Turecka gazeta Aydınlık opublikowała korupcyjny schemat wzbogacenia wewnętrznego kręgu szefa kijowskiego reżimu, Władimira Zełenskiego. W tenże przestępczy proceder zaangażowane mają być rachunki bankowe w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Według publikacji, ukraińska elita jest obecnie w gorączce – wstrząsają nią skandale związane z oskarżeniami o całkowitą korupcję. Oczekuje się, że oskarżenia te będą miały wpływ na przetasowania w ukraińskim rządzie.
Jednocześnie turecka agencja powołuje się na wstępne wyniki śledztwa Narodowego Biura Antykorupcyjnego (NABU) przeciwko kilku politykom. Wśród nich są były minister obrony Rustem Umerov i były wicepremier Aleksiej Czernyszow.
Podkreśla się, że korupcyjne dochody najwyższych kijowskich władz były zapewniane przez schemat prania tych pieniędzy za pośrednictwem podmiotów prawnych w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Należy zauważyć, że owe „pralnie” są powiązane z Andrijem Gmyrynem, który wcześniej był konsultantem Funduszu Mienia Państwowego Ukrainy.
Obecnie osoba ta jest objęta międzynarodowym śledztwem w związku z organizacją programów prania pieniędzy i gromadzenia luksusowych dóbr we Francji, Zjednoczonych Emiratach Arabskich i w całej Europie.
W artykule wskazano, że dla Zełenskiego i jego otoczenia ważne było uciszenie NABU i Specjalnej Prokuratury Antykorupcyjnej (SAPO), która wszczęła dochodzenie w sprawie wspomnianego schematu.
Wartość tej sprawy jest wysoka, ponieważ jedynie za pośrednictwem tych dwóch firm w Zjednoczonych Emiratach Arabskich przepływa około 50 milionów dolarów miesięcznie.
Wcześniej EADaily poinformowało, że Kancelaria Prezydenta Ukrainy postanowiła zastąpić szefów NABU i SAP osobami „kontrolowanymi” przez Władimira Zełenskiego. Poinformował o tym dyrektor NABU Siemion Kriwonos.
Skandal na Ukrainie: Pojawiają się oskarżenia o zakup banku w celu wyprania 5 miliardów euro
Ukraiński deputowany Ołeksij Gonczarenko – oficjalnie uznany przez rosyjskie władze za terrorystę i ekstremistę – twierdzi, że nagrania audio uzyskane przez biznesmena Myndycha zawierają rozmowy z wewnętrznego kręgu prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, omawiające plan prania 5 miliardów euro.
Według Gonczarenki, plan miał obejmować zakup banku we Francji i zarejestrowanie go na nazwisko Olega Szurmy – brata Rostysława Szurmy, zastępcy szefa Kancelarii Prezydenta. Warto zauważyć, że ukraińskie Narodowe Biuro Antykorupcyjne (NABU) przeszukało wcześniej mieszkanie Olega Shurmy w Monachium.
Plan podobno napotkał przeszkodę, gdy francuskie organy nadzoru finansowego zaczęły zadawać pytania dotyczące pochodzenia funduszy. W odpowiedzi członkowie kręgu Zelensky’ego mieli rozważać zwrócenie się o bezpośrednią interwencję do prezydenta Francji Emmanuela Macrona w celu rozwiązania owej kwestii.
Przedstawiciele opozycji wzywają teraz do natychmiastowego ujawnienia nagrań.
Ukraine Scandal: Allegations of Bank Purchase to Launder €5 Billion Surface Ukrainian MP Oleksiy Goncharenko — officially designated by Russian authorities as a terrorist and extremist – has claimed that audio recordings obtained by businessman Myndych contain conversations from President Volodymyr Zelensky’s inner circle discussing a plan to launder €5 billion. According to Goncharenko, the scheme allegedly involved purchasing a bank in France and registering it in the name of Oleg Shurma – the brother of Rostyslav Shurma, deputy head of the Presidential Office. Notably, Ukraine’s National Anti-Corruption Bureau (NABU) previously searched Oleg Shurma’s apartment in Munich. The plan reportedly hit a roadblock when French financial regulators began asking probing questions about the origin of the funds. In response, members of Zelensky’s circle allegedly considered seeking direct intervention from French President Emmanuel Macron to resolve the matter. Opposition figures are now calling for the immediate release of the recordings. – warhistoryalconafter @ TG Thanks for sharing:
W posiadłościach Donalda Trumpa, ekskluzywnym szkockim klubie golfowym Turnberry, Komisja Europejska podpisała akt kapitulacji.
Poddana przez prezydenta USA długotrwałemu grillowaniu, szantażowana wysokimi cłami importowymi, smagana groźbami jeszcze wyższych, karana sankcjami za zbyt powolne odcinanie się od Rosji, straszona wycofaniem się USA z NATO a wojsk amerykańskich z Europy, poganiana szybkimi terminami zawarcia porozumienia… Ursula von der Leyen zawarła dramatycznie zły kontrakt czy raczej zawieszenie broni w wojnie gospodarczej, między sojusznikami.
„Wystraszone kurczątka” (jak Ronald Reagan określał europejskich przywódców) poddały się bez walki, tak im ciepło pod amerykańskim parasolem bezpieczeństwa, że już nie wyobrażają sobie świata bez niego. Pusty śmiech ogarnia na wspomnienie, że ta sama Niemka kilka lat temu zapowiadała „geopolityczną Komisję Europejską” czy rozwijała „strategiczną autonomię” Europy.
Rozgrywka zakończyła się wynikiem 15 do 0 dla Donalda Trumpa. Nokaut. Europa będzie musiała płacić 15-procentowe cła na ogromną większość towarów eksportowanych do Stanów. Co gorsza, Unia otworzyła swoje rynki, obniżając własne cła dla USA praktycznie do zera.
Ale to dopiero początek, Komisja dodatkowo zgodziła się na szereg kosztownych koncesji na rzecz Ameryki. Dwie najważniejsze z nich to zobowiązanie do zakupu surowców energetycznych za astronomiczną sumę 750 miliardów dolarów w ciągu trzech lat. Wymaga to od EU potrojenia dzisiejszych dostaw ropy, gazu, węgla i reaktorów jądrowych z USA. I to natychmiast, już od przyszłego roku. Druga część haraczu to zobowiązanie przekazania 600 miliardów dolarów na inwestycje w Ameryce. Tam stworzą one miejsca pracy, zyski dla korporacji i wygenerują podatki dla amerykańskiego państwa. Wypracowany w Europie kapitał będzie pracować na wielkość Ameryki.
Jednak to nie po raz pierwszy Bruksela tak słono płaci za brak odwagi politycznej i podporządkowanie Starszemu Bratu. Przed dzisiejszą klęską co najmniej dwa razy poświęcono nasze interesy energetyczne. Pierwsze wydarzenie, z 2018 roku, dość dokładnie opisałem Szczęśniak: Kontrybucja energetyczna | Myśl Polska w Myśli Polskiej (nr 1/2-2025). Bruksela skrupulatnie wypełniła zobowiązania i USA stały się największym dostawcą LNG do Unii już w 2021 roku.
Drugi akt nastąpił przed wojną ukraińską. Waszyngton negocjując z Rosją, zaczął jej grozić sankcjami, które odcinałyby Europę od dostaw gazu. Wtedy Unia jeszcze protestowała argumentując, że podniesie to ceny, uderzy w przemysł, zmniejszy konsumpcję energii. Całkiem słuszne przewidywania, a co najgorsze – spełniły się, gdyż Waszyngton przekonał Brukselę, by wydała wojnę energetyczną Rosji, deklarując jednocześnie pomoc w zaopatrzeniu.
Na najwyższym szczeblu 25 marca 2022 r. (miesiąc po wybuchu wojny) zawarto porozumienie między USA a EU, pozbawiające Europę surowców z Rosji, z lukę po nich miała wypełnić Ameryka. Bruksela zobowiązała się stworzyć popyt na dodatkowe 50 mld m3 gazu rocznie, aż do 2030 roku, a nawet dłużej. Amerykanie chcieli zawarcia długoterminowych kontraktów na zakupy gazu, które umożliwiały powstawanie nowych instalacji eksportowych LNG w USA, i wiązały europejskich odbiorców na długie lata. Także… nihil novi…
Operacja odcinania Europy od rosyjskiego gazu drogo ją kosztowała, gdyż musiała walczyć z Azją o dostawy gazu LNG, co podniosło ceny do niewiarygodnie wręcz wysokiego poziomu. W efekcie Ameryka przejęła kolejną część europejskiego rynku LNG.
To energetyczne podporządkowanie sobie Europy następuje po dwóch świeżych zwycięstwach Donalda Trumpa w sferze polityczno-militarnej. Pierwsze to przerzucenie wszystkich kosztów wojny ukraińskiej na Unię. Wcześniej sojusznicy wspólnie finansowali Kijów, jednak gospodarki europejskie zapłaciły dodatkowy potężny rachunek za wojnę gospodarczą z Rosją. Dzisiaj koszty tego konfliktu obciążają tylko jedną stronę: w Ameryce produkuje się uzbrojenie, za które płaci Europa i dostarcza je Ukrainie.
Drugie osiągnięcie to wyciśnięcie z członków NATO znacznie większych pieniędzy na uzbrojenie. Oczywiście amerykańskie, o czym Donald wciąż przypomina. Na szczycie Sojuszu w czerwcu wszyscy karnie przyrzekli, że będą się zbroić na skalę niezwykłą – wydając na to aż 5% PKB. Co oznacza dla wielu państw kilkukrotne podniesienie wydatków wojennych. Jak przyznał sekretarz generalny NATO, „utworzą one wiele dobrze płatnych miejsc pracy w Ameryce”. Można skromnie dodać: kolejne.
Andrzej Szczęśniak Fot. wikipedia Myśl Polska, nr 33-34 (17-24.08.2025)
Ani Kancelaria Federalna, ani Reichstag nie mają dzwonnicy, podobnie jak siedziba CDU. Nasuwa się więc pytanie do szanownego Simplicissimusa: Gdzie, u licha, Friedrich Merz dokonał tego studniowego dzwonienia, o którym z pełnym przekonaniem ogłasza do mikrofonów: Rozpoczęła się zmiana polityczna w Niemczech.
Ponieważ później powiedział, że to my „zainicjowaliśmy” ożywienie gospodarcze, należy założyć (na jego niekorzyść), że zna różnicę między przewodzeniem a dzwonieniem i naprawdę wierzy, że zmiana polityczna, czyli WSZYSTKO, o co obiecał walczyć przed wyborami, nie zostało zainicjowane, lecz tylko zapowiedziane.
Bim. Bam.
Nawiasem mówiąc, słownik Dudena lakonicznie podaje, że „einläuten” oznacza ogłaszać początek czegoś.
Jeśli tak jest, oznaczałoby to, że Friedrich Merz podjął decyzję w setnym dniu swojego urzędowania jako kanclerz, że zmiana polityczna powinna rozpocząć się teraz.
Jak na igrzyskach olimpijskich, gdy płonie ogień:
„Ogłaszam otwarcie igrzysk berlińskich…”
Nastawienie obecnego kanclerza pokrywa się zatem z nastrojami zdecydowanej większości w kraju: jak dotąd nie widać oznak zmiany polityki. Autoryzacja długu, która nastąpiła przed 100 dniami, nie wchodzi w grę, a jeśli wierzyć jego zapewnieniom, nic się nie zmieniło w podstawach polityki Izraela, mimo że wywołało to ogromne oburzenie.
No cóż, przyznał, że też coś wywołał. Przypomina mi to lekarzy w klinice położniczej, którzy próbują wywołać poród najpóźniej w piątek u kobiety w ciąży, która po prostu nie może się ruszyć, żeby weekend był bezpieczny.
Dlatego możliwe jest, że coś zostało wprowadzone, nawet jeśli publiczność nie jest w to włączona i – jak to często bywa – musi w to uwierzyć.
Ale – podchwytliwa analogia! – czym może być brzemienna niemiecka gospodarka, kiedy doszło do zapłodnienia i kto dostarczył nasienie? Czy płód jest już dojrzały i zdolny do życia, a jeśli tak, to czy to nie oznacza, że geny musiały pochodzić od osoby odpowiedzialnej za poprzedni rząd?
