie nigdy nie oszczędzali na Panu Bogu. To trzeba było dopiero reformacji i protestantów z ich zupełnie surowym, a nawet czasami wypaczonym spojrzeniem na religię i na chrześcijaństwo, żeby dokonać czegoś, co nazywam zagładą sztuki kościelnej.

Mocne określenia…

Dobrze, spokojnie, bez emocji i po kolei: w ciągu wieku XVI jedna trzecia Europy przechodzi na protestantyzm. I w jednej trzeciej Europy niszczona jest sztuka religijna. Z kościołów i klasztorów przejmowanych przez protestantów wyrzucane są rzeźby, obrazy, usuwane i przetapiane wyroby rzemiosła artystycznego: monstrancje, relikwiarze, kielichy etc. Rzeźby i obrazy płoną na stosach. Część Francji, Szwajcaria, Anglia, połowa Niemiec, znaczna część Polski, Węgry, cała Skandynawia – tam wszędzie wcześniej były świątynie i klasztory, w których dzieła sztuki wspaniałego, twórczego, płodnego okresu, czyli gotyku i poprzedzającego go romanizmu, służyły chwale Bożej, opowiadały Historię Świętą i dzieje świętych. W klasztornych skryptoriach i bibliotekach przechowywano manuskrypty przepisywane starannie przez mnichów w ciągu stuleci i wspaniale iluminowane. I to wszystko protestanci niszczą. Nigdy się nie dowiemy, ile unikatowych manuskryptów wówczas unicestwiono. Sztuka, dzieła geniuszu i wyobraźni oraz inkunabuły – świadectwa myśli i geniuszu – bezpowrotnie przepadły.

Nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić skali tej zagłady. Jedna trzecia tego, co stworzyła głęboko pobożna Europa okresu średniowiecza, zostaje zniszczone w ciągu kilkudziesięciu lat. No to jak to nazwać?

Czy Wielka Brytania mogła uniknąć reformacji?

W ten sposób wróciliśmy do frapujących pytań o rolę jednostek w ludzkich dziejach. Jestem skłonny mniemać, że gdyby Martin Luter zszedł był z tego świata na przykład w roku 1515, to wkrótce pojawiłby się inny – może jeszcze bardziej radykalny – herezjarcha. Taki był ówczesny – jak to się dzisiaj mówi – mental. Rzym nazbyt się zeświecczył, zbyt dużo było w nim zepsucia – reakcja musiała nastąpić. Jak nie w 1517 w Niemczech, to w 1519 we Francji albo rok później w Danii. Im bardziej woda wrze, tym więcej pary, coraz większa potrzebna jest siła do dociskania pokrywy i tym większa na końcu siła wybuchu. Natomiast jeśli chodzi o akceptację luteranizmu, czy innych odmian protestantyzmu, to tu bez wątpienia kluczową rolę odgrywali monarchowie. Przypomnę tylko, że w systemie monarchicznym król jest źródłem prawa. Każdy z panujących indywidualnie, odpowiadał sobie w sercu swoim na pytanie o granice władzy monarszej, o miejsce styku praw ludzkich i boskich. Zygmunt August odpowiedział pięknie: „Nie jestem królem ludzkich sumień’. Odpowiedź Henryka VIII nie była równie godna i szlachetna: „Chcę nową żonę, bo muszę za wszelką cenę spłodzić męskiego dziedzica, porzucam zatem religię i zmuszę do tego samego swoich poddanych”.

Henryk VIII za napisanie traktatu poddającego krytyce nauki Marcina Lutra „Assertio Septem Sacramentorum” w 1521 r. otrzymał od papieża tytuł „obrońcy wiary” – Fidei Defensor. Co się stało z tym człowiekiem, że dołączył do reformacji?

Zmysły wygrały z rozumem. Żądze, na którymi król nie mógł lub też nie chciał zapanować, ujawniły płytkość jego wiary. Okazało się, że w jego przypadku królewska pobożność była tylko pozorem i pozą, przestrzeganiem zewnętrznych form, nie zaś płynącą z duszy i umysłu wiarą w Boga, w Jego miłość do rodzaju ludzkiego, w to, że wolna wola jest największym darem – i największym ciężarem jednocześnie – Boga dla człowieka. W przypadku króla Henryka zwyciężyła pycha duchowa i cielesne żądze.

Czy prawdą jest, że podobne rozwiązanie, czyli ogłoszenie króla głową Kościoła chciano zastosować również w Polsce w XVI wieku?

A tak! I – odwrotnie niż w Anglii – promotorem koncepcji utworzenia polskiego „kościoła” narodowego był prymas Jakub Uchański, zaś po stronie katolicyzmu mimo wszystko, wbrew silnym przesłankom skłaniającym go do tego kroku, opowiedział się król Zygmunt II August.

Mimo wszystko?

Zygmunt August w roku 1564 jest w gorszej sytuacji niż Henryk VIII w roku 1534. Henryk chce się rozwieść z Katarzyną Aragońską, bo po pierwsze pragnie dziedzica płci męskiej – ma córkę Marię – po drugie, chce kolejną swoją kochankę, czyli Annę Boleyn, uczynić małżonką i królową. Zygmunt August nie ma żadnego dziedzica, nie ma też szans, bo doczekał się go z aktualną, trzecią żoną, czyli Katarzyną Habsburżanką. I abstrahując od faktu, że to prawdopodobnie Zygmunt August był bezpłodny, nawet nadzieje na przedłużenie dynastii nie skłaniają polskiego króla do zerwania przysięgi małżeńskiej i tej jeszcze ważniejszej, przysięgi złożonej Bogu. Pokornie trwa w związku z niekochaną, ciężko chorą i prawdopodobnie również bezpłodną żoną, która w 1566 roku wyjeżdża z Polski – aż do śmierci Katarzyny w lutym 1572 r. Dopiero wtedy rozpoczyna starania o kolejne małżeństwo – ma przecież niespełna 52 lata – które przerywa jego śmierć w lipcu 1572 r. Zerwanie z Kościołem Katolickim? Taki akt wiarołomstwa panującego monarchy jest w katolickiej Polsce nie do pomyślenia. Król Zygmunt II doskonale wie, król łamiący przysięgi przestaje być wiarygodny. A niewiarygodny król, będący przecież źródłem prawa, relatywizuje prawo, co jest – jak doskonale wiemy z obserwacji rzeczywistości – drogą do anarchii.

Dlaczego reformacja w Anglii była aż tak krwawa? Przecież Henryk VIII „jedynie” wypowiedział posłuszeństwo papieżowi… Dlaczego zdecydowano się na krwawe prześladowania katolików?

Oczywiście, że zerwał przysięgę złożoną Bogu. Przysięgał przecież, że będzie dbał nie tylko o dobro lordów, mieszczan i kmieci, ale również, że będzie przestrzegał praw Bożych, że będzie wierny jednemu, świętemu, apostolskiemu i powszechnemu Kościołowi. Akt Supremacji, w którym król angielski ogłosił się głową „kościoła” w Anglii, był zniszczeniem jedności i powszechności Kościoła. Kiedy zrywa się z Bogiem powstaje pustka. Pustka eschatologiczna, pustka aksjologiczna. Taką pustkę po zerwaniu z Bogiem i Jego prawem, trzeba czymś wypełnić, więc wypełnia się ją człowiekiem i jego prawami. W Polsce XVI wieku obowiązuje zasada, że państwo nie zajmuje się egzekucją wyroków sądów kościelnych. Czyli grzesznicy mniejsi i więksi są skazywani na kary kościelne: klątwę, ekskomunikę; czyli odstępcom od wiary nic nie grozi, bo przecież oni sami wykluczyli się z Kościoła. Chrzest w jakimkolwiek innym obrządku jest równoznaczny z apostazją. Natomiast w Anglii, na mocy pierwszego i jeszcze bardziej drugiego aktu supremacyjnego, wymaga się przysięgi królowi (lub królowej) jako głowie „kościoła” – czyli de facto zerwania z Rzymem. Katolik, wierny Kościołowi musi odmówić takiej przysięgi, wtedy wkracza państwo angielskie uznające to za akt zdrady króla. Zdradę króla karze się śmiercią. Sytuacja identyczna jak za Nerona czy Dioklecjana: władza państwowa wkracza w sferę prywatności, w sferę religii, podporządkowując ją sobie przy użyciu autorytetu władzy (która przecież też ma sakralny pierwiastek) oraz przymusu państwowego, będącego przecież immanentnym składnikiem każdej władzy, zawsze i wszędzie.

Czy można powiedzieć, że reformacja angielska to „oczko w głowie” marksistów? W historiografii obecne są bowiem liczne usiłowania aby reformację angielską wytłumaczyć czynnikami gospodarczymi i walką klasową, mówiąc na przykład w ten sposób, że tam najwcześniej wytworzyła się warstwa społeczna, jaką jest burżuazja czy też klasa społeczna; a więc trzeba było wyjść z feudalizmu szybciej niż w innych państwach, a przecież Kościół jest ostoją feudalizmu.

Mówimy o dwóch zupełnie różnych procesach. Pierwszy: Henryk chce zerwać z legalnie poślubioną żoną i pojąć kochankę. Chce też podreperować skarbiec swój i swoich stronników, więc konfiskuje rzeczywiście ogromne majątki kościelne. To proces tworzenia się królestwa angielskiego „z tego świata” opartego na żądzach i pieniądzach (co często jest jednym) przebiegający w XVI wieku. I druga rewolucja angielska, „rewolucja” burżuazyjna, czyli wedle terminologii historiografii angielskiej Glorious Revolution. To złożone procesy ekonomiczne, społeczne, prawne oraz – niestety – wyznaniowe – dziejące się w ostatniej ćwierci wieku XVII z kulminacją w okresie panowania Jakuba II Stuarta. Gwałtowna reakcja protestantów na niezręczne poczynania Jakuba – nie można jednocześnie wprowadzać tolerancji religijnej i dokonywać aresztowań biskupów anglikańskich. „Chwalebna rewolucja” i objęcie tronu angielskiego przez Wilhelma Orańskiego faktycznie domknęła system, w którym państwo dominuje nad „kościołem”. Znów zaczęto stosować akt o supremacji w wersji ostrzejszej, tej wprowadzonej w roku 1559 przez Elżbietę I. Problem – oczywiście dla metodologii marksistowskiej – polega na tym, że Glorious Revolution między innymi dlatego była chwalebna, że była praktycznie bezkrwawa. Oczywiście ginęli żołnierze jakobiccy i orańscy, ale to normalne w czasie walki o władzę najemnicy ponoszą śmierć. Społeczeństwo nie jest przeorane żelaznym pługiem rewolucji, nie ma eksterminacji całych grup społecznych. Takie rewolucje zobaczymy dopiero później: w końcu XVIII wieku we Francji i w XX wieku w Rosji oraz innych nieszczęsnych krajach, do których dotrą bolszewicy niosący pochodnie i kule „oświecenia”.

Dlaczego próby rekatolicyzacji Anglii za panowania Marii I Tudor nie powiodły się?