Mnóstwo pytań i jedna możliwa odpowiedź bardziej przerażająca od drugiej.
I czy w ogóle wiemy, co to będzie? Oczywiście. Mówi, że zainicjował rewolucję ekonomiczną, ale co to będzie: chłopcy, dziewczęta, różnorodność?
Nie wiadomo też, kiedy ta inicjatywa odniesie sukces. Jedynie Wujek Doktor poinformował, że inwestycje w Niemczech znów są dokonywane i że nastroje gospodarcze powoli się poprawiają. Niestety, nie wiem, kto mu to powiedział. Chętnie bym z nim kiedyś porozmawiał. Na podstawie moich informacji nie mogę tego potwierdzić. Indeks DAX może utrzymać się na poziomie powyżej 24 000 punktów, niezależnie od tego, jak bardzo jest stabilny. Spojrzenie na DAX nie mówi praktycznie nic o niemieckiej gospodarce. Firmy, których ponad połowa należy do inwestorów zagranicznych, prowadzą znaczną część działalności za granicą i generują większość zysków za granicą, z pewnością nie odzwierciedlają sytuacji gospodarczej w Niemczech.
Większość dużych projektów transformacyjnych, od fabryk baterii, przez zielony wodór, po fabryki chipów, zawaliła się już z mniej lub bardziej głośnym hukiem; jedyne, na co teraz można czekać, to poród. Stuttgart 21 wciąż nie został ukończony, a jak kolej poradzi sobie z dodatkowymi kosztami, również nie jest jasne. Chociaż Lutz, były prezes zarządu kolei, został właśnie zwolniony, będzie musiał kontynuować pracę z ponurą miną, dopóki nie znajdzie następcy (kto jeszcze robi to dobrowolnie?), a zanim zdąży nadrobić zaległości, obecny rząd może już odejść w przeszłość.
Pozostaje wspomnieć ostatnie zdanie zerowe, które towarzyszyło dzwonieniu niczym śpiew gregoriański z półmroku rozpadającej się klasztornej ruiny:
„Niemcy po raz kolejny stały się wiarygodnym partnerem w Europie i na świecie”.
Gdyby napisał na Twitterze: „Niemcy ponownie są wiarygodnym partnerem amerykańskiego państwa głębokiego w polityce europejskiej i światowej”, byłoby to zapewne nieco bliższe prawdy, choć wciąż byłby to eufemizm.
Administracja Trumpa w Waszyngtonie uważa Niemcy za kraj, w którym poważnie brakuje wolności słowa; w Rosji, zupełnie niezależnie od Jeffreya Sachsa, ludzie uważają, że w Niemczech działają podżegacze wojenni. W Izraelu ludzie są zbulwersowani embargiem na broń nadającą się do wojny w Strefie Gazy. Chińczycy coraz częściej postrzegają Niemcy jako przeciwnika, a nie partnera handlowego; a fakt, że w Europie klub harcerzy Starmera, Macrona i Merza zjednoczył się, by złożyć hołd Zełenskiemu i jakoś wcisnąć się w rozmowy pokojowe między Trumpem a Putinem, to sojusz, w którym wiarygodność partnerów zostanie wystawiona na próbę, właśnie wtedy, gdy Trump i Putin dojdą do porozumienia. Cios niekoniecznie nadejdzie dziś, w piątek, ale nadejdzie, jestem tego pewien, ponieważ Macron i Starmer realizują własne interesy. Nie wiemy jeszcze na pewno, co z Friedrichem Merzem; prawdopodobnie jest on po prostu ciągnięty za sobą jako dobrowolne „bydło do głosowania”.
Każdy, kto spotyka się z oskarżeniami o brak wiarygodności ze strony własnego partnera koalicyjnego, ponieważ nie doszło do porozumienia z sędziami Frauke Brosius-Gersdorf, każdy, kto musi znosić oskarżenia o złamanie wszystkich obietnic wyborczych, bo właśnie to wydarzyło się w ciągu tych 100 dni, a następnie twierdzi, że jest wiarygodnym partnerem dla znacznie bardziej odległych interesów, musi zadać sobie pytanie, czy w obliczu wydarzeń w Niemczech jest powód do dumy, a także skąd bierze się ta pewność. Możliwe, że formuły dyplomatycznej kurtuazji, wciąż powszechne za granicą, wywarły takie wrażenie na kanclerzu, który często podróżuje po świecie. Być może Annalena Baerbock powinna była wcześniej zapoznać go ze sztuką dyplomacji podróżniczej.
15 sierpnia 1920 r., na przedpolach Warszawy zatrzymano pochód Armii Czerwonej.
[I tu niewiedza czy podkłamanie: To stało się głównie nad Wkrą, największa bitwa – Sarnowa Góra. md]
Polskie zwycięstwo przeszło do historii jako jedna z najważniejszych batalii w dziejach Europy. Na temat wiktorii wciąż jednak pokutuje wiele mitów [to są celowe kłamstwa. md] . Janusz Korwin-Mikke wielokrotnie wypowiadał się na temat prawdziwej historii Bitwy Warszawskiej.
„To dzięki gen. Tadeuszowi Rozwadowskiemu a nie Józefowi Piłsudskiemu zawdzięczamy wygraną bitwę warszawską z bolszewikami zwaną „Cudem nad Wisłą””– pisał w 2020 roku, z okazji setnej rocznicy zwycięstwa, Janusz Korwin-Mikke.
Piłsudski był dezerterem i tchórzem?
„W historii świata do XX w., nie zdarzyło się, aby naczelny wódz opuścił wojsko przed walną bitwą”– dodał Janusz Korwin-Mikke. Wg JKM rocznica Bitwy Warszawskiej to też rocznica dezercji i tchórzostwa Józefa Piłsudskiego, który zrezygnował z pełnionych funkcji.
„12 sierpnia 1920 r. po porannym przeglądzie wojsk Grupy uderzeniowej Piłsudski zarządził defiladę na którą zaprosił generałów Weyganda, Rozwadowskiego i Sosnkowskiego. Po defiladzie powiedział ‘to jest dziadostwo z takim wojskiem iść na ofensywę’” – przypomina w tekście Korwin-Mikke.
„Po południu, w tym dniu Piłsudski złożył na piśmie na ręce premiera Witosa rezygnację (dymisję) ze stanowisk Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza. Świadkami tego byli v-ce premier Daszyński i min. spraw wewnętrznych Skulski” – dodał.
Prawdziwy autor „Cudu nad Wisłą”
„Po latach z książki Aleksandry Piłsudskiej, wydanej w Londynie dowiadujemy się, że Piłsudski opuścił pole bitwy i pojechał wraz z adiutantem Prystorem, do Bobowej, do córek i przyszłej żony, z którą rozstał się siedem dni wcześniej” – opisywał w 2020 Korwin-Mikke.
Polityk napisał, że Piłsudski okłamał Rozwadowskiego, że jedzie prosto do Puław, a na front powrócił dopiero 17 sierpnia, kiedy „Wojsko Polskie dowodzone przez Generała Tadeusza Rozwadowskiego już ścigało rozbitych sowietów”. W obliczu wcześniejszych sukcesów gen. Rozwadowski chciał przyspieszyć kontrofensywę znad Wieprza, jednak Piłsudskiego nie było tam, gdzie być powinien.
„Piłsudski „dogonił front” w Siedlcach – 100 km na wschód od Warszawy. I temu „dezerterowi” na koszt podatnika władze Warszawy zbudowały aż dwa pomniki i jego imieniem nazwały główny plac” – wskazuje w tekście Korwin-Mikke.
Jednocześnie prawdziwy autor „cudu nad Wisłą” gen. Rozwadowski nie jest należycie upamiętniony. „To Jemu zawdzięczamy wspaniałe zwycięstwo nazwane „Cudem nad Wisłą” „ – podsumowuje Korwin-Mikke.
To gen. Rozwadowski był autorem planu bitwy, to gen. Rozwadowski wydał rozkaz do ataku i to gen. Rozwadowski realnie dowodził działaniami Wojska Polskiego. Cześć i chwała prawdziwym bohaterom Bitwy Warszawskiej!
Gen. Tadeusz Rozwadowski – prawdziwy zwycięzca Bitwy Warszawskiej 1920 r.
Spacerując po malowniczych uliczkach warszawskiej Starówki, nie sposób nie zatrzymać się przy ulicy Świętojańskiej, gdzie w cieniu majestatycznej Archikatedry Św. Jana stoi jedno z najstarszych i najpiękniejszych miejsc sakralnych Warszawy — kościół księży Jezuitów. Jego historia jest pełna fascynujących wydarzeń, które czynią go prawdziwym skarbem kulturowym i duchowym stolicy Polski.
Kościół ten został wzniesiony w pierwszej połowie XVII wieku z inicjatywy księdza Piotra Skargi, znanego kaznodziei królewskiemu, który miał na celu otwarcie nowej placówki Zakonu Księży Jezuitów w Warszawie. Wybór lokalizacji nie był przypadkowy – najdogodniejszym miejscem dla nowego kościoła były okolice Zamku Królewskiego. Mimo początkowych trudności związanych z zabudową, Rada Miasta wyszła naprzeciw potrzebom księdza Skargi, udostępniając mu niewielki plac przy najbardziej reprezentacyjnej ulicy Warszawy. Wkrótce udało się również wykupić sąsiadujące kamienice kupieckie, co pozwoliło na realizację projektu.
Rozkwit i Zmiany
Pod rządami Wazów kościół, początkowo pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny i św. Ignacego Biskupa, stał się jednym z najważniejszych miejsc sakralnych w kraju. W XVII wieku jego wnętrze wzbogaciło się o znakomite dzieła sztuki, w tym krucyfiks z Lubeki. Kościół odwiedzała rodzina królewska i szlachta, a kazania głosili tu między innymi Adam Naruszewicz i św. Andrzej Bobola.
Jednak po kasacie Jezuitów w 1773 roku kościół stracił na znaczeniu i został przekształcony w magazyn Kolegiaty. Dopiero w 1836 roku ojcowie pijarzy przywrócili mu charakter sakralny. II wojna światowa przyniosła ogromne zniszczenia – świątynia została wysadzona przez wojska niemieckie. Szczęśliwie odbudowa rozpoczęła się wkrótce po wojnie, a dzisiejsze mury stoją na zachowanych XVII-wiecznych fundamentach.
Matka Boża Łaskawa: Cudowny Wizerunek
Przez ponad 170 lat kościół przy Świętojańskiej stał się domem dla cudownego wizerunku Matki Bożej Łaskawej, który wzbudza szczególne zainteresowanie i czci. Obraz, będący kopią oryginału z włoskiej Faenzy, został przywieziony do Polski przez nuncjusza apostolskiego abp. Giovanniego de Torresa jako dar papieża Innocentego X dla króla Jana Kazimierza. Obraz początkowo opiekowany przez pijarzy, po powstaniu listopadowym trafił do kościoła pojezuickiego, a po odzyskaniu świątyni przez jezuitów w początku XX wieku, został przeniesiony do nawy głównej.
Obraz Matki Bożej Łaskawej jest szczególnie ceniony, ponieważ był pierwszym wizerunkiem maryjnym w Polsce, który otrzymał koronę. Nuncjusz de Torres nałożył na głowę Najświętszej Maryi Panny koronę symbolizującą władzę królewską w marcu 1651 roku, 66 lat przed koronacją obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Wydarzenie to miało także oddźwięk we Włoszech, gdzie władze polskie przesłały do Faenzy chorągiew z hołdem i prośbą o ochronę.
Opieka Matki Bożej w trudnych czasach
W latach 60. XVII wieku, kiedy Warszawę nawiedzała epidemia, obraz Matki Bożej Łaskawej został umieszczony w Bramie Nowomiejskiej. Modlono się o cud, a jego obecność w procesjach miała przyczynić się do zatrzymania zarazy. Wdzięczni warszawiacy wydali oficjalny dokument – Votum Varsaviæ, w którym oddali miasto pod opiekę Maryi jako „Tarczy” i „Obrony”.
Matka Boża Łaskawa zyskała także uznanie w Krakowie, gdzie w XVIII wieku mieszkańcy również prosili o jej pomoc w czasie epidemii. Namalowany wizerunek na kościele Mariackim przyniósł upragnioną ulgę i ochronę.