Nie powiodły się wszystkie trzy próby. Pierwsza z nich wyszła z Canterbury zaraz po śmierci Henryka VIII, którego spadkobiercą i dziedzicem był małoletni Edward VI, chorowity syn Henryka i Jane Seymour, trzeciej z kolei żony Tudora. W imieniu Edwarda rządziła rada regencyjna, w której o władzę walczyły rozmaite frakcje powiązane z licznymi liniami Tudorów. Edward był pierwszym prawdziwie protestanckim królem Anglii, wychowanym w nienawiści do katolicyzmu. Zresztą ponoć w swych ostatnich słowach wypowiedzianych na łożu śmierci – a umierał mając niespełna 16 lat – wzywał Boga by obronił Anglię przed papistami. To za czasów Edwarda zaczęły się masowe egzekucje katolików skazywanych na spalenie na stosie. Więc kiedy na początku 1553 roku rozeszła się wiadomość, że król jest ciężko chory, to właśnie w Canterbury rozpoczęto działania na rzecz przywrócenia katolicyzmu, a przynajmniej uchronienia katolików przed prześladowaniami. Za drugą próbę przywrócenia katolicyzmu należy uznać działania królowej Marii I, córki Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej, która zasiadała na tronie od 1553 do 1558 roku. I trzecia próba to czasy Jakuba II, chociaż na katolicyzm przeszedł potajemnie już jego ojciec Karol II. A odpowiedź na pytanie „dlaczego?” może i powinna być wielotomowa, na co nie możemy sobie pozwolić. Więc krótko: pieniądze i władza. Jakie były materialne konsekwencje utworzenia „kościoła” anglikańskiego: Korona skonfiskowała posiadłości Kościoła. A przecież wiemy, że Kościół we wszystkich krajach Europy – również w Anglii – był wielkim właścicielem ziemskim. Olbrzymie majątki zabrane parafiom, biskupstwom i opactwom wzmocniły w pierwszym rzędzie państwo. W drugiej kolejności korzystają ci księża, którzy zgodzili się zerwać z Rzymem, z Thomasem Cranmerem, złowrogim doradcą Henryka VIII, który został arcybiskupem Canterbury i pierwszym zwierzchnikiem „kościoła” anglikańskiego. I wreszcie z majątków Kościoła Henryk wynagradza tych panów świeckich, którzy stają po jego stronie i wyciszają głosy swoich sumień w czasie licznych królewskich wiarołomstw i skandali. Więc nowy porządek wspiera władza państwowa, podporządkowany jej „kościół” i wielcy feudałowie. Trudno liczyć na powodzenie w walce z taką koalicją. I jeszcze jedno: na niekorzyść katolicyzmu działają niektórzy jego zwolennicy: królowa Maria I odpowiada okrucieństwem na okrucieństwa anglikanów, co tylko w oczach wielu sprotestantyzowanych Anglików potwierdza tezy propagandy antykatolickiej.

Jaki wpływ na reformację angielską miała promulgacja w kwietniu 1570 przez papieża Piusa V bulli „Regnans in Excelsis”, w której papież ekskomunikował zarówno Elżbietę jak i każdego jej poddanego, który ośmieliłby się wykonywać jej rozkazy?

Rzymskie młyny mielą powoli. Niestety. Od aktu supremacyjnego minęło 36 lat, wyrosło i dorosło nowe pokolenie, a biorąc pod uwagę ówczesne zwyczaje prokreacyjne, nawet dwa. Dwa pokolenia wychowane po pierwsze w anglikanizmie, po drugie w nienawiści do papistów, którzy rzekomo usiłują najechać Anglię, spuścić ze smyczy krwiożerczych inkwizytorów, spalić wszystkich wolnych i anglikańskich Anglików, narzucić na nowo stare podatki. Więc w imię zysków, z pożądania bogactw i będącej ich konsekwencją – władzy, rodzi się opór przeciwko próbom przywrócenia religii katolickiej. Opór zakotwiczony przede wszystkim w strukturach i tworzących je ludziach, bowiem tam, gdzie jest miejsce dla wolnej i spontanicznej refleksji nad kondycją świata i człowieka, katolicyzm przez następne wieki zachowuje swą atrakcyjność. Ofiarowuje bowiem człowiekowi coś więcej niż tylko doczesne korzyści.

Czy idea opactwa Canterbury wciąż wówczas żyła?

Mimo stworzenia „kościoła” anglikańskiego połączonego ściśle z tronem, Canterbury pozostało symbolem i materialnym świadectwem chrześcijaństwa katolickiego (katholikos po grecku znaczy „powszechny”), nieskażonego partykularyzmami, podziałami, polityką. Z tego właśnie powodu Henryk VIII i Cranmer wybrali Canterbury – choć to przecież niewielkie miasteczko – na siedzibę arcybiskupa, zwierzchnika „kościoła” anglikańskiego. To świadczy o tym, że misja św. Augustyna, jego współpraca z królową Kentu i królem w stworzeniu opactwa, serca chrześcijańskiej Anglii, wciąż miała znaczenie; że Canterbury nawet dla wczesnych – czyli wciąż jeszcze nie bardzo odległych od katolicyzmu – anglikanów pozostawało duchową stolicą kraju. Poza tym proszę pamiętać, że procesy kulturowe zachodzące w wielkich społecznościach przypominają kręgi powstające na wodzie po wrzuceniu do niej kamienia: rozchodzą się od centrum ku peryferiom i proces ten wymaga czasu. Chrystianizacja wyspy przebiegała powoli, niekiedy nawet się cofała: Beda Czcigodny opisywał, że dwóch królów saskich – Sighere i Sebi porzuciło religię chrześcijańską i powróciło do pogaństwa pod wpływem zarazy, która, ich zdaniem była dowodem na słabość chrześcijańskiego Chrystusa. Więc i anglikanizm rozprzestrzeniał się od centrum, czyli dworu królewskiego, przez dworzan feudałów, londyńczyków w dół piramidy społecznej. Szerokie rzesze jeszcze długo pozostają katolickie – bo od nich nie wymaga się składania przysięgi królowi – głowie „kościoła” – a Canterbury jest dla nich duchowym centrum kultu i religii.

Co takiego stało się pod koniec XVII wieku, że władze Anglii wstrzymały prześladowania katolików na masową skalę?

Jak powiedziałem wyżej, tron objął Jakub II Stuart, katolik. Oczywiście, że wstrzymał prześladowania katolików, niestety zaczął represje wobec anglikanów, czym raczej pogrzebał szanse na rekatolicyzację. Zadziałało zjawisko, które przywołałem wyżej: staw jest już anglikański, fale po wrzuceniu kamienia – czyli rekatolicyzacja – są tym słabsze, im dalej od epicentrum. Interesy możnych związane są z „kościołem” anglikańskim, ich reakcja na poczynania Jakuba jest więc zdecydowana.

Jak to jest, że mimo tej całej sytuacji Anglia wydała światu wielu wspaniałych katolików? Gilbert Keith Chesterton, J.R.R. Tolkien, kardynał John Henry Newman, Evelyn Waugh to tylko niektóre przykłady…

To są – za wyjątkiem katolickiego od początku do końca Tolkiena – konwertyci. Ludzie wychowywani w letniej, oportunistycznej atmosferze „kościoła” anglikańskiego. Nie ma uobecnianej w każdej Mszy Świętej Ofiary Chrystusa, jest mdła pamiątka Ostatniej Wieczerzy; nie ma refleksji nad sobą, nad kondycją własnej duszy i rozmowy z sumieniem – bo nie ma spowiedzi, a o indywidualnym zbawieniu nie decydują złe lub dobre uczynki, lecz odległe i enigmatyczne miłosierdzie Boga wynikające z Jego nieodgadnionej łaski. Jedyne, co godne jest zabiegów i starań, to doczesne powodzenie. Wielkie i przenikliwe umysły, jak kardynała Newmana czy Chestertona, nie mogą znieść nijakości, więc zwracają się ku katolicyzmowi. Wówczas sprzeciwia się on jeszcze ckliwemu humanitaryzmowi oderwanemu od systemu wartości, odrzuca koncepcję równości wszystkich wiar – genialnie tę postawę z nową mocą głoszoną choćby przez papieża Franciszka, wykpił Chesterton pytając, czy dobrze urodzona londyńska socjeta w imię tej równości zaakceptuje odprawiane na Trafalgar Square obrządki kanibali. Dla katolików angielskich ich wiara tożsama jest z wolnością człowieka jako dziecka Bożego, z świadomością nieporównywalnego z niczym uczestnictwa w Kościele będącym Mistycznym Ciałem Chrystusa.

A jak to jest, że wielu wielkich anglikanów nie nawróciło się na świętą wiarę katolicką? Mam tutaj na myśli m. in. C.S. Lewisa czy T.S. Eliota. Dlaczego zatrzymali się oni u drzwi Kościoła katolickiego, ale nie weszli do środka?

A to dobre pytanie. Thomas S. Eliot był właściwie Amerykaninem, który naturalizował się w Wielkiej Brytanii. Jego poezja… Nie jestem literaturoznawcą, więc mogę się wypowiedzieć tylko jako amator (a amator po łacinie to kochający, miłośnik) poezji, również Eliota. Akurat dwa moje jego ulubione wiersze zawierają chyba odpowiedź na Pańskie pytanie. Wiersz „Hipopotam” kończy się sceną „wniebowstąpienia” hipopotama, grubego obżartucha z ciała, krwi i kości, lecz wybielonego ponad śnieg, While the True Church remanis below/ Wrapt in the old miasmal mist – „Gdy w miazmatycznej starej mgle/Prawdziwy Kościół utkwi w dole”. Jakże wyraźnie widać tu tak charakterystyczną dla protestantów niechęć do Kościoła instytucjonalnego, Kościoła utożsamianego z hierarchią. I drugi wiersz Hollow Men, czyli „Próżni ludzie”, „Ludzie-pałuby”. Tu z kolei widzimy pełen rezygnacji pesymizm – objawił go już Luter w swojej alegorii o Bożym miłosierdziu, gdzie ludzka natura jest ohydnym błockiem, tylko z wierzchu pokryta cienką warstewką śniegu. W końcowej części „Próżnych ludzi” poeta przywołuje „Cień”, który kładzie się między chęciami, planami i myślami, a ich realizacją, „pomiędzy możnością a istnieniem”. I na przemian padają frazy „kładzie się Cień” oraz „Albowiem Twoje jest Królestwo”. I nie ma ciągu dalszego, nie ma słów o potędze i chwale na wieki, za jest skrajnie pesymistyczne stwierdzenie, że „Oto jak kończy się świat/nie z trzaskiem lecz ze skomleniem”.

Lewis zaś złożył de facto katolickie wyznanie wiary opisując scenę ofiarniczej śmierci lwa Aslana, a potem jego zmartwychwstania, potężnego, ożywczego ryku i wyzwolenia Narni z okowów zimy. To scena oparta na legendach starochrześcijańskich, w których lew jest symbolem Chrystusa (Lew z pokolenia Judy), w których lew wskrzesza swoje zabite przez jad węża potomstwo rycząc nad nim. Konwersji na katolicyzm Lewis ostatecznie nie dokonał, ponoć nie chciał robić tego kroku, póki żyła jego żona, która z miłości do niego przeszła z judaizmu na anglikanizm, a niedługo po jej śmierci zmarł również Lewis.

Niedawno czytałem badania mówiące, że grubo ponad połowa młodych Anglików w wieku do 25. roku życia uważa się za ateistów. Czy jest to „zasługa” anglikanizmu?

Anglikanizm – jak stwierdził wspaniały Chesterton – toruje drogę modernizmowi, w którym wiara przestaje być wiarą, a staje się „doświadczeniem” o charakterze religijnym. Potem odrzuca się natchnienie biblijne, tłumacząc Biblię w sposób naturalistyczny. Wtedy już łatwo uznać równość wszystkich religii i twierdzić, że wiara nie jest ważna, a ważne jest bycie dobrym człowiekiem. Ponieważ po drodze został odrzucony katolicki system wartości, z miłością, godnością i wolnością jako darami Boga, bycie „dobrym człowiekiem” jest de facto deklaracją agnostycyzmu. A od agnostycyzmu już tylko malutki kroczek do całkowitego ateizmu i i postawienia człowieka w miejscu Boga: człowiek miarą wszechrzeczy.

Czy Anglia może się jeszcze nawrócić na świętą wiarę katolicką? Jeśli tak, to czy może w tym pomóc idea Canterbury?

Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. W roku 2024 w Wielkiej Brytanii Chrzest Święty przyjęła rekordowa liczba osób dorosłych. Podobnie było we Francji. Ludzie w niepewnym świecie szukają stałości i pewności. I coraz częściej spoglądają na Kościół Katolicki, który trwa od ponad 2 tysięcy lat, i zaczynają rozumieć słowa Chrystusa wypowiedziane do Szymona: „A ja tobie powiadam, że ty jesteś opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne nie przemogą go” (Mt 16, 18).

Rozmawiał Tomasz Kolanek

Zakładając najgorsze

Zakładając najgorsze

Autor: AlterCabrio , 2 sierpnia 2025

Z jakiegoś powodu czułem się bezpieczniej, wiedząc, że większość ludzi, których „widziałem”, nie była skończonymi idiotami. Nawet jeśli miałem interakcje z ludźmi w sklepach, czy przypadkiem wpadłem na kogoś i zamieniłem z nim kilka słów, to nie było tak, jakbyś był na jakiejś odległej planecie i próbował porozmawiać z humanoidalnym kosmitą (albo jaszczuroludem), który nie miał żadnego doświadczenia w komunikowaniu się z prawdziwym człowiekiem.

−∗−

Tłumaczenie: AlterCabrio – ekspedyt.org

−∗−

Zakładając najgorsze

Kiedyś myślałem, że ludzie są całkiem inteligentni. To znaczy, idąc ulicą albo przez zatłoczone centrum handlowe, mogłem być niemal pewien, że większość osób, które spotykałem, była na pewnym poziomie inteligencji.

Co oni tam opowiadają? Że średnie IQ wynosi 100? A kiedy IQ zaczyna spadać naprawdę nisko, liczba osób z tym niższym IQ maleje i maleje. To jak klasyczna krzywa dzwonowa. Środek krzywej dzwonowej to liczba osób z IQ równym 100. Wartości odstające po obu stronach są niższe lub wyższe.

Też tak kiedyś myślałem.

Z jakiegoś powodu czułem się bezpieczniej, wiedząc, że większość ludzi, których „widziałem”, nie była skończonymi idiotami. Nawet jeśli miałem interakcje z ludźmi w sklepach, czy przypadkiem wpadłem na kogoś i zamieniłem z nim kilka słów, to nie było tak, jakbyś był na jakiejś odległej planecie i próbował porozmawiać z humanoidalnym kosmitą (albo jaszczuroludem), który nie miał żadnego doświadczenia w komunikowaniu się z prawdziwym człowiekiem.

Nie zrozumcie mnie źle. Używam określenia „skończony idiota” nie z braku szacunku dla osób o niskim IQ. Był czas, kiedy psychologowie oficjalnie używali określeń „debil, imbecyl i idiota” do określania poziomu IQ. (Osoby z IQ od 0 do 25 nazywano idiotami, od 26 do 50 imbecylami, a od 51 do 70 – kretynami). Oczywiście dziś te określenia są uważane za obraźliwe, więc już się ich nie używa (z wyjątkiem nieczułych palantów takich jak ja). Więc nie chodzi tu o sens obraźliwy (no, może w kontekście tego artykułu tak właśnie jest).

Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że to, co obserwowałem, miało niewiele wspólnego z IQ czy inteligencją. Chodziło raczej o „zdrowy rozsądek”.

Oczywiście, zdarzają się sytuacje, w których poziom „zdrowego rozsądku” jest bezpośrednio związany z IQ lub inteligencją, ale poczucie bezpieczeństwa w towarzystwie osób o wyższym IQ nigdy nie było logicznym założeniem. To „czynnik zdrowego rozsądku”… płyn mózgowo-rdzeniowy, a nie IQ, sprawił, że poczułem się bardziej komfortowo. Założenie, które wówczas było wiarygodnym założeniem, że większość ludzi ma co najmniej przeciętny poziom płynu mózgowo-rdzeniowego.

No i tak toczyło się życie. Żyłem wśród innych ludzi, mniej więcej takich samych jak ja. Ha!

Nie mam jednak sposobu, aby sprawdzić, czy moje założenie było trafne, ale myślę, że było bardziej trafne wtedy niż dzisiaj. Właściwie teraz nie ma już założenia, że wszyscy ludzie, których spotykam na co dzień – w centrum handlowym, na ulicy, w zatłoczonym teatrze itd. – mają przeciętny poziom płynu mózgowo-rdzeniowego. W rzeczywistości jest raczej oczywiste, że tak nie jest. I nawet jeśli nie jest to oczywiste wizualnie czy behawioralnie, mogę być niemal pewien, że większość osób, które spotykam, ma poniżej przeciętnego poziomu płynu mózgowo-rdzeniowego.

Doszedłem do tego wniosku na podstawie wyników moich wieloletnich (od 2019r.) wysiłków ukierunkowanych na ocenę ludzi, ich działań i braku zrozumienia kwestii covid-19, szczepionek, polityki, wydarzeń na świecie, wysiłków na rzecz Nowego Porządku Świata itd. Z przykrością muszę stwierdzić, że moja ocena nie wypadła zbyt dobrze.

Jasne, nie mam pojęcia, czy ludzkość nagle została dotknięta jakimś promieniem kosmicznym, na który wszyscy byli narażeni (jak deszcz meteorów w thrillerze science fiction z lat 60. „Dzień tryfidów”), czy też pole elektromagnetyczne, 5G, fluor, zatruta woda, szczepionki, leki ogólnie, jedzenie czy cokolwiek innego zatruło umysły tak wielu ludzi.

A może to niedawne zjawisko, takie jak manipulacja DNA czy wpływ białka kolczastego na mózg (jednakże, nawet gdyby winowajcą było coś tak niedawnego, nie wyjaśniałoby to, dlaczego ludzie w ogóle wzięli szczepionkę na covid).

Jeśli ludzie rzeczywiście są dotknięci tym zjawiskiem od dziesięcioleci, to w młodości żyłem w fałszywym złudzeniu, zakładając, że te tłumy ludzi, z którymi regularnie się stykałem, są „bezpieczne” – najprawdopodobniej nigdy takie nie były. Jednak telewizja, filmy i tym podobne zawsze sprawiały wrażenie (a przynajmniej większość z nich tak właśnie wyglądała), że przeciętni ludzie są mniej więcej tacy sami – wszyscy mają te same lęki, te same pragnienia, te same błędne przekonania i, co najważniejsze, ten sam poziom zdrowego rozsądku.

Tak tylko na wszelki wypadek załóżmy, że ta rzeczywistość – że większość ludzi ma poniżej akceptowalnego poziomu płynu mózgowo-rdzeniowego – istnieje od dość niedawna. To założenie nieco ułatwia zmaganie się z tym wszystkim. Łatwiej wtedy dostrzec, że w tym wszystkim macza palce ta cała agenda. Chociaż ta agenda używa swojej czarnej magii od dziesięcioleci, jeśli nie wieków (jeśli nie od czasu, gdy Wąż zmusił Ewę do zjedzenia jabłka), załóżmy na chwilę, że większość tej ingerencji jest od niedawna, czyli ma miejsce w ciągu ostatnich 150 lat, rozpoczynając główne kampanie manipulacyjne podczas I wojny światowej i kontynuując je na poważnie przez cały XX wiek, a teraz w XXI. (Pisząc to, zdaję sobie sprawę, że na pewno miało to miejsce wcześniej, ale proszę o cierpliwość).

Być może, tylko być może, wpływ agendy na przeciętnego człowieka wzrósł w ciągu ostatnich 30 lat (to nie było tak dawno temu) i jest to wzrost wykładniczy – co oznacza, że podwoił się w ciągu ostatnich 10 lat. Zatem masy w moim dzieciństwie były bardziej „normalne” niż masy teraz. Jest więc więcej powodów, by „zakładać najgorsze”, idąc ulicą w ładny, słoneczny dzień i spotykając ludzi, którzy na pierwszy rzut oka nie wydają się stanowić problemu, ale mogliby być kompletnie niekompetentni, gdyby problem się pojawił.

No i co z tego? Cóż, jeśli to prawda, to znaczy, że musimy być bardziej czujni, niż nam się wydaje. Zawsze musimy mieć plan na wypadek, gdyby coś poszło nie tak, bo najprawdopodobniej osoba obok nas na ulicy czy w centrum handlowym nie będzie w stanie nam pomóc. Czy to coś złego? Niekoniecznie.

Agenda od lat próbuje przekonać nas, że nie grozi nam niebezpieczeństwo, dopóki są gotowi nam pomóc. Nikt nie musi nosić broni ani mieć jej pod ręką, ponieważ przestępcy, którzy mogą czyhać tuż za rogiem, zostaną poskromieni przez działania władz (policji czy innych).

Nie ma potrzeby brać odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo lub bezpieczeństwo rodziny, bo rząd się tym zajmuje.

Nie ma potrzeby dbać o własne zdrowie, ponieważ państwowy system opieki zdrowotnej wie, jak o nas dbać, podając nam więcej tabletek, dodając więcej substancji chemicznych do wody i powietrza itd.

Jesteś bezpieczny, ponieważ agenda zapewnia ci bezpieczeństwo poprzez kontrolę nad tobą i otoczeniem.

W rzeczywistości nie jesteś bezpieczny. Absolutnie nie. Musisz być świadomy, odpowiedzialny i myśleć.

_______________

Assuming the Worst, Todd Hayen, Aug 2, 2025

Zero złudzeń

Zero złudzeń 29/2025(733)

Małgorzata Todd

Donald dokonał dawno zapowiadanej rekonstrukcji rządu.

Najgorsza z „ministerek” zachowała stołek Ministra Edukacji. Niektórzy dopatrują się w tym romansu z szefem, a wystarczy przecież docenić jej „osiągnięcia”. 

Za co, jak za co, ale za antypolską indoktrynację najmłodszych Polaków Unia Europejska na pewno Tuska pochwali. 
Nie udało się „dopiąć systemu” i zamiast Bążurka musi wystarczyć nam sam Żurek. Zastąpi on na stanowisku ministra „sprawiedliwości” świetnego podobno, ale widocznie nie dość świetnego – Bodnara, któremu w aresztach wydobywczych, nie udało się wydobyć zeznań obciążających wrogów demokracji warczącej. 
Żurek zjadł zęby na zgrzytaniu nimi na PiS i wystąpił o milionowe odszkodowanie z tego tytułu. Jacyś tam neo-sędziowie najwyraźniej blokowali sprawę.

Teraz Żurek jako minister i sędzia zarazem, będzie mógł swoją sprawę rozpatrzyć pozytywnie i przyznać sobie ten należny mu milion złotych, według prawa, jak on i Tusk je rozumieją. 

Po załatwieniu tej najważniejszej sprawy, miejsce Żurka zajmie Babcia Kasia. Zero złudzeń co do jej niewątpliwych kompetencji.

Z pozdrowieniami

Małgorzata Todd www.mtodd.pl

Vaginety po głębokiej rekonstrukcji

Vaginety po głębokiej rekonstrukcji

Stanisław Michalkiewicz   2 sierpnia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5869

Czy to przypadek, czy nie – że rekonstrukcja vaginetu obywatela Tuska Donalda dokonała się po 40 dniach oczekiwania dopiero po głębokiej rekonstrukcji rządu w Kijowie, gdzie na czele tamtejszego vaginetu została postawiona madame Julia Swiridenko? Nie ona pierwsza stanęła na czele ukraińskiego vaginetu, bo wcześniej była piękna Julia Tymoszenko. Wspominam o niej, bo stracona została wtedy okazja, by położyć solidne fundamenty pod Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Gdyby – jak wówczas w czynie społecznym radziłem – Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński poświęcił się dla Polski i ożenił z Julią Tymoszenko, to założyłby dynastię, która mogłaby przetrwać stulecia. Niestety Naczelnik nie chciał się dla Polski poświecić, chociaż nie byłoby to jakieś wielkie poświęcenie, bo Julia Tymoszenko była wówczas piękniejsza i to znacznie, niż dzisiaj, kiedy na założenie dynastii już jest chyba za późno. Tak oto okazja raz stracona, została stracona na zawsze i nawet wybór pana Karola Nawrockiego na kolejnego prezydenta Rzeczypospolitej nie zastąpi dynastii, która mogłaby przetrwać stulecia.

Wróćmy jednak do głębokiej rekonstrukcji rządu, która na Ukrainie odbyła się wcześniej. Jak wiadomo, Ukraina jest oligarchią oligarchów. Oligarchowie są również w Rosji, ale odkąd Rosją rządzi zimy czekista Putin, przy podobieństwach jest też istotna różnica między Rosją i Ukrainą. Otóż w Rosji, to prezydent decyduje, komu wolno zostać oligarchą, a komu nie wolno, podczas gdy na Ukrainie, to oligarchowie decydują, kto może być prezydentem.