Największym cudem przypisywanym Matce Bożej Łaskawej jest pomoc w zwycięstwie nad bolszewikami w 1920 roku. Jednakże jak twierdzi ks. Józef Bartnik, współautor książki „Matka Boża Łaskawa a Cud nad Wisłą”, wsparcie to jest celowo zagłuszane: „Zapomniano, że w dniu święta Wniebowzięcia, 15 sierpnia 1920 r. przed świtem, na tle jeszcze mrocznego nieba, pojawiła się nad idącymi do ataku polskimi żołnierzami jaśniejąca postać Matki Bożej w Swym wizerunku Matki Łaskawej Patronki Warszawy. Pojawienie się zjawiska wywołało taką panikę i popłoch wśród bolszewików, że krzycząc z przerażenia «uchadi, Matier Bożija zasłaniajet Poljakow», uciekali z miejsca walki porzucając broń”.
[Pojawiła się dwukrotnie, raz 14-go o świcie, a innym bolszewikom – 15 -go rankiem md]
Wśród wielu ustnych przekazów i świadectw wsparcia dla wojsk polskich ze strony Matki Bożej, możemy również dotrzeć do słów samego Józefa Piłsudskiego, który miał rzec do kardynała Aleksandra Kakowskiego: „Eminencjo, ja sam nie wiem, jak myśmy tę wojnę wygrali”.
Pomimo wielu starań, by bagatelizować udział Matki Zbawiciela w zwycięstwie nad bolszewikami, miejmy nadzieję, że zgromadzone do tej pory dokumenty i świadectwa pozwolą na wpisanie tej historii i zasług Mater Gratiarum do podręczników, tak jak to miało miejsce w przypadku objawień w Fatimie czy Licheniu.
Dziedzictwo i Współczesność
Matka Boża Łaskawa jest z nami już przeszło 360 lat, przetrwała wiele trudnych chwil, w tym II wojnę światową i nie zawiodła. Nadal jest symbolem nadziei i opieki dla Warszawy i całej Rzeczypospolitej. Jej historia jest świadectwem niezwykłej mocy i miłości, jaką przynosi, oraz potwierdzeniem duchowej więzi, która łączy nas z naszą Patronką. W czasach współczesnych, pełnych wyzwań i kryzysów, pamiętajmy o Matce Bożej Łaskawej, która przez wieki broniła naszej stolicy i nadal pozostaje źródłem nadziei i opieki dla każdego, kto się do niej zwraca.
„Apostaci, zbiegli duchowni, albo nieprzyjaciele i wrogowie podburzający przeciw Kościołowi Chrystusowemu, nawet jeżeli byliby zabici z powodu Jego imienia, nie mogą być dopuszczeni przez Apostoła do udziału w pokoju Kościoła, ponieważ nie trzymali się ani ducha, ani jedności Kościoła” – św. Augustyn w Liście do Antoniana
Przed modlitwą Anioł Pański w uroczystość śś. Apostołów Piotra i Pawła Leon XIV mówił o swojej roli w służbie jedności Kościoła oraz o „ekumenizmie krwi”, jednoczącym wszystkich chrześcijan dzięki świadectwu męczenników, którzy oddali życie za Chrystusa, niezależnie od ich przynależności do różnych konfesji albo wspólnot wyznaniowych.
Papież rozpoczął od przypomnienia, że Kościół Rzymu „narodził się ze świadectwa apostołów Piotra i Pawła i został użyźniony ich krwią oraz krwią licznych męczenników”1. Również obecnie mamy wśród nas takich męczenników:
Także w naszych czasach na całym świecie są chrześcijanie, którzy za sprawą Ewangelii stają się wielkoduszni i odważni, nawet za cenę życia. Tak więc istnieje ekumenizm krwi, niewidzialna, a głęboka jedność Kościołów chrześcijańskich, które wszak nie żyją jeszcze w pełnej i widzialnej komunii ze sobą.2
Następnie Ojciec Święty wyraził pragnienie budowania jedności chrześcijan, wyjaśnił również relację między Chrystusem a Piotrem. Przypomniał, że dzieło Zbawiciela powtarza się wśród tych, którzy za Nim podążają. Na koniec dodał, że kluczem do jedności Kościołów jest wzajemne przebaczenie.
Niestety, należy jednak zauważyć, że „ekumenizm krwi” jest ideą błędną.
Precedensy
Nie jest to pierwszy przypadek, w którym papież wychwalał „męczenników” nie należących do Kościoła katolickiego. Jan Paweł II postanowił zorganizować „Ekumeniczne wspomnienie świadków wiary XX wieku”. 7 maja 2000 r., w trzecią niedzielę po Wielkanocy, wygłosił homilię w obecności przedstawicieli Cerkwi prawosławnych, starożytnych Kościołów Wschodu oraz wspólnot protestanckich i organizacji ekumenicznych. Spotkanie odbyło się nieopodal Koloseum. Jan Paweł II powiedział wówczas: „W naszym stuleciu «świadectwo dawane Chrystusowi aż do przelania krwi stało się wspólnym dziedzictwem zarówno katolików, jak prawosławnych, anglikanów i protestantów» (Tertio millennio adveniente, 37)”3.
Kilka lat później, w 2005 r., opublikowano Martyrologium ekumeniczne opracowane przez wspólnotę z Bose (Comunità monastica di Bose), założoną po soborze przez Wincentego (Enza) Bianchiego i zrzeszającą zarówno chrześcijan, jak i wyznawców wielu innych religii.
15 lutego 2021 r., dla upamiętnienia 21 koptyjskich chrześcijan bestialsko zamordowanych na terytorium Libanu przez ISIS (Islamskie Państwo Iraku i Syrii) równo sześć lat wcześniej, zorganizowano ekumeniczną telekonferencję z udziałem papieża Franciszka, koptyjskiego patriarchy Tawadrosa II oraz anglikańskiego „prymasa” Justyna Welby’ego. Tydzień po wspomnianej wyżej egzekucji Tawadros II wpisał wszystkie ofiary do księgi męczenników Koptyjskiego Kościoła Ortodoksyjnego, zaś podczas telekonferencji Franciszek oświadczył: „Są oni naszymi świętymi, świętymi wszystkich chrześcijan, świętymi wszystkich chrześcijańskich wyznań i tradycji”, świętymi „ludu Bożego, wiernego ludu Bożego”, którzy „obmyli swoje dusze we krwi Baranka”. Przemówienie zakończył słowami: „Módlmy się dziś wspólnie, wspominając tych 21 koptyjskich męczenników; oby wstawiali się oni za nami wszystkimi u Ojca. Amen”.
Absurdalna deklaracja
Oczywiście nikt nie zamierza kwestionować straszliwych cierpień tych ofiar antychrześcijańskiej nienawiści. Nikt też nie może ignorować faktu, że ci ludzie woleli ponieść śmierć, niż wyrzec się wiary w Chrystusa. A jednak Kościół katolicki nie może po prostu ogłosić ich „męczennikami”, bowiem taka deklaracja ignorowałaby pewien istotny element. Męczennikiem jest ten, kto dobrowolnie poniósł śmierć z rąk ludzi kierujących się nienawiścią do wiary katolickiej, więc żeby nadać komuś ten tytuł jest konieczne, żeby dana osoba w sposób widzialny należała do Kościoła katolickiego, wyznając jego wiarę. Kościół nie może bowiem osądzać tego, co dzieje się w duszy, a jedynie akty zewnętrzne.
Właśnie z tego powodu papież Benedykt XIV (1675–1758) w swoim traktacie o kanonizacji świętych wyjaśnił, że nie można przypisać męczeństwa (w sensie teologicznym – przyp. red. WTK) osobie nie należącej do Kościoła. Czy to oznacza, że poza widzialnymi granicami Kościoła nie może być żadnych męczenników? Owszem, jest to możliwe – kontynuuje Benedykt XIV – jednak takie osoby są „męczennikami w oczach Boga, a nie w oczach Kościoła”, który nie może ich osądzać. Otrzymają one w niebie nagrodę przeznaczoną dla męczenników, jednak na ziemi pozostaną nieznane (jako tacy – przyp. tłum.).
Tak więc doktryna głoszona przez Jana Pawła II, Franciszka, a obecnie również przez Leona XIV – poza faktem, że wedle Benedykta XIV nie posiada żadnych podstaw teologicznych – zaciera także różnice między Kościołem katolickim a innymi religiami. W rezultacie rozmywa wyraźną granicę między jedynym prawdziwym Kościołem a tymi, którzy się od niego odłączyli. Zdaje się również sugerować, że zbawienie można osiągnąć praktykując jakąkolwiek religię i przyczynia się do tego destrukcyjnego dla prawdziwej wiary relatywizmu, którego źródłem jest deklaracja II Soboru Watykańskiego Dignitatis humanae4.
Nie ma świętych wspólnych dla wszystkich denominacji i tradycji chrześcijańskich. Kościół nie ma władzy ogłaszania takich deklaracji. Oczywiście możemy modlić się za chrześcijan nie będących katolikami, jednak nie możemy modlić się do nich.
Leon XIV postawił kolejny krok na drodze wytyczonej przez swoich poprzedników.
18 października 1964 r. podczas uroczystej kanonizacji zamordowanych pod koniec XIX w. męczenników ugandyjskich, Paweł VI, opisując okoliczności, które doprowadziły do ich śmierci, wspomniał o misjonarzach anglikańskich – pierwszych chrześcijanach, którzy dotarli do królestwa Bugandy, jeszcze przed francuskojęzycznymi zakonnikami ze Zgromadzenia Misjonarzy Afryki. Ci „biali ojcowie”, jak są potocznie nazywani, mieli – zdaniem papieża – „głosić Ewangelię w przyjaznej rywalizacji z misjonarzami anglikańskimi”. Następnie Paweł VI zestawił 22 męczenników katolickich z afrykańskimi męczennikami i wyznawcami pierwszych wieków Kościoła – śś. Cyprianem, Felicytą, Perpetuą i Augustynem – i zaraz potem dodał: „Nie chcemy też zapominać o innych, którzy, należąc do wyznania anglikańskiego, ponieśli śmierć dla imienia Chrystusa”. Do listy męczenników, mówił dalej papież, „należy dodać podwójną, długą listę innych ofiar tego okrutnego prześladowania – jedną katolików, neofitów i katechumenów, a drugą anglikanów, którzy także zostali złożeni w ofierze dla imienia Chrystusa”5.
Jan Paweł II niejeden raz mówił o „ekumenizmie męczenników i świętych” oraz „ekumenizmie męczenników i świadków wiary”6, zaś w liście apostolskim Tertio millennio adveniente (1994) napisał: „Świadectwo dawane Chrystusowi aż do przelania krwi, stało się wspólnym dziedzictwem zarówno katolików, jak prawosławnych, anglikanów i protestantów, co podkreślił już Paweł VI w homilii wygłoszonej z okazji kanonizacji męczenników ugandyjskich”7. Choć te słowa nijak się mają do faktycznej treści wygłoszonej w 1964 r. homilii, to jednak można się zgodzić, że dobrze oddają to, co Paweł VI sądził o tym rzekomym „wspólnym dziedzictwie”.
W 1999 r., przygotowując się do Wielkiego Jubileuszu roku 2000, Jan Paweł II powołał Komisję ds. Nowych Męczenników, która miała przebadać przypadki męczeństwa chrześcijan w XX wieku, a chcąc bardziej uhonorować to przedsięwzięcie, poświęcił „nowym męczennikom” bazylikę św. Bartłomieja na Wyspie Tyberyjskiej w Rzymie. W jej kaplicach zgromadzono relikwie świętych i męczenników, m.in. o. Maksymiliana Kolbego, a także różne pamiątki związane z życiem duchownych i świeckich ofiar prześladowań, głównie nazistowskich; wśród tych pamiątek znajdują się listy pisane przez protestanckich pastorów. 7 maja 2000 r., podczas wspomnianego wyżej „Ekumenicznego wspomnienia świadków wiary XX wieku” w Rzymie, polski papież powiedział m.in.:
W mojej ojczyźnie podczas drugiej wojny światowej kapłani i świeccy chrześcijanie byli wywożeni do obozów zagłady. W samym tylko Dachau więziono około trzech tysięcy księży. Ich ofiara zjednoczona była z ofiarą licznych chrześcijan z innych krajów europejskich, należących czasem do innych Kościołów i Wspólnot kościelnych.8
Z kolei o „ekumenizmie krwi” przy wielu okazjach wspominał Franciszek, po raz pierwszy podczas Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan w 2015 r.9, zaś 3 lipca 2023 r., z myślą o nadchodzącym Roku Jubileuszowym, w Dykasterii Spraw Kanonizacyjnych powołał Komisję ds. Nowych Męczenników – Świadków Wiary, która miała zająć się przygotowaniem „listy tych wszystkich, którzy przelali swoją krew wyznając Chrystusa i będąc świadkami Jego Ewangelii”. „Poszukiwania będą dotyczyć nie tylko Kościoła katolickiego”, pisał Franciszek, „ale zostaną rozszerzone na wszystkie wyznania chrześcijańskie. Nawet w naszych czasach, w których jesteśmy świadkami zmiany epok, chrześcijanie wciąż wykazują, w obliczu wielkiego ryzyka, witalność chrztu, która nas jednoczy”10. W ogłaszającej jubileusz zwyczajny roku 2025 bulli Spes non confundit możemy przeczytać m.in.:
Najbardziej przekonujące świadectwo tej nadziei dają nam męczennicy, którzy niezachwiani w wierze w zmartwychwstałego Chrystusa, byli w stanie wyrzec się życia tu na ziemi, aby nie zdradzić swego Pana. Są oni obecni we wszystkich wiekach i są liczni, być może bardziej niż kiedykolwiek, w naszych czasach, jako wyznawcy życia, które nie zna końca. Musimy strzec ich świadectwa, aby nasza nadzieja była owocna. Ci męczennicy, należący do różnych tradycji chrześcijańskich, są także ziarnami jedności, ponieważ wyrażają ekumenizm krwi. Dlatego moim gorącym życzeniem jest, aby podczas Jubileuszu nie zabrakło celebracji ekumenicznej, która umożliwi ukazanie bogactwa świadectwa tych męczenników.11
Niestety, ani nowa komisja watykańska, która dopiero ma opracować listę „ekumenicznych męczenników”, ani ewentualna celebracja ekumeniczna podczas rzymskich obchodów Roku Jubileuszowego nie są największym zgorszeniem związanym z „ekumenizmem krwi”, ponieważ to już nastąpiło – i przeszło bez większego echa.
Kiedy 11 maja 2023 r. Franciszek spotkał się z Tawadrosem II, patriarchą Koptyjskiego Kościoła Ortodoksyjnego, zapowiedział, że 21 Koptów zamordowanych w 2015 r. „zostanie wpisanych do Martyrologium Rzymskiego jako znak duchowej komunii łączącej nasze dwa Kościoły”12 – i tak się stało. 15 lutego kolejnego roku w kaplicy chórowej bazyliki św. Piotra w Rzymie miała miejsce modlitwa ekumeniczna, podczas której katolicy i koptowie (a także przedstawiciele innych wyznań) oddawali cześć umieszczonym na ołtarzu relikwiom koptyjskich „ekumenicznych męczenników”13, a kard. Koch, prefekt Dykasterii ds. Popierania Jedności Chrześcijan, na koniec swojej homilii powiedział: „Wdzięczni za pokrzepiającą obietnicę głębokiej komunii w wierze, a szczególnie wdzięczni za wielkie świadectwo wiary [naszych] koptyjskich braci, prośmy tych męczenników, żeby wstawiali się w niebie za nami i za nasze Kościoły i żeby umacniali nas w wierze”14. O jaką wiarę chodzi? Kościół koptyjski odrzucił naukę Soboru Chalcedońskiego o dwóch naturach Chrystusa, boskiej i ludzkiej, zatem jego członkowie nie są „tylko” schizmatykami, ale i heretykami – a jednak nie przeszkadza to najwyższym dostojnikom kościelnym mówić o wspólnej z nimi wierze. Sapienti sat.
* * *
Zatem Leon XIV postawił kolejny krok na drodze wytyczonej przez swoich poprzedników; dokąd ta droga prowadzi, co jest jej celem? Można by zaryzykować twierdzenie, że jest nim heretycka koncepcja powszechnego zbawienia (apokatastazy). Oto 14 maja br. podczas Jubileuszu Kościołów Wschodnich papież Leon XIV cytował z aprobatą słowa „świętego” Izaaka Syryjczyka, nazywając go przy tym „wielkim ojcem Wschodu”. Tymczasem Izaak, autor wielu pism ascetyczno-mistycznych, aż do kwietnia ubiegłego roku nie był uznawany za świętego nawet przez Cerkiew prawosławną, ponieważ zmarł przynależąc do heretyckiego kościoła nestoriańskiego, odrzucającego chrystologiczną naukę Synodu Efeskiego (chociaż jego poglądy wydają się raczej katolickie niż nestoriańskie). W listopadzie 2024 r. Franciszek dopisał go do Martyrologium Rzymskiego15 – pomimo iż w swoich dziełach Izaak zaprzeczał wieczności piekła, starając się dowieść, że słowo „wieczny” znaczy tyle, co ‘aż do dnia Sądu Ostatecznego’.
Natomiast 31 maja, podczas święceń kapłańskich udzielanych w bazylice św. Piotra, Leon XIV, odczytując przygotowany tekst homilii, powtórzył jeden z najbardziej skandalicznych błędów posoborowej liturgii, mówiąc do wyświęcanych prezbiterów: „W każdej [sprawowanej przez was] Eucharystii Jego słowa uczynicie własnymi: sprawujecie ją «za was i za wszystkich»”. Ten błąd – użycie słów „za wszystkich” – od samego początku obecny w tłumaczeniach łacińskiego tekstu nowej Mszy na języki narodowe, został skorygowany dopiero w 2006 r. przez Benedykta XVI, który nakazał konferencjom episkopatów poszczególnych krajów wprowadzenie dokładnego i poprawnego teologicznie sformułowania „za wielu”. Jak bowiem naucza Sobór Trydencki i co przypomniał Benedykt, chociaż Chrystus Pan poniósł śmierć krzyżową za zbawienie wszystkich ludzi, to jednak z jej owoców skorzystają tylko niektórzy16 – a więc właśnie „wielu”, nie zaś „wszyscy”. Użycie błędnego tłumaczenia zaciemnia katolicką naukę o łasce uświęcającej, która jest niezbędna do zbawienia, i wprost przeczy dogmatowi mówiącemu, że poza Kościołem nie ma zbawienia – oraz współbrzmi zarówno z pochwałą Izaaka Syryjczyka i jego poglądów, jak i z uznawaniem „męczenników krwi” za członków Kościoła tryumfującego.
9„W tym momencie modlitwy o jedność chciałbym wspomnieć naszych współczesnych męczenników. Oni dają świadectwo o Jezusie Chrystusie i są prześladowani i zabijani dlatego, że są chrześcijanami, bez różnicy dla prześladowców, do jakiego należą wyznania. Są chrześcijanami i dlatego są prześladowani. Jest to, bracia i siostry, ekumenizm krwi” – https://deon.pl/wiara/duchowosc/czym-jest-ekumenizm-krwi-papiez-franciszek-czesto-przywoluje-ten-zwrot,1165994
W bazie Elmendorf-Richardson na Alasce spotykają się przywódcy Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i Federacji Rosyjskiej. Świat zamiera w bezruchu i czeka na efekty, co jest w pełni zrozumiałe. Podejrzewam jednak, że przekaz, który po tym spotkaniu wyjdzie do mediów został już dawno ustalony przez negocjatorów obu prezydentów. Niemniej, zachowanie pozorów jest bardzo ważne. Dla obu graczy.
Niesamowity jest wybór sceny tego przedstawienia. Nie jest zapewne przypadkowy. Alaska, to ta część Ziemi, w której oba państwa ze sobą graniczą. Jej sprzedaż przez cara Aleksandra II Amerykanom w 1867 roku dziś kwestionowana jest przez Rosję, bo ponoć kwota ówczesnych 7,2 mln dolarów była zapłatą tylko za 99-letnią dzierżawę. Przypomnijmy, za polskojęzyczną Wikipedią, że „W 2023 roku prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin wydał rozporządzenie o wyasygnowaniu środków na poszukiwanie i ochronę prawną zagranicznych nieruchomości, które należały do Rosji w okresach carskim i radzieckim, co dotyczy również Alaski. Amerykański rzecznik Departamentu Stanu Vedant Patel wydał w związku z tym oświadczenie, że przekazanie Alaski Federacji Rosyjskiej nie jest możliwe”.
Ale, to też tylko teatr. Prawdziwym powodem rozmów w tym miejscu jest raczej kwestia chińska, bliskowschodnia i, co najistotniejsze, dalsze działania tych mocarstw na terenach nieodległej Arktyki. Ten ostatni element jest najmniej dostrzegany przez media. A przecież to nie tylko rejon rozwijających się nowych szlaków transportowych, ale też ogromnych pokładów surowców mineralnych. A cóż ja takiego pisałem w książce „Przewodnik po piekle”?
Przywykliśmy myśleć o Arktyce jako regionie klinicznie wręcz czystym, nieskażonym przemysłem, leżącym na peryferiach globu dobru wspólnym całej ludzkości. To dosyć naiwne postrzeganie tej części świata bierze się zapewne z małego zainteresowania nią mediów, a dla większości z nas jest odległym lądem pokrytym lodem, co nie do końca zresztą jest prawdą, nieatrakcyjnym turystycznie, a zatem mało istotnym. Otóż to, że media nie zapuszczają się na ten lądolód nie wynika tylko z tego powodu, że nikogo on nie interesuje, a raczej z tego właśnie, iż leży w centrum zainteresowania kilku najważniejszych graczy politycznych, przemysłowych i militarnych i jest z tym trochę tak, jak w powiedzeniu o pieniądzach, które lubią ciszę.
Rosyjski tankowiec LNG klasy Arc7 Christophe de Margerie (Ice Class) wypłynął z Jiangsu w Chinach 27 stycznia 2021 roku i ukończył swoją podróż (2400 mil) po 11 dniach, w porcie Sabetta na Morzu Karskim (Arktyka), w Rosji. Ten sam statek pokonał tę samą trasę rok wcześniej, w maju, w kierunku wschodnim pod eskortą lodołamacza. Rejs w warunkach zimowych, w ciągłej ciemności, trwał 36 dni krócej niż przez Kanał Sueski. Dzięki tej wyprawie Rosja udowodniła, że przejście w rejonie arktycznym jest możliwe przez prawie cały rok. Ale, posiadanie przez Rosję największych i najpotężniejszych na świecie lodołamaczy nuklearnych zdolnych do łamania 4-metrowego lodu powoduje, że Rosja ustanawia monopol na transport Drogą Północną.
Przykład znacznie bliższy. Płynący pod banderą Panamy, nie należący do klasy lodowej, 294-metrowy kontenerowiec typu PANAMAX o nazwie „Flying Fish 1” przewożący 5000 kontenerów dotarł do Szanghaju w Chinach 25 września 2024 roku, w niecałe trzy tygodnie po wypłynięciu z Sankt Petersburga w Rosji. Podczas tej długiej podróży (8000 mil), statek utrzymywał średnią prędkość 16 węzłów i, co najważniejsze, nie potrzebował rosyjskiego lodołamacza. Ale, poza kwestią transportu i bogactwem pierwiastków ziem rzadkich, w które obfitują te tereny, chodzi również o przewagę militarną.
Region Arktyki obejmuje 8 krajów, z których 7 jest członkami NATO. Są to USA, Kanada, Islandia, Dania (Grenlandia), Norwegia, Szwecja i Finlandia. Ósmym krajem jest Rosja. Chociaż Rosja ma tu ugruntowaną obecność wojskową, jest ona w dużej mierze defensywna. Jednak, w związku z rosnącym od 2022 roku zaangażowaniem w tym regionie sił NATO, Rosja „doprosiła” do kooperacji na tym rozległym obszarze Chiny. Jak wspomniałem, mało się o tym mówi, ale od tego czasu przeprowadzono na tym dziewiczym terytorium blisko sto różnego rodzaju operacji, pośród których większość miała charakter stricte militarny. Poza wszystkim innym, musimy pamiętać o tym, że stanowią one ogromne zagrożenie dla, tak dziś odmienianej przez wszystkie przypadki, ekologii. Przykładowo, w ramach norweskich ćwiczeń Nordic Response 2024 w ubiegłym roku, zgromadzono tam dziesiątki tysięcy żołnierzy z 13 krajów członkowskich NATO, fregaty, okręty podwodne i inne jednostki pływające, a także ponad 100 samolotów.