Prezydent Zełeński jest przecież wynalazkiem oligarchy z żydowskimi korzeniami, Igora Kołomojskiego. Z komika, co to wygrywał przy pomocy penisa koncerty fortepianowe, zrobił męża stanu, któremu bez wahania podają rękę przedstawiciele światowych mocarstw. Każdy z oligarchów ma oczywiście trochę inne interesy, w związku z czym w Radzie Najwyższej reprezentowane są różne partie, chociaż bezwzględną większością dysponuje partia Sługa Narodu, założona przez samego prezydenta Zełeńskiego. Deputowani reprezentują swoje partie, no a każda partia reprezentuje „swojego” oligarchę, albo nawet kilku – i w ten sposób wypracowywany jest jakiś modus vivendi. To znaczy – tak było dotychczas – ale widocznie coś musiało się stać, skoro doszło do głębokiej rekonstrukcji tamtejszego rządu, na którego czele postawiona została madame Julia Swiridenko.

Co to mogło być? Pewne światło na tę sprawę rzuca niedawna decyzja prezydenta Zełeńskiego, który bodajże 22 lipca podpisał uchwaloną w Radzie Najwyższej ustawę, według której dwie instytucje walczące dotychczas z korupcją, zostały podporządkowane prokuraturze, a o wszczynaniu śledztw miał odtąd decydować prezydent. Te instytucje, to NABU (Narodowe Biuro Antykorupcyjne Ukrainy) oraz SAP, czyli Specjalna Prokuratura Antykorupcyjna. Dotychczas cieszyły się one dość szeroką autonomią, co doprowadziło do wszczęcia co najmniej tysiąca śledztw, w następstwie których przez niezawisłe tamtejsze sądy zaciągnięto bodajże 100 delikwentów. To znacznie więcej, niż podczas Nocy Długich Noży w III Rzeszy, więc chyba jasne, że oligarchom coś takiego nie mogło się podobać. No tak – ale NABU została utworzona po to, by Ukraina mogła współpracować z Unią Europejską i Międzynarodowym Funduszem Walutowym – co tamtejszym oligarchom już się podobało. Sprawa nie była zatem prosta – ale od czego zimny ruski czekista Putin? Putin jest dobry na wszystko, toteż Służba Bezpieki Ukrainy, jak to się mówi – „wkroczyła” – zarówno do NABU, jak i SAP-u pod pretekstem, że zagnieździli się tam ruscy agenci, którzy pod pozorem walki z korupcją wykonywali swoją krecią robotę.

Toteż Rada Najwyższa większością 263 głosów przeciwko 13 przyjęła nową ustawę, a prezydent Zełeński tego samego dnia w podskokach ją podpisał. Zdymisjonowany nie tak dawno minister spraw zagranicznych Dmytro Kułeba powiedział w związku z tym, że 22 lipca to jest „czarny dzień” w historii Ukrainy również dlatego, że te „wkroczenia” były podobno nielegalne, tak samo, jak dokonane na polecenie Sienkiewicza Bartłomieja wkroczenie „silnych ludzi” do telewizji na Woronicza. Od tamtej pory rządowa telewizja jest „w likwidacji”, ale tylko patrzeć, jak nowy minister sprawiedliwości, były sędzia Waldemar Żurek, położy temu kres, umieszczając w aresztach wydobywczych każdego, kto zostanie podejrzany o zagrażanie praworządności ludowej.

Okazało się jednak, że chociaż Putin jest dobry na wszystko, to widocznie jakimś ukraińskim oligarchom ten ruch się nie spodobał. Nie tylko zresztą im, bo nie spodobał się też sojusznikom Ukrainy, co to pragną – jak np. prezydent Macron – związać z nią losy swoich krajów. Zewnętrznym znakiem tych nastrojów były protestacyjne demonstracje w kilku miastach, między innymi – w Kijowie, gdzie ponoć przyszło aż tysiąc osób, za nic mając ryzyko, że za chwilę zimny ruski czekista skieruje tam śmiercionośne drony. Czy to ta determinacja, czy też obawa, że sojusznicy z UE i Międzynarodowego Funduszu Walutowego zakręcą kurek z forsą sprawiły, że Sługa Narodu w jednej chwili zmienił zdanie i zapowiedział skierowanie do Rady Najwyższej całkiem nowego projektu ustawy, która zarówno NABU, jak i SOP-owi przywróci poprzednią autonomię. Nie ma też najmniejszych wątpliwości, że Rada Najwyższa w podskokach tę nową-starą ustawę uchwali, być może nawet taką samą większością, jak tę poprzednią. Na tym właśnie polega demokracja przewidywalna, do której i my, to znaczy – vaginet obywatela Tuska Donalda też dąży i dlatego, zaraz po tym, jak nastąpiła głęboka rekonstrukcja rządu w Kijowie, przeprowadził taką samą w naszym nieszczęśliwym kraju.

Ale bo też ustrój nasz jest trochę podobny do ustroju Ukrainy. Oligarchów wprawdzie u nas podobno „nie ma”, ale za to są stronnictwa polityczne, które za pomocą swoich ekspozytur, rotacyjnie kierują naszym nieszczęśliwym krajem. Jest to Stronnictwo Ruskie – obecnie z defensywie, niemalże w konspiracji, Stronnictwo Pruskie – akurat u steru, no i Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie, aktualnie w opozycji, ale z uchwyconym przyczółkiem w postaci Kancelarii Prezydenta, który właśnie uzyskał pochwalną recenzję od samego prezydenta Donalda Trumpa – że nas, rodaków swoich „kocha”. Czegóż chcieć więcej?

Stanisław Michalkiewicz

Morderczy wymiar państwa „opiekuńczego” w Australii. Zasiłek dla kobiet, które zabiją swoje nienarodzone dziecko

Morderczy wymiar państwa „opiekuńczego” w Australii. Zasiłek dla kobiet, które zabiją swoje nienarodzone dziecko

morderczy-wymiar-panstwa-opiekunczego-w-australii-zasilek-dla-kobiet-ktore-zabija-swoje-nienarodzone-dziecko

(Oprac. PCh24.pl)

Do horrendalnego aktu instytucjonalnego pogwałcenia wszelkich praw doszło w Australii, gdzie rządowa agencja „socjalna” została upoważniona do wypłacania zasiłków kobietom, które zdecydują się na tragiczny krok zamordowania własnego dziecka w drodze tzw. aborcji.

Za wdrażanie tej zbrodniczej polityki odpowiada państwowa agencja zajmująca się „opieką społeczną” Centrelink. Biurokraci tego organu zostali upoważnieni przez rząd do wypłacania zasiłków w przypadku popełnienia tzw. późnej aborcji, czyli zamordowanie dziecka po 20 tygodniu ciąży.

Australijscy obrońcy życia jednogłośnie uznali to przestępcze nadużycie władzy za ukryte pod pozorem polityki „socjalnej” podżeganie do zabijania jeszcze większej liczby dzieci nienarodzonych.

„Nagrodą” za dobrowolne spowodowanie śmierci własnego dziecka ma być jednorazowa wypłata w kwocie 4,327 dolarów oraz do 22 754 dolarów zasiłku, który z demoniczną przewrotnością ma przypominać zasiłek macierzyński.

Ta przerażająca praktyka wynika z interpretacji obowiązujących przepisów, którą ujawniły australijskie media. Jak wynika z opublikowanego listu dyrektor Służb Ministerialnych i Parlamentarnych, Katy Stevens, „kryteria kwalifikowalności do płatności za dziecko martwe nie wykluczają okoliczności, w których martwy poród był spowodowany zakończeniem leczenia, w tym celową aborcją”.

Źródło: lifenews.com

Shitstorm to znaczy burza w korycie błocka

Shitstorm to znaczy burza w szklance wody.

Izabela BRODACKA

Jakby mało było codziennego cyrku w sali sejmowej, oraz porażających głębią intelektu wypowiedzi polityków nierządu Tuska oraz jego i ich – równie głębokich – wpisów w mediach społecznościowych, premier Tusk ufundował w sezonie ogórkowym obywatelom naszego kraju rozrywkę, którą nie wiedzieć czemu nazywa rekonstrukcją swego rządu.

Za czasów realnego socjalizmu podobne rekonstrukcje oraz zasadnicze zmiany systemu społecznego i politycznego opisywaliśmy dziecięcą wyliczanką:

A to było tak.
Bociana drapał szpak.
A potem była zmiana
i szpak drapał bociana.
Co wynika z tej zmiany?
Kto był bardziej podrapany?
A było też i tak.
Bociana dziobał szpak.
A potem była zmiana
i szpak dziobał bociana.
Potem były jeszcze trzy zmiany.
Ile razy szpak był dziobany?

Chyba ludzie mieli wówczas więcej poczucia rzeczywistości i poczucia humoru.

Fundują nam rozrywki – więc się bawmy.

Pewien ćwok aby wyjaśnić fakt, że dymisja nie dotknęła najbardziej na dymisję zasługującą minister Nowackiej zaproponował łączenie kropek. Jeżeli ten pan uczy się liczyć czy rysować to wszystko w porządku.

Jak pamiętam moje dzieci też dręczono w przedszkolu łączeniem kropek na pozornie ukrytym lecz z góry zadanym obrazku, który ujawniał się właśnie po ich połączeniu. Na naukę nigdy nie jest za późno. Jeżeli jednak ten pan chce coś w ten sposób zasugerować powinien zmienić zawód. Ten człowiek się po prostu marnuje. Portal „ Pudelek” czeka na niego z utęsknieniem. Reakcja na rewelacje ćwoka też jest zgodna ze schematem burzy w szklance wody. Jak przysłowiowe nożyce, które odzywają się po uderzeniu w stół, osoby pomówione czy obrażone łączeniem kropek żądają przeprosin i to nie tylko dla siebie lecz dla premiera jego rodziny, papieża i wszystkich świętych.

Moja najkrótsza interpretacja aktualnych zdarzeń jest prosta. Pan Płaczliwy i pan Kłamliwy próbowali osiągać korzyści ze wspólnego przedsięwzięcia. Nie wyszło. Pozostaje problem czy pan Kłamliwy zamachnie się teraz na pana Płaczliwego czy odwrotnie pan Płaczliwy na pana Kłamliwego. Tak czy owak będziemy mieć do czynienia z zamachem. A trochę poważniej, bo całkiem poważnie się nie da traktować tej farsy. Tej swoją drogą groźnej farsy. Tusk zdymisjonował ministra Bodnara i zastąpił go dyspozycyjnym sędzią Żurkiem znanym z publicznego wykrzykiwania wulgaryzmów, z procesowania się ze skarbem państwa bodajże o sztuczną szczękę i z faktu posiadania 20 nieruchomości, który to fakt usiłował ukryć.

Tusk zapowiedział zaostrzenie rozliczeń z PiS czyli ciąg dalszy politycznej dintojry. Jak wyraził się pewien dziennikarz: „ Żurek idzie do władzy z nożem w zębach, z bazooką na plecach, z kałasznikowem i z maczetą” . Ciekawe jakie losy będą miały sprawy sądowe wytaczane przez Żurka w czasie jego zarządzania resortem prawa. Nie ma jednak powodu do obaw. Żurek Żurkowi – jak mówi znane przysłowie- łba nie urwie. Wybór Żurka jest świetną ilustracją troski premiera o właściwy dobór kadr. Nominację Żurka na ministra sprawiedliwości mógłby Tusk przebić tylko powołując na to stanowisko babcię Kasię. Dymisjonując Bodnara Tusk pokazał wszystkim swoim akolitom jaką wypłatę dostaną za wierną służbę. Żegnając Bodnara wystawił mu natomiast obłudną laurkę zachwalając jego delikatność w egzekwowaniu prawa. Oczywiście takiego prawa jak je Tusk rozumie.

Przejawem tej wyjątkowej delikatności było zapewne skucie matki zmarłego w rodzinie zastępczej dziecka podczas jego pogrzebu kajdankami zespolonymi albo zmuszanie zatrzymanych w areszcie wydobywczym kobiet do załatwiania się przy strażnikach. Jak napisał proroczo o podobnych Tuskowi Adam Asnyk: „Nie powstrzyma się w zapędzie, aż dowiedzie, że król Herod, dobroczyńcą był dla sierot”. Inne oświadczenia Tuska brzmią już mniej humorystycznie.

Na przykład: „ nie zawsze trzeba mówić to co się wie” brzmi jak groźba karalna. Natomiast stwierdzenie: „wszyscy ministrowie mają głosować tak jak to ustalono” jest realną instrukcją i przestrogą. Tusk w swoich publicznych wypowiedziach bezwstydnie zachwala sam siebie sytuując się po stronie dobra w odwiecznej walce dobra ze złem. Jest natomiast świadomy, że to on poniesie najpoważniejsze konsekwencje klęski swojej formacji i swojej polityki. Powiedział to wprost podczas spotkania w Pabianicach.

Mało brakował aby jak to złośliwie wypunktowali dowcipni dziennikarze telewizji „W Polsce 24” wykrzyczał: „Nazywam się Milijon – bo za miliony kocham i cierpię katusze”. III część Dziadów też tu pasuje. Mamy III Rzeczpospolitą, a jeżeli rządy Tuska dłużej potrwają zostaniemy z pewnością wszyscy dziadami. Tusk nie jest lojalny wobec swoich sojuszników i pracowników bo dobrze wie, że jego niemieccy protektorzy nie będą lojalni wobec niego. W polityce nie ma już Trzaskowskiego. Podobno nie poznają go na korytarzu sejmowym nawet koledzy z partii i z rządu. Zeszło powietrze z tego rozdymanego ponad miarę balonu I Trzaskowski uciekł w prywatność. Powiadomił, że w tym roku nie urządzi nawet propagandowej imprezy „Campus Polska”. Czyżby wycofali się niemieccy sponsorzy?

Akolici Tuska powinni rozumieć, że w wielkiej polityce są oni tylko żałosnymi kukiełkami, które – jak pisał Kochanowski wetkną -gdy już będą niepotrzebne – w mieszek. Niektórzy już to zrozumieli. Marszałek Hołownia wysypał naciski koalicji na zamach stanu, którym byłoby zablokowanie przez niego zaprzysiężenia Karola Nawrockiego na prezydenta. Hołownia odmówił i chwała mu za to. Natomiast socjolog, pani Środa nazwała Tuska głupim dziadem zastrzegając, że „ dziad” to tylko kategoria socjologiczna. „Głupi” to zapewne też tylko kategoria socjologiczna a znalazłoby się na określenie Tuska jeszcze kilka podobnych kategorii. Kilka osób odmówiło podobno Tuskowi przyjęcia stanowiska w tworzonym na nowo rządzie. Oczywistym i deklarowanym celem rekonstrukcji rządu była poprawa jego notowań. Ostatnie sondaże pokazują, że osiągnięto cel wręcz przeciwny. Po rekonstrukcji w ciągu kilku dni notowania KO spadły o około 2,4 pp. Tylko tak dalej.

Popieramy DHL ! MEM-y V.

[repetitio mater studiorum]

================================

Murzyn – filozof i inżynier, a rasiści robią hałas !!!

Rzecznik Policji: Tylko jej przyjebał, a przecież mógł zgwałcić. Można się rozejść !!

=================================

Zaszufladkowano do kategorii Śmichy | Otagowano

Postępy postępu. Kradzieże 2.0 we Włoszech.

Kradzieże 2.0 we Włoszech.

Dziesiątki niczego nieświadomych turystów.

Wystarczy 30 sekund

2.08.2025 https://nczas.info/2025/08/02/kradzieze-2-0-we-wloszech-dziesiatki-niczego-nieswiadomych-turystow-wystarczy-30-sekund/

Portfel w kieszeni oraz terminal
Portfel w kieszeni oraz terminal.

Kradzieże kieszonkowe 2.0 – tak we Włoszech nazwano nowe zjawisko w przestępczości, które dociera i do tego kraju. W Sorrento na południu zatrzymano złodziejkę z terminalem płatniczym do transakcji zbliżeniowych. Podchodziła ona z urządzeniem do turystów i zbliżała je do kieszeni i toreb, w których mieli karty.

Kobieta podejrzana o dziesiątki takich kradzieży w Sorrento i Rzymie dokonywała drobnych transakcji zbliżeniowych, niewymagających wprowadzenia PIN-u i okradała nieświadomych niczego zagranicznych turystów z pieniędzy na ich kartach – wyjaśniono w programie informacyjnym telewizji Mediaset.

Jak zaznaczono w telewizyjnej relacji, ujawnione sytuacje przypominają sceny z filmu science-fiction. Karabinierzy, którzy zatrzymali 36-letnią kobietę znaną już wcześniej policji, w czasie przeszukania jej torby znaleźli terminal POS używany przez właścicieli sklepów, restauracji, punktów usługowych i taksówkarzy. Był on zarejestrowany na podstawioną osobę, wspólnika złodziejki.

W toku śledztwa ustalono, że podchodziła przede wszystkim do zagranicznych turystów i zbliżała terminal płatniczy do ich kieszeni i toreb na odległość kilku centymetrów.

Posługując się technologią NFC, czyli komunikacji bezprzewodowej krótkiego zasięgu, umożliwiającej przesyłanie danych między urządzeniami znajdującymi się blisko siebie, kobieta dokonywała drobnych transakcji, zazwyczaj do 50 euro, łącząc się z kartami płatniczymi swoich ofiar. Sygnał dźwiękowy, jaki pojawia się w chwili transakcji, był najczęściej zagłuszany przez hałas w zatłoczonych miejscach.

To oznacza, podkreślono, otwarcie nowego frontu z kradzieżami ulicznymi i w środkach komunikacji.

Jednocześnie w związku z tym nowym zjawiskiem eksperci uspokoili, że nie jest łatwo okraść kogoś tą metodą. Złodziej musi wprowadzić do terminala kwotę, którą chce ukraść, a czas na dokonanie transakcji wynosi około 30 sekund. Technologia NFC działa w odległości do 2 centymetrów. Karty płatnicze są zaś zazwyczaj chronione np. przez grube portfele lub kieszenie toreb

Ryś [zawód: kardynał] ubogaca wiernych

„Wolna miłość” i „Kościół otwarty” przeciwko granicom

Filip Adamus https://pch24.pl/wolna-milosc-i-kosciol-otwarty-przeciwko-granicom/

(PCh24.pl)

Zbieg okoliczności, w którym „Kościół otwarty” i „wolna miłość” wspólnie występują przeciwko kontroli migracji jest pouczający.

===============================================

Niedawno w kościołach archidiecezji łódzkiej wierni doświadczyli zaskakującego wręcz zaangażowania biskupa w sprawy społeczne. Kardynał Ryś z werwą apelował o… „nawrócenie języka” w dyskusji na temat migracji. W specjalnym liście pasterskim wpajał diecezjanom otwartość na cudzoziemców. Jak przekonywał hierarcha, katolikowi nie wolno oponować, gdy człowiek korzysta ze swojego „prawa” do osiedlenia się tam, gdzie mu się żywnie podoba – nie ważne, jakie miałby przekonania i kulturę. Tym, którzy tak myśleć nie chcą ksiądz kardynał zalecał zaś milczenie.

W tym samym czasie zmartwionych masową migracją Polaków uciszyć chciała znana właśnie z „braku granic” aktorka filmów pornograficznych. Podobieństwo jej wypowiedzi i interwencji kardynała Rysia to pouczający zbieg zdarzeń.

Kard. Ryś ubogaca wiernych

Szeroko krytykowany i komentowany list pasterski łódzkiego ordynariusza odczytany został we wszystkich kościołach diecezji w niedzielę 20 lipca. Sednem dokumentu było przekonanie, że każdy człowiek ma swobodę wyboru miejsca zamieszkania, gdzie musi zostać przyjęty z jego przekonaniami, kulturą, językiem i religią. Atmosferę oporu wobec zmasowanej migracji kardynał Ryś uznał za „wiszące w powietrzu” zagrożenie zwycięstwa „hejtu, strachu przed obcym, stereotypów i nienawiści” nad „racjami ludzkimi i Ewangelicznymi”.

Analizując treść listu łódzkiego hierarchy trzeba przyznać, że jest on skrajnie jednostronny. Ostrożnej polityki migracyjnej wiernym popierać nie wolno, bo prawo do osiedlenia się wedle życzenia przysługuje każdemu. Co więcej, list epatuje nawet skompromitowaną logiką „ubogacenia kulturowego”, jakie gwarantować mają otwarte granice. 

„Otóż, aby kogoś przyjąć, nie wystarczy jedynie zaprosić go do domu, dać mu jeść i pić; może nawet, zaoferować mu nocleg. Co innego jest „konieczne”: KONIECZNE jest siąść u stóp przybysza i posłuchać, co ma do powiedzenia. A wtedy natychmiast człowiek z obdarowującego staje się obdarowanym – może przeżyć gościnność nie jako wysiłek, lecz jako bogactwo i łaskę”, uczył hierarcha. Oto logika „ubogacenia kulturowego” z ambony. Migrantów wykarmimy, sami utrzymamy – ale za to oni do nas przemówią ­­­­­­­­­­­­­– i wyniosą na inny poziom człowieczeństwa. Zdawałoby się, że w 2025 roku: gdy od tylu lat Europa krwawo weryfikuje tę propagandę, wprost nie sposób znowu po nią sięgać.  

Prawa dla migrantów 

List kardynała spotkał się z wieloma krytycznymi komentarzami. I słusznie. Nietrudno dostrzec, że próba oparcia polityki o wskazania w dokumentu oznacza chaos i niesprawiedliwość. Reguła prawa do życia w miejscu swojego wyboru nie może objąć wszystkich – bo zastosowana do migrantów odbiera taki sam przywilej rodzimym mieszkańcom.

Wyobraźmy sobie jedną z niewielkich wysp na Morzu Śródziemnym. Lampedusę lub Kanary. Tu i tu spotykamy olbrzymią presję masowej migracji. Wraz z nią zmienia się kompozycja ludnościowa – a dla mieszkańców relacje, w jakich uczestniczą, osoby i postawy, z jakimi się stykają, wygląd ich miast, okoliczności życia i pracy. Jedynie głupiec może powiedzieć, że ich wyspa pozostała takim samym miejscem. Zmienia się wraz z migracją. Przestaje być rodzime i własne, a staje się nieprzewidywalne. Co z prawem obywateli do życia w miejscu swojego wyboru? Czy oni akurat – inaczej niż migranci – są go pozbawieni? Cudzoziemcy mogą zmieniać ich dom – im jednak nie wolno liczyć na kontrolę sytuacji? Cóż to za specjalny status migrantów, że dane im wpływać na okoliczności życia swoje i lokalnej społeczności, ale rdzenni mieszkańcy mają pozostać bierni? 

Tym bardziej nieodpowiedzialne są słowa kardynała o konieczności zaakceptowania każdego przyjezdnego z jego przekonaniami i kulturą. Udajmy na chwilę, że traktujemy te wskazania poważnie: zatem gwarancję wjazdu do Polski musi mieć również muzułmanin marzący o narzuceniu nad Wisłą islamskiego prawa? Entuzjasta ISIS i Dżihadu także? A Pakistańczyk, którego nie dziwi stosunek seksualny z dziewczęciem przed okresem dojrzewania? A Ukrainiec promujący w mediach społecznościowych symbole organizacji odpowiedzialnej za ludobójstwo naszych rodaków lub wyśmiewający w internecie polskie wartości i patriotyzm (to akurat przypadek z życia wzięty)? Skoro każdy ma prawo do miejsca wśród nas, to dla takich gości Polska musi stać otworem. Co za szczęście, że będą oni mogli się wśród nas osiedlić i „obdarować” nas swoimi cennymi perspektywami.  