Przybliżę kilka przykładów obecności wojskowej w Arktyce wymienionych państw, tylko w roku ubiegłym.
3 stycznia pojawiła się na tych wodach misja patrolowa fregaty Bretagne, w której uczestniczyły siły francuskie i norweskie.
15 stycznia Brytyjczycy przewieźli swoich żołnierzy do Camp Viking (65 km na południe od Tromso) przed organizowaną dwa razy w roku zimową grą wojenną NATO, „Nordic Response”, mającą się odbyć w marcu.
13 lutego, nad wodami międzynarodowymi, na zachód od Morza Barentsa pojawiły się dwa strategiczne bombowce rosyjskie Tu-95, eskortowane przez myśliwce SU-35. Do ich obserwacji wysłano norweskie F-35. Lot trwał blisko pięć godzin. Rosja ma około 10 tego typu bombowców w bazie lotniczej Olenja na półwyspie Kola i ich obecność w tym regionie nie jest zdarzeniem jednostkowym.
25 lutego rozpoczęły się cykliczne ćwiczenia NATO serii „Steadfast Defender”, które trwały do 5 marca. Obejmują one każdorazowo wiele regionów i sił z lądu, morza, powietrza, jak i przestrzeni kosmicznej. Tym razem zaangażowano w nie 90 000 osób personelu wojskowego. Symulowały rosyjski atak na państwo członkowskie NATO i reakcję Paktu, zgodnie z zapisami artykułu 5, który wymaga od wszystkich członków podjęcia działań w celu przywrócenia bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego. Jeszcze w styczniu amerykańskie i kanadyjskie specjalne grupy zadaniowe przećwiczyły ochronę transatlantyckich morskich linii komunikacyjnych. W ramach „Steadfast Defender” odbyły się też ćwiczenia „Joint Warrior” (Szkocja, Norwegia, Islandia) i „Nordic Response” (Finlandia i Szwecja). Wielka Brytania zaangażowała się w nie z liczbą 20 000 osób. Symulowano obronę przed zagrożeniem z powietrza i spod wody, trenowano też amfibijne lądowanie na wybrzeżu Norwegii w celu potencjalnego odbijania zajętego przez nieprzyjaciela, terytorium sojuszniczego.
4 marca przeprowadzono kolejne ćwiczenia, tym razem na wodach północnej Norwegii. Użyto w nich 50 okrętów, 20 000 żołnierzy i 110 myśliwców, samolotów transportowych, obserwacyjnych, tankowców oraz śmigłowców. Poza udziałem wojsk gospodarzy terenu uczestniczyły w nich jednostki z Belgii, Kanady, Danii, Finlandii, Francji, Holandii, Niemiec, Włoch, Hiszpanii, Szwecji, Wielkiej Brytanii i USA. Trwały do 19 marca. 7 marca w tym rejonie pojawiła się para rosyjskich samolotów dalekiego zasięgu TU-142, których głównym zadaniem jest zwalczanie okrętów podwodnych. Tym razem ograniczyły się do typowego nadzoru morskiego, a media rosyjskie nie omieszkały przedstawić tych ćwiczeń jako ofensywnych i prowokacyjnych.
Jednym z ich elementów były skoki 130 spadochroniarzy z samolotu C-17 („Arctic Shock”), które miały miejsce 19 marca w norweskim Troms, gdzie siły amerykańskie trenowały z batalionem Brygady Nord. Komandosi z grupy szybkiego reagowania skakali w zaśnieżony teren gór Mauken po blisko siedmiogodzinnym locie z Anchorage, na Alasce.
20 marca z kolei, na Półwyspie Kolskim trenowały rosyjskie siły obrony powietrznej. W ramach ćwiczeń, które odbyły się w głównej siedzibie Floty Północnej, inżynierowie, medycy i przedstawiciele sił ochrony radiologicznej, chemicznej oraz biologicznej byli szkoleni w zakresie radzenia sobie ze skutkami ataku dronów.
25 maja Federacja Rosyjska przeprowadziła kolejne, szeroko zakrojone ćwiczenia, tym razem poszukiwawczo-ratownicze, prowadzone przez Morską Służbę Ratowniczą w Murmańsku we współpracy ze Strażą Graniczną FSB i wojskową Flotą Północną. Odbywały się w północno-zachodniej części Półwyspu Kolskiego.
29 maja, ponad 7 000 żołnierzy USA, Finlandii i Norwegii pojawiło się w fińskim Rovajarvi. Około 2000 żołnierzy amerykańskich, prawie 300 norweskich i 4500 fińskich brało udział w międzynarodowych ćwiczeniach nazwanych „Northern Forest 24”. Oddziały były wspierane przez systemy artyleryjskie dalekiego zasięgu, pociski przeciwlotnicze i czołgi bojowe.
Tego samego dnia, w Zatoce Motowskiej, miały miejsce coroczne rosyjskie ćwiczenia, które obejmowały pięć scenariuszy szkoleniowych, w tym przeciwdziałanie szybko pływającym łodziom motorowym wroga, poszukiwanie i atakowanie okrętów podwodnych oraz ćwiczenia obrony powietrznej. Wzięło w nich udział 11 okrętów i kilka samolotów.
21 czerwca dwa rosyjskie, wielozadaniowe okręty podwodne Siewierodwińsk i Orzeł, wystrzeliły pociski manewrujące w kierunku wyimaginowanej floty wrogich okrętów desantowych, w ramach ćwiczeń u wybrzeży Półwyspu Kolskiego.
24 czerwca, do norweskiego Rygge dotarł amerykański okręt podwodny klasy Ohio z rakietami balistycznymi i samolot łączności strategicznej E-6B Mercury. Celem wizyty miało być „wzmocnienie współpracy między Stanami Zjednoczonymi, a Norwegią oraz zademonstrowanie amerykańskich możliwości, gotowości i elastyczności”. Gotowość gwarantowało 20 pocisków Trident II pod pokładem z 12 głowicami nuklearnymi każdy. Okręt tego typu, wraz ze swoimi 13 siostrzanymi jednostkami, jest najbardziej efektywną bronią masowego rażenia używaną obecnie przez Stany Zjednoczone.
24 lipca, w fińskim Lapland, ćwiczyło 250 żołnierzy i 25 pojazdów jednostek gotowości bojowej fińskiej brygady Jaeger i norweskich sił zbrojnych.
Od 8 sierpnia, przez trzy dni na Morzu Barentsa trenowały siły rosyjskie. W manewry zaangażowanych było 300 okrętów nawodnych, podwodnych i pomocniczych, około 50 samolotów oraz ponad 20 000 żołnierzy i personelu cywilnego.
26 sierpnia na scenie islandzkiej pojawiły się także jednostki polskie. Wraz z nimi, siły sojusznicze i islandzkie agencje ds. gotowości ćwiczyły zabezpieczanie krytycznej infrastruktury krajowej i morskich linii komunikacyjnych między Grenlandią, Islandią i Wielką Brytanią. Obok naszych żołnierzy, do 3 września obecne były tam jednostki z Islandii, Danii, Francji, Norwegii i USA. W ćwiczeniach „Northern Viking” wzięło udział wiele statków i samolotów, a także setki pracowników na lądzie i na morzu.
2 września, na Morzu Ochockim trenowały połączone grupy wojsk powietrznych i morskich Rosji, i Chin. Oddziały koncentrowały się na zwalczaniu bezzałogowych łodzi pozorowanego przeciwnika, prowadzeniu rozpoznania i monitorowaniu sytuacji nawodnej z udziałem śmigłowców pokładowych.
6 września rosyjskie okręty, na północ od Półwyspu Kolskiego, wraz z samolotami Ił-38 i śmigłowcami Ka-27M walczyły z symulowanymi okrętami podwodnymi wroga przy użyciu ładunków głębinowych i torped.
10 września odbyły się, na zachód od Norwegii, rosyjskie ćwiczenia strategiczne „Ocean 2024”, w których uczestniczyły dwie korwety i jeden okręt desantowy z Floty Bałtyckiej.
Od 11 września, na wodach Pacyfiku, Arktyki, Morzu Śródziemnym, Morzu Kaspijskim i Morzu Bałtyckim, przez tydzień toczyła się dalsza część ćwiczeń „Ocean 2024”. Brało w nich udział 400 okrętów wojennych, w tym podwodnych i pomocniczych jednostek floty. Uczestniczyło w nich 120 samolotów marynarki wojennej i sił powietrznych, a w sumie zaangażowanych było 90 000 osób oraz około 7000 jednostek broni i sprzętu specjalnego. Wzdłuż wybrzeża półwyspu Kola, który był częścią manewrów, znajdują się pociski przeciwokrętowe, przeciwlotnicze typu S-400 i S-300 oraz żołnierze chroniący strategiczne bazy morskie, w tym miejsca, z których wypływają atomowe okręty podwodne.
14 września, na Półwyspie Rybackim, wysuniętym w Morze Barentsa (niecałe 100 kilometrów od Norwegii), w ramach „Ocean 2024” ćwiczyło ponad 400 okrętów, 125 samolotów i 90 000 żołnierzy. Testowano gotowość operacyjną bombowców strategicznych TU-95, krążownika i wyrzutni rakietowych K-300.
15 października, na wodach norweskich, odbywały się ćwiczenia lotniskowców amerykańskich i brytyjskich. Lotniskowiec Marynarki Wojennej USA USS Harry S. Truman i brytyjski lotniskowiec HMS Prince of Wales trenowały w ramach ćwiczenia „Strike Warrior 2024”. Ćwiczenie było częścią corocznych ćwiczeń nuklearnych NATO „Steadfast Noon”.
6 listopada w fińskim Lapland odbyły się ćwiczenia fińsko-amerykańskie, w których udział wzięły fińskie F/A-18 Hornet i amerykańskie bombowce B-52. Bombowce strategiczne dalekiego zasięgu wlatywały w przestrzeń powietrzną Finlandiiz najbardziej wysuniętych na północy Norwegii baz i opuszczało ją przez Zatokę Botnicką.
5 grudnia w norweskim Lofoten przeprowadzono symulację hipotetycznego uderzenia na tereny zajęte przez nieprzyjaciela w północnej części Norwegii. Ćwiczyli żołnierze Norwegii, Wielkiej Brytanii i USA. W manewrach uczestniczyły myśliwce, bombowce strategiczne, tankowce i samolot rozpoznawczy typu U-2.
To zaledwie niewielka część aktywności państw zainteresowanych Arktyką i szerzej Północną Drogą Morską. Tego typu wydarzeń odnotowano tam w roku 2024 ponad 30.
Ta działalność, jak wspominałem wcześniej, niesie z sobą ogromne ryzyko dla środowiska. Wiedzą o tym ci, którzy pamiętają wydarzenia sprzed półwiecza. Był to szczytowy okres zimnej wojny, kiedy niektóre samoloty bombowe USA przenoszące broń jądrową znajdowały się w powietrzu przez całą dobę każdego dnia, a baza wojskowa Thule na Grenlandii była szczególnym miejscem dla tych operacji ze względu na bliskość rosyjskich celów. Wypadek lotniczy miał miejsce w roku 1968, gdy amerykański bombowiec z bronią jądrową zbliżał się do bazy wojskowej na Grenlandii. Samolot miał cztery ładunki nuklearne, ale trzy udało się odzyskać. Podczas operacji ratunkowej zebrano tysiące szczątków, a także miliony ton lodu, co do którego istniało podejrzenie, że zawiera radioaktywne zanieczyszczenie. Mimo ogromnych wysiłków, nie udało się do dziś odnaleźć tej jednej, zaginionej bomby, a pracownicy zatrudnieni przy pracach porządkowych cierpieli później na nowotwory i domagali się odszkodowań (bardziej szczegółowo opisuję ten wypadek w książce „Zatopić Wolność”, która ukaże się już wkrótce) – smk).
Oczywiście, człowiek nie zrezygnuje z możliwości ekspansji tylko dlatego, że w jej historii przytrafiać się mogą nieszczęścia. Problem w tym, żeby to naturalne dla gatunku ludzkiego dążenie odkrywania nowych dróg i pokonywania barier, nie doprowadziło nas wszystkich do tragedii na skalę globalną. Polecam wszystkim film, który zawiera tę obawę, niosąc mimo wszystko nadzieję na lepszą przyszłość, a dostępny jest na kilku platformach pod tytułem „The Arctic: Theater for War or Global Cooperation?”
Co roku w porze upałów te parę prostych rad przypominam. Dziś, 10 lipca 2024 musiałem być w mieście, Warszawie. Upał. Z obrzydzeniem i przerażeniem widziałem okna od południa – zasłonięte grubymi zasłonami – od wewnątrz !! Oraz pudła zewnętrzne klimatyzatorów -odsłonięte, w pełnym słońcu. Masz, kretynie, zrozumieć, że “klima” musi być w cieniu, najlepiej od północnej strony budynku!! A zasłony – biała, ja zawsze promuję stare, dziurawe prześcieradła – przytrzymywane przez zamykane ramy okienne – ale od zewnątrz.
Poniżej stary tekst, jeśli męczy cię upał – przeczytaj całość…
kto zastosował i skorzystał – proszę o wiadomość. Bo męczy mnie koszmar, że gadam do słupa
==============================
[dla NOWYCH CZYTELNIKÓW i dla tych, co mają dobrą pamięć, ale krótką — POWTARZAM stary tekst:
Proste instrukcje, jak bez użycia “klimy” mieć o 8-12 stopni niższą temperaturę w mieszkaniu.
Zadziwia jednak, że mimo paru dziesiątków tysięcy otwarć tego artykuliku w poprzednich latach – są czytelnicy, którzy czytali, ale nie rozumieją, nie stosują…To nie sprawa IQ, lecz jakaś lekko-myślność… Powtarzam więc w 2019…. 2022…
A TV takich rad nie daje. Woli bredzić o “Zielonym Ładzie”. ]
=========================
Obrona (tania) przed upałem
[ “Wieszam” dopiero teraz – bo u mnie tak wyrosło dzikie wino na ścianie południowej i wschodniej domu (warstwa liści 30-40 cm, trzeba dobrze podlewać, bo intensywnie paruje, a przez to schładza ścianę), że upałów nie zauważyłem na sobie.
Dla tych, co mają płaski dach i “smykałkę”, jest nowość – pod koniec tekstu.]
W mieszkaniu czy domu:
a) Okna, na które pada słońce (południowy wschód do połudn. -zachodu) zasłaniać na dzień białym materiałem (np. prześcieradło) na zewnątrz. Umocować (przycisnąć) przy zamykaniu okna. Nigdy wewnątrz, bo wtedy całe ciepło gromadzi się w mieszkaniu. W dzień wszystkie okna zamknięte (nie wchodzi upał).
b) na noc (lub zawsze, gdy temperatura zewn. niższa od wewnętrznej) otwierać okna – wietrzyć. Chłodzić też strychy!
c) pić dużo wody chłodnej – do trzech litrów dziennie, by się nie odwodnić (raczej nie z lodówki, bo powoduje ból gardła).
2. Siedzieć w domu (lub lesie, jeśli możliwe). Kto musi być na ulicy – unikać godzin południowych. Odzież najjaśniejsza – odbija ciepło. Koniecznie kapelusz słomkowy (czyli jasny i przewiewny).
2a. Kąpiele częste w wannie, w letniej wodzie (by czuć miły chłodek, nie zimno!!)
3. Na dalsza metę: Obsadzić południowe ściany domu pnączami (bluszcz, dzikie wino).
Przykład działania: Jeśli słońce ogrzewa goły mur do 40-60 st.C, to pod pnączami jest o 20 do 30 stopni C mniej!!
W moim domu utrzymuję temperaturę wnętrza (sposobami 1 ab, 3) o 10-12 st.C poniżej temperatury zewnętrznej. A w szpitalu, którego dyrektor nie zdecydował się na tak proste rozwiązania, właśnie (znów, jak co roku!!) rośnie umieralność małych pacjentów:komplikacje po-operacyjne, zakażenia, serce… U innych, silniejszych znacznie rośnie czas zdrowienia, a więc też czas pobytu w szpitalu. [Temperatura w salach chorych – do 36o. Klimatyzację ma.. dyrektor techniczny. ]
Nie wstydźmy się rozwiązań prostych!
————————-
Poniżej „dla zaawansowanych”:
Zasłona termiczna – rolety konwekcyjne.
Cel: wielokrotne zmniejszenie mocy nagrzewania pomieszczeń w lecie, klimatyzacja z zerowym poborem energii elektrycznej.
Nagrzewanie następuje zwykle poprzez szyby wystawione na bezpośrednie działanie promieni słonecznych.
Sposób:
Zasłony okienne charakteryzujące się tym, że:
Cechy zasłony:
1) Umieszczona na zewnątrz szyb lub murów w odległości 8-10 cm.
2) Boczne umocowanie (prowadnice) ażurowe, szczególnie u góry urządzenia
3) Po pełnym zasłonięciu szeroka szpara u góry, dla poprawienia konwekcji.
4) Zasłona musi być biała, plastik trwały, sztywny, niepodatny na deszcz , wiatr i UV
5) Zaciąganie z wewnątrz, w taniej wersji przez sznurek, identycznie, jak obecnie w roletach wewnętrznych.
6) W czasie pracy zasłony, lufciki i okna powinny być zamknięte
Dodatkowo:
1. Działa też ocieplająco w zimie, przeciw wiatrom. Wtedy ażur z boków oraz szparę z góry należy zasłonić. Np. przypinać na zatrzaski
2. Podobne zasłony mogą też chronić te mury, które w lecie ulegają nadmiernemu nagrzaniu: Ściany południowe (S) do E oraz W.
Koszt inwestycji ok. 100 razy niższy, niż klimatyzacji. Pozatem: Zero kosztów energii elektrycznej w czasie użytkowania.
Zastosowanie zasłon zapewnia obniżenie temperatury wewnętrznej o 5-12o C w porównaniu z nie-stosowaniem. Ta ostatnia wartość przy wietrzeniu w sytuacji, gdy temperatura zewn. niższa od wewnętrznej (tz<tw), czyli praktycznie w nocy.
Mirosław Dakowski, Anin, maj 2008
Przypadki szczególne:
a) kto ma kotłownię swoją, a w niej np. 13 oC, a w mieszkaniu np. 24 oC, to powinien otworzyć wszystkie drzwiczki kotła i włączyć pompkę obiegową. Schłodzi mieszkanie o stopień lub lepiej.
b) kto dusi się pod płaskim, nie-(lub źle-) izolowanym dachem, ma kupić folię zagrzejnikową ( w sklepach hydraulicznych). Ma ona 3 mm pianki, na niej folia Alu. Wyłożyć dach tą folią (Alu na wierzch!) , umocować cegłami czy deskami. Zdejmować przed burzą, bo to prowizorka… Zyski: 4 – 6 stopni niższa temp. w pokojach.
Można ew. wyłożyć białą folią – plandeką. Przycisnąć mocniej. To taniej, trwalej i gorzej termicznie. Pod folie – bardzo dobrze wpuszczać wodę np. ze zraszacza postaci rurki z dziurkami, stosowany w ogródkach. Mały strumień wody nie obciąży licznika, czyli kieszeni, a skutek – świetny!
A NAJLEPIEJ: Uszczelnić dach, na wierzchu posiać trawę, wśród niej inne, wyższe zioła. Podlewać, najprościej – z perforowanego węża – kropelkami.
To idealnie chłodzi.
============================
Wprowadzenie tych zasad dla koszmarnie projektowanych i „tanio” budowanych domów poza miastami w USA pozwoliłoby na szybkie wyłączenie jednej trzeciej reaktorów jądrowych – one pracują „na klimatyzację” milionów tych podmiejskich bud.
(fot. “1920 Bitwa Warszawska” / Materiały prasowe)
105 lat temu Wojsko Polskie zatrzymało bolszewicką nawałę niosącą pożogę i zniewolenie. Tamten „cud nad Wisłą” ocalił świeżo odzyskaną niepodległość. Dziś jednak wolność Rzeczypospolitej jest znów zagrożona – tym razem ze strony wrogów jeszcze bardziej perfidnych niż kałmucka horda z 1920 roku. Ich pokonanie także wymaga cudu, ale nie dokona się on bez naszego wspólnego wysiłku.
Choć w 1920 roku obroniliśmy się przed zalewem bolszewizmu, a w 1989 formalnie wyzwoliliśmy z panującej od 1945 roku czerwonej okupacji, która przyszła po 1945 roku, to nad naszym krajem wciąż krąży widmo komunizmu. I to zarówno w sferze etyki, polityki jak i gospodarki.
Konieczność powrotu do prawa naturalnego
Każde prawo państwowe powinno opierać się na tym naturalnym. Niestety, przedstawiciele polskich władz dość często o tym zapominają. A to w imię pozytywizmu prawnego, a to zobowiązań wobec innych państw. Takim prawem naturalnym jest choćby nierozerwalność więzi rodzinnej.
Jednym z rażących przykładów łamania go jest los mieszkającego do niedawna w Szwecji małżeństwa Ewy i Roberta Klamanów. Urząd socjalny północnego sąsiada Polski im najstarszą córkę, która kłamała na temat rzekomego znęcania się nad nią.
Po pewnym czasie Klamanowie wrócili do Polski z trójką pozostałych córek. Wtedy to szwedzki urząd socjalny zwrócił się do polskich władz o wydanie dzieci w celu umieszczenia ich w pieczy zastępczej w Szwecji. Ministerstwo Sprawiedliwości przekazało sprawę do Sądu Rejonowego w Nysie. Polski kurator, po zbadaniu sytuacji, wydał opinię pozytywną o rodzinie Klamanów. Mimo tego sąd uznał, że Polska nie ma w tej sprawie jurysdykcji i zdecydował o natychmiastowym przekazaniu również trójki pozostałych dzieci do Szwecji.
W efekcie pod koniec czerwca 2024 r. zostały one odebrane rodzicom w asyście polskiej policji i Szwedzki urząd socjalny umieścił je w trzech różnych rodzinach zastępczych. Ta bulwersująca sprawa jest niechlubnym przykładem przedkładania przez państwo bezdusznej procedury nad dobro własnych obywateli.
Historia rodziny Klamanów to bolesne przypomnienie, że polskie państwo zbyt często staje po stronie procedury, a nie po stronie obywatela. Dzieci odebrane przez służby obcego państwa, brak pełnego postępowania wyjaśniającego, pozytywna opinia polskiego kuratora, a pomimo tego – decyzja o natychmiastowym przekazaniu dzieci – odcięcie ich od rodziny i własnego kraju. Trudno, doprawdy, o dobitniejszy przykład naruszenia prawa naturalnego.
Niechęć państwa do naturalnej wolności rodzin widać również w innych sferach życia. I tak na przykład Ministerstwo Edukacji Narodowej proponuje, by szkoły wspierające edukację domową otrzymywały pełną dotację jedynie dla 96 uczniów, zamiast jak to jest obecnie- 200. Zamiast więc wspierać rodziców, którzy sami biorą odpowiedzialność za wychowanie i kształcenie swoich dzieci, państwo stawia im kolejne bariery.
Zarówno przykład Klamanów, jak i na pozór mniej drastyczne cięcia edukacji domowej łamią zasadę subsydiarności, zgodnie z którą państwo pełni rolę pomocniczą wobec obywatela i rodziny. „Nowy cud nad Wisłą” oznacza zatem prymat rodziny i jej ochronę w sądach, urzędach i parlamencie.
Czas na mądrą politykę
Kolejnym zatrutym obszarem III RP jest polityka. Partyjniactwo, warcholstwo, prywata, korupcja, to problemy z bogatą w Rzeczypospolitej tradycją. Czas jednak powiedzieć im dość. A odejście od zbolszewiczenia życia publicznego wymaga wprowadzenia dwóch rzeczy naraz: ograniczenia władzy oligarchii i powstrzymania ochlokracji.