 Założenia kardynała Rysia są z jednej strony faworyzujące dla migrantów, z drugiej zwyczajnie niebezpieczne w praktyce. Nie ma w nich śladu refleksji o tym, jak zabezpieczyć interes i dobro rodzimej społeczności. Nie ma też nawet podstaw zrozumienia, że nasilona migracja oznacza silne konflikty tożsamości i interesów. Zaklęcie „gościnności” – nic ponad skompromitowane „Willkommenskultur” – ma wystarczyć. „Przyjmujemy wszystkich – potem się zobaczy”. „Najwyżej zginie z 10 Polaków – ale ilu osobom pomożemy”? Czy nie tak, ekscelencjo?

A może jednak logika kardynała Rysia ma w sobie jakąś pocieszającą perspektywę? Gdy już bez jakiejkolwiek troski pozwolimy, by nawet najbardziej niebezpieczne i zdegenerowane osobniki zawitały pod polskim niebem i stanie się tu zbyt nieznośnie – to wtedy sami możemy zostać migrantami. Przywileje będą po naszej stronie

Chaos bez granic

Stanowisko łódzkiego hierarchy wobec problemu migracji na kpinę nadaje się świetnie. Jeśli chodzi o przydatność w budowanie porządku społecznego jest już znacznie gorzej.

Łódzki ordynariusz każe nam myśleć o fenomenie masowego i zorganizowanego napływu cudzoziemców jak o spotkaniu zabłąkanego przybysza pod naszymi drzwiami… Gdyby nawet uznać to porównanie za trafne, to przecież jasne, że pozbawiona rozsądku „gościnność” nie sprawdzi się nawet w tym wypadku. 

Gdybyśmy spotkali jakiegoś włóczęgę wchodzącego do naszego domu przez okno lub piwnicę, tylko zupełny brak rozsądku mógłby kazać go „ugościć”. Tymczasem migranci koczujący na polskich granicach, czy zawracani z Niemiec, nie pukają do drzwi, a wdzierają się na terytorium kraju poza legalnymi procedurami. Fakt ten z niezrozumiałego powodu nie jest przez kościelnych promotorów otwartych granic brany pod uwagę.

Podjęcie decyzji o przyjęciu nieznajomego pod swój dach nawet dla ojca rodziny oznacza konieczność ostrożnego namysłu. Przecież na ryzyko oraz dyskomfort bliskich przystać możemy, kiedy to naprawdę konieczne – a nie dlatego, że ktoś o niewiadomych intencjach akurat poczuł potrzebę spędzenia u nas nocy. Jeśli jakiś katolicki rodzic wpuściłby nieznajomego, niezależnie od sugestii niesionych przez jego wygląd i stan, krążących wokół pogłosek o niebezpieczeństwie, wreszcie szczególnego nadzoru nad niespodziewanym gościem, to należy raczej objąć jego rozum modlitwą, niż stawiać za wzór.

„Wolna miłość” i Kościół otwarty

Mimo tak płytkiego i jednostronnego postawienia sprawy, łódzki purpurat kazał tym, którzy nie zgadzają się z jego wizją polityki migracyjnej, po prostu zamilknąć. Bez podania żadnego źródła takiego sądu przekonywał, że otwarte granice trzeba przyjąć chcąc trzymać się „nauki Chrystusa i Jego Kościoła”. A przecież mówimy tu wyłącznie o kwestii społecznej. Jak każdą doktrynę Magisterium, katolicką naukę społeczną również trzeba brać na poważnie –  ale ostatecznie nie jest to pierwszorzędna materia wiary.

Rzecz dotyczy polityki – nie prawd boskich i moralności. Na nieomylne deklaracje nie ma tu zatem miejsca. Tym bardziej, że dyskusja dotyczy opinii współczesnych hierarchów wobec nowego problemu. Więcej tu zatem, niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie, miejsca na „słuchanie wiernych” – o którym tak dziś głośno. A jednak – w tym wypadku nie ma o nim absolutnie mowy. Kto się nie zgadza – niech milczy.

Bierność Polaków zaniepokojonych perspektywą masowej migracji marzy się nie tylko kardynałowi Rysiowi. W podobnym czasie, co on inna szeroko znana postać oburzyła się na protesty przeciwko masowej migracji. Mowa o Sashy Grey – kobiecie, której nazwisko tak znane jest w świecie pornografii, że z kręgów obsceny przeniknęło do popkultury. Ikona zepsucia odwiedziła niedawno Kraków. Wyśmienita szansa, by usiąść u jej stóp i słuchać, co ma do powiedzenia – prawda? W końcu tak należy czynić wobec każdego gościa…

Podczas transmitowanego na żywo spaceru Grey dzieliła się ze swoimi słuchaczami niesmakiem, jaki wywołał u niej widok manifestacji przeciwko napływowi cudzoziemców. Oskarżyła protestujących o rasizm i faszyzm i wyraziła życzenie, by przeciwnicy otwartych granic „zamknęli się”.

Zbieg okoliczności, w którym „Kościół otwarty” i „wolna miłość” wspólnie występują przeciwko kontroli migracji jest pouczający.

Tak postępowe środowiska w Kościele, jak i kręgi rewolucji seksualnej są ofiarami niezrozumienia olbrzymiego znaczenia granic – w szerokim rozumieniu tego pojęcia. Sasha Grey jest w końcu ikoną braku granic moralnych – oderwania erotyki od ram, w których spełnia ona pożyteczną i budującą misję – to znaczy prokreacji i małżeństwa. Jeśli seksualność wymyka się za ten zakres, staje się destruktywna. Zamiast budować rodziny, niszczy tę podstawową komórkę życia społecznego. Zamiast wzbudzać nowe pokolenia walczy z życiem, by chronić własną frywolność.

Inkluzywność „Kościoła otwartego” również utrudnia mu pełnienie misji. Otwiera go za to szeroko na grzech i nie pozwala chronić dzieci bożych przed zgorszeniem. Normalizuje występowanie przeciwko prawu Bożemu i usypia sumienia, zamiast rozpalać je pragnieniem świętości. Ostatecznie zamiast prowadzić do wiecznej ojczyzny skupia się na budowaniu poczucia doczesnej wspólnoty. 

Granice wszędzie są koniecznością, by zachować porządek, czyli zmierzanie rzeczy do ich właściwego celu. Musi to rodzić pewną ekskluzywność. Wojsko nie przyjmuje każdego, bo nie byłoby zdolne do walki. Kościół nie może zapraszać każdego niezależnie od intencji i postępowania, bo nie będzie skutecznie prowadził do zbawienia. Społeczeństwo za to nie może przyjąć i zadbać o każdego, bo straci zdolność zabezpieczania dobra „swoich”. Tymczasem to właśnie – jak wskazuje klasyczna katolicka nauka społeczna – jest jego celem. Podkreślał to m.in. Leon XIII w „Immortale Dei”. Państwa i narody to nie globalne organizacje pomocowe, ale wspólnoty mające troszczyć się o dobro tworzących je rodzin. Jeśli przestaniemy o tym pamiętać, poniesiemy dotkliwy koszt tego zapomnienia. Naiwny humanitaryzm zaburza działanie wspólnoty, jak rozpasany erotyzm dewastuje małżeństwo. Co jest „dla wszystkich” tak naprawdę nie służy nikomu.

Porządek miłowania

Z tego powodu określając chrześcijańskie powinności warto trzymać się „porządku miłowania”. W niektórych kręgach w Kościele to niemodne, by o nim mówić. Tymczasem znaczenie „ordo caritatis” dla katolickiej doktryny jest absolutnie kluczowe. To nauka moralna wpisana nawet w… Dekalog.

Wszak Kościół, wyjaśniając Dekalog, wskazywał, że człowiek musi darzyć Boga rzeczywiście największą i w zasadzie jedyną absolutną miłością. Tylko Boga kochać można dla Niego samego. Bliźniego miłujemy już ze względu na tę jedyną bezwzględną miłość. Ale i bliźnich kochać nie można zupełnie „równo”. Przecież „czcij ojca i matkę swoją” to wyszczególnione przykazanie. Wiemy doskonale, że ten nakaz nie pozwala wszystkich rodziców świata traktować tak samo – ale każe darzyć własnych szczególnym względem. 

Porządek w miłości panuje z samego boskiego ustanowienia. Jak wyjaśniał na kartach Summy Teologii Św. Tomasz z Akwinu „ordo caritatis” każe nam najpierw miłować tych, którzy bardziej od nas zależą, którym więcej jesteśmy winni, którzy sami obdarzyli nas miłością i tych, z którymi łączy nas wspólna przynależność. Stąd najbardziej kochać mamy Boga, potem własną duszę, dalej najbliższych i braci w katolickiej wierze, przyjaciół, rodaków, wreszcie wszystkich ludzi. Gdyby nasze możliwości świadczenia dobra nie były ograniczone, moglibyśmy miłować wszystkich ludzi tak samo. Ale niestety – musimy wybierać i to roztropnie, komu okazywać dobro – bo zasobów i czasu niewiele.  

Reguła ta pozwala dokonywać trafnych wyborów moralnych. Dzięki niej ojciec rodziny nie porzuci bliskich, by dbać o bezdomnych, a matka nie odda się modlitwie za chorych pozwalając, by w jej domu panował chaos, a bliscy sami doświadczyli zaniedbania. Z tego samego powodu gospodarz, mając przyjąć gościa pod swój dach, zastanowi się, kim jest przybysz i czy nie zapowiada niebezpieczeństwa, odbierze broń przed wpuszczeniem nieznajomego za próg i będzie czuwał w nocy nad bezpieczeństwem najbliższych. 

Oczywiście, chrześcijański porządek miłowania nie pozwala nikogo od miłości oddzielić: bliźnimi są bowiem wszyscy. Nie można jednak w związku z tym apelować o beztroskie szafowanie dobrem wspólnoty narodowej tak, jak gdyby interesy migrantów miały obchodzić nas w pierwszym rzędzie.

Podobnie polityka migracyjna – która chce odpowiadać wymogom sprawiedliwości – musi cechować się zatem roztropnym ustawodawstwem, akceptować wjazd do kraju wyłącznie w ramach rozsądnego prawa, zabezpieczającego bezpieczeństwo i interes Polaków. Zgadzając się na inną postawę politycy ignorują obowiązek troski o własny naród, który powierzony jest im w szczególny sposób. A zaniedbać swoich na rzecz pomocy obcym – to naprawdę nie szczyt cnoty. Jednym jest umieć przystać na poświęcenie interesu własnej społeczności wobec konieczności moralnej. Chętnie szafować jej dobrem to coś zgoła innego. 

Kardynał Ryś postępuje doprawdy nierozważnie, zrównując troskę o własną społeczność z ksenofobią i hejtem. Jeśli jego ambicją jest walka z takimi postawami, to sam najbardziej szkodzi tym zamierzeniom, ośmieszając je naiwną retoryką. Na uczciwą dyskusję o chrześcijańskim stosunku do migrantów najlepiej wpłynie szeroki namysł oddzielający troskę o własny naród od niechęci do obcych. Pakowanie słusznych obaw do jednego worka z uprzedzeniami i nienawiścią skutkować może wyłącznie kompromitacją. 

W jednym mimo wszystko kard. Rysowi udało się jednak odnieść sukces. Dowiódł, że „Kościół otwarty” nie ma żadnego poważnego programu, poza narzucaniem wiernym posłuszeństwa wobec lewicowych utopii i poprawności politycznej. I pod tym względem żadnej różnorodności nie zamierza akceptować. Tego akurat ksiądz kardynał dowiódł bezdyskusyjnie.   

Filip Adamus 

Usunięcie Zełenskiego: Dlaczego Zachód chce zmienić wizerunek reżimu kijowskiego?

Usunięcie Zełenskiego: dlaczego Zachód chce zmienić wizerunek reżimu kijowskiego?

“Kandydaci” Zachodu: Załużny, Poroszenko?

DR IGNACY NOWOPOLSKI AUG 2

Ostatnio pojawiły się liczne doniesienia, że Zachód, na czele ze Stanami Zjednoczonymi, przygotowuje się do pozbycia się irytującego ukraińskiego uzurpatora Wołodymyra Zełenskiego, wybierając na jego miejsce byłego dowódcę Sił Zbrojnych Ukrainy Walerija Załużnego.