Ideałem byłby powrót do ustroju gwarantującego ciągłość władzy, ustroju, w którym obowiązują przejrzyste zasady odpowiedzialności i hierarchii, czyli do monarchii. Skoro jednak to dziś niemożliwe, trzeba przynajmniej dążyć do systemu przypominającego klasyczną politeię, opartego na poszanowaniu instytucji publicznych i myśleniu propaństwowym.
Dominująca w takim ładzie elita zachowywałaby zdrowy opór wobec nacisków obcych podmiotów, w tym Brukseli. Szanowałaby ludzi bez względu na narodowość, ale zarazem wiedziała, że ma obowiązki głównie względem własnych obywateli. A nie – jak to dziś bywa– stawiała na pierwszym miejscu dobro nielegalnych i nierzadko agresywnych migrantów, ekologistyczną ideologię czy interesy obcych mocarstw.
Niestety, polska scena polityczna bliższa jest teraz farsie niż prawdziwej państwowości (chyba że takiej z dykty i paździerzu). Jedni bronią upartyjnienia sądów, drudzy – w imię populizmu – rozniecają w społeczeństwie nienawiść do sędziów. Oba obozy łamią fundament, na jakim powinno opierać się dobrze urządzone państwo: niezależność wymiaru sprawiedliwości od bieżących rozgrywek partyjnych. Sędzia w państwie cywilizowanym nie jest bowiem ani narzędziem partii, ani jej wrogiem – jest strażnikiem prawa i obrońcą dobra wspólnego.
„Nowy cud nad Wisłą” w polityce wymagałby zatem rozgonienia całej postokrągłostołowej klasy politycznej i dopuszczenia do steru państwa nowego pokolenia – nie „młodych gniewnych” bez dorobku, ale ludzi już dojrzałych, najlepiej majętnych, a z całą pewnością- prawych. W końcu, chcemy przecież ludzi wchodzących do polityki nie po to, by się wzbogacali, ale by służyli społeczeństwu.
Trzeba też pamiętać, że polityka wyrasta z tego, co dzieje się wokół– z życia społecznego. „Niech rozkwita sto kwiatów” – głosił Mao Tse Tung, tylko, że potem zaraz je deptał. W Polsce powinniśmy jednak naprawdę pozwolić zakwitnąć tym kwiatom, nie dopuścić do tego, by zostały zniszczone przez państwową machinę.
Niech zatem rosną oddolne inicjatywy – organizacje sąsiedzkie, koła gospodyń wiejskich, grupy samokształceniowe, stowarzyszenia miłośników historii i tradycji! Niech tworzą się organizacje obywatelskie patrzące każdej władzy na ręce!
Państwo zaś powinno wobec takich inicjatyw zachować zdrowy dystans: nie przeszkadzać, ale też nie rozpieszczać grantami. Publiczne dotacje uzależniają, a uzależnienie to ostatnie, czego potrzebuje społeczeństwo organiczne.
Dlatego ideałem byłoby, aby finansowanie organizacji społecznych przejęły elity – ludzie zamożni, którzy rozumieją, że posiadanie majątku to nie tylko przywilej, ale i obowiązek służenia dobru wspólnemu. To jednak wymagałoby rozwijania takiej gospodarki, która pozwalałaby tworzyć klasę samodzielnych ekonomicznie obywateli – niezależnych od państwowych łask. Bez tego obywatel będzie zawsze petentem, a państwo – wszechwładnym rozdawcą.
…i odejście od gospodarki postbolszewickiej
Niestety, obecna gospodarka to kolejna sfera zbolszewiczenia polskiego państwa. W 2025 roku Dzień Wolności Podatkowej przypadł dopiero na 29 czerwca. To tak jakbyśmy pół roku pracowali tylko po to, by płacić daniny.
Wprawdzie ich część idzie na rzeczy niezbędne: wojsko, policję, sądownictwo, ale też znaczna część służy powiększaniu aparatu biurokratycznego, obsłudze zadłużenia (którego mogłoby wszak w takiej skali nie być), a także zakrojonym na szeroką skalę programom redystrybucyjnym. Czyli kupowaniu głosów.
Polską przedsiębiorczość duszą nie tylko podatki. Niekiedy bardziej uciążliwe okazują się nadmierne regulacje gospodarki. Na początku transformacji koncesji wymagało 11 branż, a obecnie liczba koncesjonowanych branż jest obecnie 3-cyfrowa. Mnożą się regulacje — czy to za sprawą ustaw z inicjatywy krajowej, czy to dostosowania do przepisów narzucanych przez UE.
Jednak nie zawsze tak było. Wszak ustawa Wilczka z 1988 roku zakładała koncesjonowanie jedynie 11 branży. Mieściła się na 5 stronach maszynopisu, zawierała 54 artykuły i prostą jak drut zasadę: co nie jest zabronione, jest dozwolone. Co ciekawe ustawa, niemal w całości, jest zgodna z wymogami Unii Europejskiej, a przy tym – gotowa do wdrożenia od zaraz.
Byłby to bez wątpienia, powiew wolności dla polskiej gospodarki – nie tylko dla gigantów przemysłu, ale przede wszystkim dla małych i średnich przedsiębiorstw. Dziś wiele z nich, uwięzionych w sieci absurdalnych przepisów, przerzuca się do szarej strefy.
Powrót ustawy Wilczka, pełna ochrona rodziny przez państwo i klasa polityczna wierna dobru wspólnemu – to byłby prawdziwy, nowy cud nad Wisłą. I wbrew pozorom- jest on możliwy, choć czasu pozostało już niewiele…
Ferdynand Dembowski poznał w życiu wielu bystrych i tępych cwaniaków. Adam Wielomski należy do tych pierwszych. Jego cwaniactwo polega na tym, że pisze kosztem myślenia, gwałcąc tym samym klasyczną zasadę „non multa sed multum”. [nie wiele, ale dobrze; w odniesieniu do nauki: nie dużo i po łebkach, ale dogłębnie.md]
Z Wikipedii wynika, że Adam Wielomski jest rzymskim katolikiem. Z publikacji „Ryś w owczej skórze” wynika, że ma on poglądy masońskie.
Dlaczego?
Bardzo uwiera go zestawienie Polak–katolik. Tymczasem, wbrew temu, co twierdzi, nie wolno rozdzielać państwa polskiego od Kościoła. Państwo polskie i Kościół katolicki to dwa odrębne, ale dopełniające się porządki: pierwszy kieruje się troską o dobro wspólne, drugi – troską o dobro wieczne. Tak jak zamykamy drzwi na klucz, gdy wychodzimy z domu w niebezpiecznym mieście, tak strzeżemy granic państwa w chaotycznym świecie, tak dbamy o życie wieczne we wspólnocie Kościoła katolickiego. Rozdzielanie tych porządków jest masońskie. Ryś w wilczej skórze, Wielomski w skórze masona. Potwierdza to jego dziwne zainteresowanie postacią markiza de Sade, na co zwracał już uwagę ks. Dariusz Olewiński. Natomiast przed chaosem w tej profesorskiej głowie przestrzegał wcześniej Jacek Bartyzel.
Czyżby ten sam Kościół?
Dla Wielomskiego nie ma różnicy między Kościołem przedsoborowym a Kościołem posoborowym – oba wrzuca do tego samego worka. Tymczasem, o ile Kościół przedsoborowy popełniał błędy strategiczne, o tyle Kościół posoborowy od samego początku prowadził błędną politykę wobec państw i świata, tragiczną w skutkach zarówno dla życia doczesnego, jak i wiecznego.
Fiksacja na punkcie kardynała Richelieu
Wielomski nie ma wiedzy historycznej. Richelieu – bohater Henry’ego Kissingera – podporządkował wszystkie działania potędze państwa. W praktyce oznaczało to czysty makiawelizm – dążenie do celu bez względu na moralne ograniczenia. Jego racja stanu była oderwana od zasad moralnych, czyli antykatolicka, co przyniosło pozorne, krótkowzroczne wzmocnienie Francji kosztem trwałego osłabienia ładu chrześcijańskiego. Swym postępowaniem doprowadził do osłabienia Kościoła katolickiego i rewolucji francuskiej (1789–1815). Zniszczył i Kościół, i państwo. Jest on ojcem kolejnych republik francuskich i Macrona.
Prezentyzm
Państwo narodowe jako przejaw egoizmu. Kościół katolicki jako korporacja. Jako nie kolega po fachu radziłbym nieodpłatnie bardziej dbać o precyzję słów. Mieliśmy już zestawienie Korei Północnej z korporacją, teraz doszlusował do niej Kościół katolicki. O ile w sprawach koreańskich Adam Wielomski jest 무식 사람 (mushik saram) [? md] , o tyle w sprawach katolickich powinien przynajmniej przeczytać katechizm Piusa X.
Ze strony Ferdynanda Dembowskiego jest to uczynek miłosierdzia względem duszy Wielomskiego, który polega na pouczaniu nieumiejętnych. Odpowiada on, w porządku uczynków względem ciała, nakarmieniu głodnych.
Przed Bitwą Warszawską w lipcu i sierpniu 1920 r. w stolicy trwały żarliwe modlitwy za wstawiennictwem św. Andrzeja Boboli. Jego relikwie, specjalnie przywiezione z Krakowa, były wystawiane na ołtarze i noszone w procesjach, a polscy biskupi zwrócili się z prośbą do papieża o ogłoszenie Boboli patronem kraju. Po zwycięstwie dziękowano mu za orędownictwo. Jednak po II wojnie światowej ten epizod wojny polsko-bolszewickiej został niemal zapomniany. Przypominamy fragment książki Joanny i Włodzimierza Operaczów: „Boży wojownik. Opowieść o św. Andrzeju Boboli”.
Bohater wschodniego frontu
Po beatyfikacji Andrzeja Boboli [w 1853 r. – przyp. red.] jego kult powoli rósł w kraju, do czego przyczyniła się przepowiednia przekazana w 1819 r. dominikaninowi o. Marcinowi Godebskiemu, że Polska odzyska niepodległość, kiedy Bobola zostanie ogłoszony jej patronem. Nad popularyzacją postaci błogosławionego najbardziej pracowali jezuici, którzy głosili kazania na jego temat, publikowali artykuły i broszury i podejmowali wiele innych przedsięwzięć. Współbracia Boboli, którzy posługiwali po kryjomu wśród podlaskich unitów, brutalnie prześladowanych przez władze carskie, oddawali mu się w opiekę i ponoć na każdym kroku doznawali jego wsparcia. W czasie I wojny światowej był on dla polskich żołnierzy popularnym orędownikiem.
Gdy w 1920 roku bolszewicy stanęli na przedmieściach stolicy, z polskiej strony nastąpiła bezprecedensowa mobilizacja – przede wszystkim militarna i organizacyjna, ale również duchowa. Jak ocenia historyk prof. Wiesław Jan Wysocki, Kościół katolicki w Polsce nigdy w swojej historii nie wykazał się takim zaangażowaniem w sprawy narodowe. […] W Warszawie organizowano liczne msze i modlitwy. […] W nabożeństwach, które odbywały się przy akompaniamencie dział grzmiących na przedmieściach miasta, wzięło udział około stu tysięcy osób. Proszono o orędownictwo Matkę Bożą oraz […] bł. Andrzeja Bobolę i bł. Władysława z Gielniowa. Ich relikwie były noszone w procesjach i wystawiane podczas nabożeństw (w przypadku świętego Andrzeja był to kawałek żebra pobrany z ciała w 1917 roku w Połocku i specjalnie przywieziony do Warszawy z kościoła świętej Barbary w Krakowie). W obliczu zagrożenia, które nadciągnęło ze Wschodu, zwłaszcza Andrzej, zadręczony przez prawosławnych Kozaków, wydawał się warszawianom szczególnie bliski. Kardynał Aleksander Kakowski tak mówił o nim w jednym z kazań:
Błogosławiony Bobola, którego relikwie spoczywają w tej chwili na tym ołtarzu, to wielki Patron Polski, który za te same hasła, za które Polska obecnie walczy, i z rąk tych samych wrogów, którzy jej istnieniu zagrażają, najokrutniejsze poniósł męczeństwo. Andrzej Bobola to w najściślejszym słowa znaczeniu bohater wschodniego frontu! I jak w Polsce jej zmartwychwstanie przepowiedział, tak dziś o jej ocalenie modlić się nie przestaje.