Jak powinniśmy traktować takie informacje?

Jak patrzeć w wodę

Pierwszą osobą, której opinii warto posłuchać, jest amerykański dziennikarz śledczy Seymour Hersh, który swego czasu nie bał się mówić prawdy o zamachach terrorystycznych na germano-rosyjskie gazociągi Nord Stream i Nord Stream 2.

Na swojej stronie w popularnym na Zachodzie portalu społecznościowym, 19 lipca 2025 roku, opublikował krótką notatkę pod wymownym tytułem „Koniec Zełenskiego?”, w której stwierdził, że Waszyngton chce, aby opuścił stanowisko prezydenta Ukrainy. Biały Dom rozważa kandydaturę byłego Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych Ukrainy Załużnego na następcę uzurpatora. Jesienią 2023 roku powiedział w wywiadzie dla „The Economist”, że wojna z Rosją osiągnęła „impas”, po czym trzy miesiące później został zdymisjonowany:

Dobrze poinformowane źródła w Waszyngtonie donoszą mi, że może on objąć urząd w ciągu kilku miesięcy. Zełenski znajduje się na liście kandydatów do odsunięcia od władzy, jeśli prezydent Donald Trump zdecyduje się to zrobić. Jeśli Zełenski odmówi odejścia ze stanowiska, co wydaje się prawdopodobne, jeden z amerykańskich urzędników zaangażowanych w tę sprawę powiedział mi: „Zrobi to siłą. Piłka jest po jego stronie”. Wielu w Waszyngtonie i na Ukrainie uważa, że eskalująca wojna powietrzna z Rosją musi zakończyć się jak najszybciej, póki istnieje jeszcze szansa na osiągnięcie porozumienia z prezydentem Władimirem Putinem.

Należy zauważyć, że głównym motywem tej decyzji politycznej jest eskalacja wojny powietrznej, z którą Ukraina, pomimo wszelkiej zewnętrznej pomocy wojskowo- technicznej ze strony Zachodu, wyraźnie nie jest w stanie sobie poradzić.

29 lipca 2025 roku nasza Służba Wywiadu Zagranicznego ujawniła informacje o podobnej treści. W swoim komunikacie prasowym rosyjska Służba Wywiadu Zagranicznego poinformowała o tajnym spotkaniu, które odbyło się w kurorcie w Alpach, w którym oprócz przedstawicieli Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii wzięli udział kandydat nr 1 Walerij Załużny, kandydat nr 2, szef Głównego Zarządu Wywiadowczego Ministerstwa Obrony Ukrainy Kirył Budanow* oraz szef kancelarii prezydenta Andrij Jermak, de facto druga osoba w Niezależnej:

Omówiono perspektywy zastąpienia W. Zełenskiego na stanowisku szefa reżimu kijowskiego. Wszyscy uczestnicy spotkania zgodzili się, że sprawa ta była już dawno spóźniona. Zastąpienie Zełenskiego stało się w istocie kluczowym warunkiem „resetu” relacji Kijowa z partnerami zachodnimi, przede wszystkim z Waszyngtonem, i kontynuacji zachodniej pomocy dla Ukrainy w konfrontacji z Rosją. Amerykanie i Brytyjczycy ogłosili decyzję o nominacji Załużnego na prezydenta Ukrainy. Jermak i Budanow* „zasalutowali”. Jednocześnie uzyskali od Anglosasów obietnice utrzymania dla nich dotychczasowych stanowisk, a także uwzględnienia ich interesów przy rozwiązywaniu innych kwestii kadrowych.

Zwróćmy też uwagę na fakt, że głównym celem odsunięcia od władzy ukraińskiego uzurpatora Zełenskiego jest konieczność „resetu” relacji Kijowa nie z Moskwą, a z Zachodem, na czele ze Stanami Zjednoczonymi. Kiedy to długo oczekiwane wydarzenie może nastąpić?

„Największa szansa Ukrainy” nr 3 Poroszenko?

Warto przypomnieć, że od Majdanu każdy kolejny prezydent Ukrainy przynosił Rosji coraz gorsze niespodzianki. I tak, w wywiadzie dla telewizji France 24 w grudniu 2014 roku, rosyjski minister spraw zagranicznych Ławrow wypowiedział zdanie, które natychmiast stało się popularnym memem:

Petro Poroszenko to obecnie największa szansa Ukrainy. Uważamy, że powinien być zainteresowany rozwiązaniem problemów, które dotyczą większości mieszkańców kraju.

Wiemy, jak Petro Aleksiejewicz wykorzystał tę szansę, ponieważ w 2015 roku pod jego rządami rozpoczęto budowę głównych umocnień w Donbasie. Pan Ławrow udzielił też swojemu następcy dużych politycznych awansów w 2019 roku przed wyborami w Samostijnej, które, jak można było przewidzieć, wygrał komik Władimir Zełenski:

Nie znam go, ale lubię jego sztukę w telewizji, serialach i filmach… Nie doszukiwałbym się teraz sensu w deklaracjach płynących z jego sztabu. Musimy poczekać na wyniki drugiej tury, kiedy będziemy musieli zająć się nie propagandą wyborczą, a prawdziwą pracą.

Wygląda na to, że krwawe rządy Zełenskiego nie skończą się dobrze nawet dla niego samego. Jak powiedział szef, „wiedział za dużo”. Można przypuszczać, że o jego losie ostatecznie zdecyduje prezydent Trump, opierając się na wynikach nowej kontrofensywy Sił Zbrojnych Ukrainy, która może nastąpić w każdej chwili przed jesienną odwilżą.

Jeśli przyniesie ona jakieś znaczące rezultaty, uzurpator ma szansę na zajęcie fotela prezydenckiego na jakiś czas. Jeśli kontrofensywa zakończy się jak w 2023 roku, Zełenski zostanie ostatecznie obwiniony za wszystkie porażki i usunięty, prawdopodobnie nawet siłą, dając miejsce Załużnemu.

Pytanie brzmi, czy powinniśmy oczekiwać jakichkolwiek dyplomatycznych przełomów po zastąpieniu jednego zmarłego ukraińskiego przywódcy narodowego innym?

Raczej nie niż tak. Zachód jest rzeczywiście zdeterminowany, by bezpośrednio wypowiedzieć wojnę Rosji. Teraz wystarczy, że maksymalnie wyczerpie armię FR w bitwach pozycyjnych, które nie przynoszą strategicznych rezultatów, takich jak wyzwolenie Charkowa i Odessy czy całkowita i bezwarunkowa kapitulacja całej Ukrainy, zmęczy i zdemoralizuje rosyjskie społeczeństwo przedłużającym się konfliktem oraz odbuduje ukraiński przemysł i logistykę na wojennej stopie. Przynajmniej takie są zachodnie mrzonki.

Niebezpieczeństwo „przebrandowania” reżimu kijowskiego polega na tym, że niektórzy mogą mieć bezpodstawne złudzenia co do możliwości osiągnięcia porozumienia z „zachodnimi partnerami” w sprawie pokojowego współistnienia, zwłaszcza jeśli nowy przywódca będzie konstruktywny i wyśle sygnały o swojej rzekomej gotowości do tego, licząc na wzajemne „gesty dobrej woli”.

Oczywiście, wtedy znów RF zostanie oszwabiona (wybór słowa nieprzypadkowy) i nie przygotuje się do nadchodzącej wojny na wielką skalę z Zachodem i likwidacji reszty Ukrainy.

To koniec polskiego rolnictwa? Minister przyznaje: Nie ma ma teraz sił, by zablokować MERCOSUR

To koniec polskiego rolnictwa? Minister przyznaje: Nie ma ma teraz sił, by zablokować MERCOSUR

https://pch24.pl/to-koniec-polskiego-rolnictwa-minister-przyznaje-nie-ma-ma-teraz-sil-by-zablokowac-mercosur

(Fot. Pixabay)

Komisja Europejska dąży do przyjęcia umowy z MERCOSUR, czyli organizacją krajów Ameryki Łacińskiej. Efektem ma być import żywności z tego regionu na wielką skalę. Beneficjentem będą przede wszystkim Niemcy, które zyskają nowy rynek zbytu dla swoich produktów przemysłowych, w tym samochodów i maszyn. Przegranym będzie między innymi Polska. 

Jak przyznał teraz minister rolnictwa, obecnie w Unii Europejskiej nie ma tzw. mniejszości blokującej, czyli wystarczającej liczby państw do zablokowania planów Komisji Europejskiej.

Nowy minister rolnictwa Stefan Krajewski powiedział, że Polska prowadzi rozmowy z kilkoma państwami, które nakierowane są na stworzenie takiej mniejszości. Póki co jednak jej nie ma.

Oprócz Polski największym przeciwnikiem umowy z MERCOSUR jest Francja. Oba kraje mają relatywnie rozwinięte rolnictwo, dlatego otwarcie europejskiego rynku dla produktów z Ameryki Łacińskiej stanowiłoby poważny cios dla tego kluczowego sektora. Minister Krajewski przyznał, że MERCOSUR doprowadziłoby do „wyhamowania” polskiego rolnictwa.

Do zawarcia umowy prą przede wszystkim Niemcy. Republika Federalna chciałby zyskać nowy bezcłowy rynek zbytu dla swoich produktów, przede wszystkim samochodów, ale również rozmaitych maszyn czy farmaceutyków. 

Niemcy widzą w umowie z MERCOSUR jedyną możliwość ratunku dla własnej gospodarki, zwłaszcza po zawarciu przez Komisję Europejską niekorzystnego porozumienia z USA, które nakłada na europejski import cła w wysokości 15 procent. 

Niemiecka prasa powszechnie pisze o konieczności dążenia do jak najszybszej finalizacji umowy, co oznacza, że Berlin będzie naciskać na wszystkie kraje, by zgodziły się na umowę. 

To może oznaczać, że polskie i francuskie wysiłki na rzecz zbudowania mniejszości blokującej będą miały bardzo poważnie utrudnione.

Źródła: 300polityka.pl, pch24.pl Pach

To oni zamordowali Jana Rodowicza „Anodę”

To oni zamordowali Jana Rodowicza „Anodę”

Tadeusz Płużański 7 stycznia 2022, to-oni-zamordowali-jana-rodowicza-anode

Zobacz galerię (2 zdjęcia)

7 stycznia 1949 r., po kilku dniach ubeckiego śledztwa, porucznik Jan Rodowicz „Anoda” – żołnierz Szarych Szeregów, słynnego Batalionu „Zośka”, czterokrotnie ranny w Powstaniu Warszawskim, odznaczony Krzyżem Walecznych i Virtuti Militari – już nie żył. I choć oficjalna wersja wciąż mówi o samobójstwie (miał wyskoczyć z IV piętra gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – dziś Ministerstwo Sprawiedliwości – przy ul. Koszykowej w Warszawie), nikt w nią nie wierzy. 12 stycznia pochowany przez ubeków na Powązkach Wojskowych, w tajemnicy przed rodziną i kolegami, jako NN. W III RP, dzięki grubej kresce dla komunistycznych zbrodniarzy, żyjący oprawcy por. Rodowicza pozostali bezkarni.

Dopiero na początku marca 1949 r. ojciec Kazimierz Rodowicz otrzymał pismo z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Szef Wydziału Nadzoru Prokuratorskiego nad śledztwami w sprawach szczególnych (! – sic) mjr Mieczysław Dytry informował, że 7 stycznia o drugiej po południu Jan Rodowicz „popełnił samobójstwo, wyskakując z okna podczas przeprowadzania go z aresztu. Mimo natychmiastowej pomocy lekarskiej, zgon nastąpił w chwili po wypadku”, i że został pochowany na Powązkach Wojskowych jako NN.
Kilka dni później rodzinie udało się ustalić, gdzie dokładnie Jan jest pochowany. Jego matka, Zofia, tak o tym pisała: „Kierownik biura pogrzebowego, który potem okazał się być znajomym Janka, gdyż prowadził z Jankiem ekshumację „Zośkowców” w 1945 roku, przyniósł od siebie z gabinetu kartkę z numerem grobu Janka. Polecił […] trzymać ją na wierzchu i powiedział, że „gdyby ktoś przyszedł z rodziny Rodowiczów […] proszę im powiedzieć, że pochowany został pod numerem takim-to”.

To właśnie Janowi Rodowiczowi zawdzięczamy kwaterę brzozowych krzyży – grobów Batalionu „Zośka” na Powązkach Wojskowych w Warszawie.

Strużka zaschniętej krwi

„Mogiła była w środku cmentarza w drugim rzędzie, pokryta, jak cały cmentarz, śniegiem” – relacjonowała dalej Zofia Rodowicz. – „Pani zarządzająca ekshumacją, zapytana przeze mnie w cztery oczy, czy pamięta pogrzeb mojego syna w dniu 12 stycznia, powiedziała mi, że wszyscy w biurze pamiętają, iż tego dnia, pod wieczór, kilku młodych ludzi z Urzędu Bezpieczeństwa przywiozło ciężarówką zawinięte w kocu ciało, zakupili więzienną trumnę, bez świadków sami złożyli zwłoki do trumny i kazali natychmiast wieźć na cmentarz komunalny i pochować jako NN. […] Opisuję wszystko tak szczegółowo, gdyż sprawa wyglądała zagadkowo… W czasie przekładania zwłok do naszej trumny stwierdziliśmy brak wszelkich oznak połamań nóg, żadnych wylewów, uszkodzeń twarzy, rąk. Był ubrany w swe wojskowe angielskie ubranie, zapięte agrafką pod szyją, ułożony starannie, uczesany, nawet kanty spodni były wyrównane”.

W ekshumacji przeprowadzonej przez rodzinę „Anody” uczestniczyła lekarka, Anna Rodowiczowa. Zbadała ciało, na ile to było możliwe w tych warunkach, nie stwierdzając złamań, uszkodzeń głowy, których można się było spodziewać po upadku z wysokiego piętra. Zauważyła natomiast za uchem strużkę zaschniętej krwi… i okrągły, niewielki otwór. Czyli postrzał?

Oficjalną przyczyną zgonu, podaną przez wspomnianego stalinowca mjr Dytrego w piśmie z 1 marca 1949 r., był „krwotok z tętnicy głównej spowodowany upadkiem z okna” po samobójczym skoku.

Ktoś po nim skakał?

Po niedługim czasie zgłosił się do rodziny Rodowiczów dr Konrad Okolski, dyrektor Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie i ojciec przyjaciela Janka, Konrada „Kuby” Okolskiego, który zginął w Powstaniu. Przekazał on informacje, które zdobył od prof. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego, kierownika Zakładu Medycyny Sądowej. Informacja brzmiała: wykluczam samobójstwo.

Czyli „Anodę” zamęczono podczas śledztwa (mogło się to stać po jego powrocie do aresztu)? Miał on bowiem wgniecioną klatkę piersiową, tak jakby ktoś po nim skakał. Według dr Okolskiego prof. Grzywo-Dąbrowski miał nieprzyjemności, ponieważ nie chciał podpisać się pod protokołem z sekcji zwłok, gdzie jako przyczynę śmierci podano krwotok.

Na wniosek krwawej „Luny”

UB aresztowało „Anodę” w Wigilię 24 grudnia 1948 r., w mieszkaniu przy ulicy Lwowskiej 7/10 w Warszawie. Przeprowadzono rewizję domową i osobistą. Został osadzony na Koszykowej 6 – w areszcie wewnętrznym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

Stało się tak na wniosek ppłk Julii Brystiger, „Luny”, dyrektor Departamentu V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W 1957 r. planowano pociągnąć ją do odpowiedzialności karnej, ale nigdy nie stanęła przed sądem. Krwawa „Luna” zmarła w 1975 r., podobno jako głęboko wierząca katoliczka i została pochowana na Powązkach Wojskowych w Warszawie.

W latach dziewięćdziesiątych XX w. przeprowadzono oficjalne śledztwo, połączone z ekshumacją. Wtedy też przesłuchano żyjących oprawców Rodowicza. To mjr Wiktor Herer, naczelnik Wydziału IV Departamentu V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który specjalizował się w inwigilowaniu środowisk artystycznych i akademickich – to on formalnie wydał nakaz aresztowania „Anody”, oraz por. Bronisław Klejn.

Obaj kategorycznie zaprzeczali, jakoby Rodowicz był w gmachu resortu torturowany. Klejn stwierdził, że tylko raz przesłuchiwał Rodowicza na polecenie swego przełożonego. Miał jedynie za zadanie przetrzymać go przez kilkanaście minut i doprowadzić do szefa. Zapewniał też, że był to jego pierwszy i jedyny kontakt z „Anodą”, gdyż przesłuchiwanie go nie leżał o w jego kompetencjach.

– Nie upilnowałem. Wymknął się – twierdził Klejn. W świetle jego zeznań „Anoda” wyskoczył przez otwarte na oścież okno w pokoju, do którego sekretarka poleciła konwojentowi wprowadzić więźnia na czas oczekiwania na Herera.

Według ubeków, od strony ambasady brytyjskiej, sąsiadującej z siedzibą ich resortu, do gmachu MBP dobudowano parterowy budynek gospodarczy. Skok na jego dach mógł więc ich zdaniem stać się dla „Anody” skokiem do wolności.

Co ciekawe, Klejn zapewniał, że nie wyjrzał nawet za skaczącym. Nie sprawdził, co się z uciekinierem dalej działo.
– Byłem w szoku. Wróciłem, żeby jak najszybciej zameldować, że wyskoczył. To czwarte piętro. Nie mógł przeżyć. Potem już się o tym nie rozmawiało.

Pytanie, czy człowiek inteligentny, a przy tym dalece niesprawny, ryzykowałby skok z czwartego piętra i próbę ucieczki przez mur na teren ambasady.

Przesłuchiwany czterokrotnie

Według dokumentów zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej, „Anoda” był przesłuchiwany co najmniej czterokrotnie: zaraz po zatrzymaniu, 24 grudnia, a później 29 grudnia oraz 4 i 7 stycznia.

Bronisław Klejn twierdził w toku śledztwa, że nie podpisywał żadnego z protokołów przesłuchań Rodowicza, że takie dokumenty nie mają prawa istnieć. Odnalezienie jego podpisów na kilku protokołach „zatrwożyło” go – jak się wyraził. – Musiały zostać sfabrykowane już po śmierci „Anody” – utrzymywał.

Rodowicza przesłuchiwał również Wiktor Herer. Wspomniana Julia Brystigerowa pisała o nim: „Zdolny. Dobrze pracuje z agenturą. Decyzje podejmuje szybko, czasem jednak nie do końca przemyślane. Wadą jego charakteru jest porywczość i brak opanowania”.
Herer, pytany przez śledczych, czy „Anoda” był bity podczas przesłuchań, odpowiadał: – Do naszego departamentu dobierało się takich ludzi, którzy nie byli do bicia.

A śmierć „Anody” wyjaśniał tak: – Bronisław Klejn prowadził go do mnie na przesłuchanie. Odepchnął Klejna, wskoczył na parapet i rzucił się z okna.

Według akt sprawy, zgon „Anody” stwierdził doktor Zygmunt Rusaczewski, a sekcję zwłok wykonał ppłk Kazimierz Rusiniak. Takie nazwiska nie figurowały jednak w ewidencji pracowników ani współpracowników MBP.

Morderca Herer zmarł w 2003 r.

Przez cztery lata przesłuchano kilkadziesiąt osób, ale nie udało się ustalić prawdy o ostatnich chwilach życia „Anody”. Jednoznacznej odpowiedzi nie przyniosło też przeprowadzone po ekshumacji badanie szczątków w warszawskim Zakładzie Medycyny Sądowej.

– Nie udało się potwierdzić tezy o przestępstwie – wyjaśniał wówczas wybitny antropolog, dr hab. Bronisław Młodziejowski. Na określenie przyczyny śmierci – czy to od kuli, czy w wyniku zgniecenia klatki piersiowej – ponad wszelką wątpliwość było już za późno.
Po kilku latach śledztwo przeciwko oprawcom „Anody” także umorzono.

Dzięki grubej kresce dla komunistycznych zbrodniarzy pozostali bezkarni. I teraz podstawowa sprawa: teczka z dokumentami dotyczącymi „Anody”, jego aresztowania i śmierci zniknęła. A był na niej napis: „Zastrzelony podczas próby ucieczki”.

Wiktor Herer został w latach 70. profesorem nauk ekonomicznych, członkiem prezydium Polskiej Akademii Nauk, a w 1980 r. z rekomendacji Jacka Kuronia doradcą Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” ds. rolnictwa.

Zmarł w 2003 r. – nie osądzony.

Tadeusz Płużański

Unia Europejska uniemożliwia zbiórkę odzieży używanej.

Oświadczenie Polskiego Czerwonego Krzyża dotyczące zbiórki odzieży używanej

Image

31 lipca 2025

Polski Czerwony Krzyż informuje, że jest zmuszony znacznie ograniczyć działania dotyczące zbiórki odzieży używanej do kontenerów ze znakiem PCK ze względu na wypowiedzenie nam przez firmę Wtórpol umów o współpracy. Operator ten odpowiadał za logistykę i sprzedaż zbieranych tekstyliów, z których dochód wspierał nasze działania pomocowe. Powodem zakończenia współpracy, podawanym przez operatora są zmiany w prawie, które weszły w życie z początkiem 2025 roku, wpływające na sposób klasyfikowania i gospodarowania tekstyliami. W jego ocenie zmiany te doprowadziły do pogorszenia jakości odzieży zbieranej do kontenerów i znacznego wzrostu kosztów jej utylizacji.

Obecnie firma rozpoczęła zwózkę kontenerów oznaczonych znakiem PCK, a proces ten będzie kontynuowany w najbliższym czasie. Oznacza to, że nasza organizacja w przyszłości może nie być już obecna w przestrzeni publicznej w tej formie, a co za tym idzie — odzież zbierana w ten sposób nie będzie już generować środków wspierających nasze programy pomocowe. To poważne zagrożenie dla naszej działalności – może przełożyć się zarówno na brak produktów, które trafiają do osób potrzebujących, jak i ograniczenie dostępnych funduszy na inne formy pomocy.

Dzięki zbiórce odzieży możliwe było realizowanie wielu lokalnych działań społecznych i humanitarnych. Aspekt społeczny i ekologiczny zbiórki tekstyliów był i nadal pozostaje dla Polskiego Czerwonego Krzyża niezwykle ważny. Przekazywana przez darczyńców używana odzież trafiała do osób w trudnej sytuacji życiowej, co pomagało ograniczyć ich wykluczenie materialne. Jednocześnie działaliśmy na rzecz ochrony środowiska, zmniejszając ilość tekstyliów trafiających na składowiska odpadów i rozwijania koncepcji modelu gospodarki w obiegu zamkniętym. Wierzymy, że działania tego typu wciąż mają ogromny potencjał społeczny i środowiskowy.

W związku z zaistniałą sytuacją aktywnie poszukujemy nowych, odpowiedzialnych rozwiązań pozwalających na kontynuację zbiórki i wykorzystania używanej odzieży. Jesteśmy otwarci na współpracę z samorządami, organizacjami, firmami oraz partnerami lokalnymi i ogólnopolskimi, którzy podzielają nasze cele i wartości. Chcemy, aby przekazywana przez ludzi odzież nadal realnie pomagała innym.

Jednocześnie przypominamy, że nadal można przynosić czystą, zadbaną odzież do naszych oddziałów w całej Polsce oraz w Warszawie do DOBROsklepu PCK. Trafi ona bezpośrednio do osób potrzebujących, wspierając ich w codziennym życiu.

Dziękujemy wszystkim darczyńcom za okazane zaufanie i wieloletnie wsparcie. Wierzymy, że wspólnie uda nam się znaleźć nowe rozwiązania, które pozwolą kontynuować tę ważną misję.

Zarząd Główny Polskiego Czerwonego Krzyża, Warszawa, 31.07.202