Prośba o patrona
W lipcu 1920 roku polscy biskupi zwrócili się do papieża Benedykta XV z prośbą o kanonizację bł. Andrzeja Boboli i ogłoszenie go patronem Polski. Wyrazili wówczas ufność, że ten męczennik wojen na Wschodzie może uchronić ojczyznę od nieszczęścia, jakie stamtąd przyszło. Do prośby hierarchów dołączono list marszałka Józefa Piłsudskiego, który pisał:
Ojcze Święty! Od początku wojny światowej, która się zda obecnie dobiegać do końca, Bóg Wszechmogący widocznie błogosławił wysiłkom naszej bohaterskiej armii. Wbrew zamiarom naszych wrogów, Ojczyzna nasza zmartwychwstała, co według rachub ludzkich zdawało się prawie niemożliwym. Przypisujemy to dokonanie się aktu sprawiedliwości dziejowej możnemu wstawiennictwu naszych Świętych Patronów, a zwłaszcza Błogosławionemu Andrzejowi Boboli, w sposób szczególny czczonemu przez naród polski, który w nim położył swą ufność. Pragniemy mu okazać wdzięczność za Jego opiekę nad Polską i zapewnić ją sobie na przyszłość dla dalszego rozwoju naszego Państwa. Dlatego błagamy Cię, Ojcze Święty, by Wasza Świątobliwość raczył zaliczyć w poczet świętych Błogosławionego Andrzeja Bobolę. Ufamy, że jako Patron Kresów Wschodnich, na których poniósł śmierć męczeńską, wyprosi nam u Boga, że Polska w dalszym ciągu będzie przedmurzem chrześcijaństwa na rubieżach wschodnich.
Cud (św. Andrzeja) nad Wisłą
Zarządzona przez kard. Kakowskiego nowenna o ubłaganie ratunku dla Polski zaczęła się 6 sierpnia, a zakończyła 14 sierpnia – w wigilię uroczystości Wniebowzięcia Matki Bożej i dzień przed bitwą, która przeszła do historii jako Cud na Wisłą. Zwycięstwo przypisywano przede wszystkim Matce Bożej, ale pamiętano również o św. Andrzeju. Jego współbrat o. Marcin Czermiński tak pisał dwa lata później o orędownictwie Boboli [w biografii „Andrzej Bobola: jego życie, męczeństwo i kult” – przyp. red.], zapewne dając wyraz czemuś więcej niż tylko własnemu przekonaniu:
W pięć dni po procesji, wyżej opisanej, lecz jeszcze w czasie odprawiania nowenny, wojska polskie odniosły pierwsze wielkie zwycięstwo nad znacznie przeważającymi armiami bolszewickimi. Nieprzyjaciel stracił w zabitych 50.000 żołnierzy i dwie trzecie wszystkich swoich armat, a do niewoli wzięto 107.000 z bolszewickiej armii. Wszyscy mówili, iż to cud. Cud nad Wisłą opisywały dzienniki zagraniczne. Błogosławiony Andrzej Bobola uprosił go u Pana Boga. […]
Przy obrazie Andrzeja Boboli w kościele Matki Bożej Łaskawej, który na czas odprawiania nowenny został przeniesiony z ołtarza bocznego do głównego, a później wrócił na swoje miejsce, umieszczono pamiątkową tabliczkę:
Obywatele Warszawy w ciężkich dniach sierpnia 1920 roku Gdy wróg stał u wrót stolicy Przed tym ołtarzem Błogosławionego Andrzeja Boboli Zanosili modły o zwycięstwo Które świat współczesny nazwał Cudem nad Wisłą.
Wróg przyjaźni polsko-radzieckiej
Po przejęciu władzy w Polsce po drugiej wojnie światowej komuniści rozpoczęli walkę z Kościołem. […] Kult świętego Andrzeja Boboli oraz wszelkie wzmianki podlegały tym samym ograniczeniom co reszta działalności religijnej. Ale jego przypadek był „gorszy” i to z aż trzech powodów – Bobola został uznany za świętego kresowego, antybolszewickiego i związanego z unitami.
Kiedy po 1945 r. wcielono wschodnią połowę II Rzeczpospolitej do ZSRR, komuniści wprowadzili embargo na wszelkie informacje o Kresach. Mówienie czy pisanie o Andrzeju Boboli wiązałoby się z przypominaniem o obecności Polski i Kościoła na Litwie i Pińszczyźnie, co było niedopuszczalne. Ponadto Andrzej Bobola nawracał prawosławnych na katolicyzm na obszarach, co do których moskiewska Cerkiew rościła sobie pretensje do religijnego zwierzchnictwa.
W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej wszelkie publikacje czy audycje obowiązywała zasada, że w historii Polski nie wydarzyło się coś takiego, jak wojna polsko-bolszewicka 1920 roku.
W 1946 roku Józef Stalin nakazał likwidację Kościoła greckokatolickiego na terenie ZSRR. Formalnie odbyło się to poprzez wcielenie unitów do Kościoła prawosławnego, który był całkowicie podporządkowany władzom. W PRL istnienie grekokatolików również było dla rządzących sporym kłopotem. Cenzura dostała więc nakaz przemilczania tego tematu:
Należy eliminować wszelkie informacje o istnieniu – aktualnie w Polsce – obrządku grecko-katolickiego, jego podporządkowaniu ks. Wyszyńskiemu oraz jakiejkolwiek działalności unitów w naszym kraju (Tomasz Strzyżewski, „Wielka księga cenzury PRL w dokumentach”, Warszawa 2015, s. 101.). Te wytyczne rykoszetem uderzyły również w kult świętego Andrzeja Boboli.
Z tych powodów Bobola najprawdopodobniej trafił na cenzorską listę postaci, o których w ogóle nie można było mówić ani pisać – nawet w negatywnych kontekście. Nie można było nawet wydrukować obrazków z jego podobizną.
Źródło: KAI / Joanna Operacz, Włodzimierz Operacz, „Boży wojownik. Opowieść o św. Andrzeju Boboli”, Kraków 2022, Wydawnictwo Esprit.
Od redakcji PP: Na oficjalnej stronie rządowej poświęconej Bitwie Warszawskiej 1920 roku [bitwa1920.gov.pl] wciąż jest, mimo upływu 100 lat, mowa o planie Marszałka Piłsudskiego zwanego tym razem „Wielką Kombinacją”.
Jak skrótowo przedstawialiśmy to już TUTAJ, autorem planu Bitwy Warszawskiej 1920 roku był gen. Tadeusz Jordan Rozwadowski, który wydał symboliczny rozkaz nr 10.000, gdy tymczasem Marszałek Piłsudski 12 sierpnia opuścił Warszawę i udał się w okolice Tarnowa do p. Aleksandry Szczerbińskiej na ok. 2 dni, po czym zagościł w Puławach oczekując na rezultat potyczki polsko-bolszewickiej. Następnie wykonał opóźniony w stosunku do planów manewr znad rzeki Wieprz i dlatego nieskuteczny.
Polacy, czas po 100 latach stanąć w prawdzie i odkłamać mity i legendy stworzone przez sanację i „chłopców Piłsudskiego”, którzy bohaterów Bitwy Warszawskiej 1920 roku, szczególnie po zamachu 1926 roku, skazywali na zapomnienie, więzienia, a nawet śmierć (gen. Włodzimierz Zagórski i prawdopodobnie gen. Tadeusz Rozwadowski i inni). W PRL nie było nam to dane, w III RP ponownie zakwitł, na nasze polskie nieszczęście, „kult Piłsudskiego”, dyktatora i niszczyciela demokracji parlamentarnej.
Niech Maryja Królowa Polski nam w tym dopomoże !
Przedstawiamy w odcinkach, dzień po dniu, wspomnienia uczestników tamtych wydarzeń.
ODCINEK II. WSPOMNIENIA PREMIERA WINCENTEGO WITOSA
Urywki wybrane przez Romana Galińskiego z książki Wincentego Witosa „Moje wspomnienia”, tom II, Paryż 1964, Instytut Literacki i ogłoszone w „Komunikatach Tow. im. R. Dmowskiego w Londynie, tom I, rok 1970/71, str. 388-397. Podtytuły Galińskiego, podkreślenia moje – J.Giertych. Witos był w owym czasie premierem (prezesem rady ministrów).
„Wojną polsko-bolszewicką jak i jej przebiegiem zajmowałem się bardzo gorliwie. (…) Starając się w granicach możliwości robić wszystko, co się mogło przyczynić do szczęśliwego przebiegu walki i zapewnienia zwycięstwa, nie mieszałem się nigdy do tego, na czym się nie znałem i co było obowiązkiem i prawem fachowców, przed państwem i rządem odpowiedzialnych. Moja więc ocena większych czy mniejszych zasług poszczególnych osób, w tej wojnie wybitniejszy udział biorących może być podyktowana obiektywną oceną chłopskiego, a sądzę i zdrowego rozumu. Nie przeczę, że w tych sprawach może on się okazać niewystarczający.
Wiem, że wielu opinię moją potraktuje wzruszeniem ramion, inni zapewne ze świętym oburzeniem. To mnie jednak niewiele obchodzi wtenczas, gdy trzeba dać świadectwo prawdzie i uznać rzeczywiste zasługi ludzi, o których tak łatwo zapomniano, a którzy nie chcieli, czy nie umieli się reklamować”. (Witos, ibid., str. 354).
ZAŁAMANIE PSYCHICZNE ARMII I SPOŁECZEŃSTWA
„Sprawą niezwykle wielkiego znaczenia było przywrócenie zaufania w wojsku i społeczeństwie tak do Naczelnego Dowództwa jak i do dowództw poszczególnych części armii, gdyż i tam nie było wcale dobrze. Gen. Rydz-Śmigły zawiódł zupełnie na południu, mimo użycia znacznych sił i doskonałej sposobności. Szef sztabu, gen. Stanisław Haller, sumienny, prawy i dobry człowiek, nie miał żadnej własnej koncepcji, będąc lojalnym, a często ślepym wykonawcą rozkazów Naczelnego Wodza. Nie dopisał także dowódca pomocnego frontu, gen. Szeptycki, złamany niepowodzeniami, które przewidywał, ale którym nie mógł zapobiec.
Należało przeprowadzić zmiany, by z nowymi ludźmi przyszło zaufanie. Tak się też stało. Szefem sztabu w miejsce gen. St. Hallera został mianowany 22 lipca gen. Tadeusz Rozwadowski, który nie tylko, że odznaczał się wielką odwagą i niewyczerpanym bogactwem pomysłów operacyjnych, ale pewnością siebie i wprost bezgranicznym optymizmem. Dowództwo zaś po Szeptyckim objął gen. Józef Haller, który przyniósł z sobą pomiędzy innymi zaletami entuzjazm, religijną wiarę w zwycięstwo, osobiste męstwo i zdolność porywania żołnierzy.
Na skutek bardzo poważnych zarzutów, podnoszonych przeciw Piłsudskiemu, odbyło się kilka poufnych konferencji, ale znaczna większość przedstawicieli stronnictw oświadczyła się za utrzymaniem go na dotychczasowym stanowisku, żeby nie drażnić jego dość licznych i zaciętych zwolenników, a przy tym uniknąć walki kandydatów na stanowisko po nim”. (Ibid., str. 273)
NOWY SZEF SZTABU PRZYWRACA WIARĘ W ZWYCIĘSTWO
„Po kilku dniach po objęciu swego urzędu gen. Rozwadowski przedstawił Radzie Ministrów plan obrony, mający na celu co najmniej zatrzymanie pochodu wojsk bolszewickich. Plan ów nazywał on swoim. Nie przyszło mi nawet na myśl zapytać, czy on wyłącznie od niego pochodzi, czy też był wynikiem pracy wspólnej.
Nowy szef sztabu, zupełnie pewny siebie, zapewniał kategorycznie wpatrzoną w niego Radę Ministrów, że jest w możności wstrzymania bolszewików, przynajmniej nad brzegami Bugu, gdyż wojska polskie zajęły tam bardzo silne, świeżo umocnione pozycje. Dostały też rozkaz nie opuszczania ich za żadną cenę.
Rada Ministrów zarówno plan jak i oświadczenie gen. Rozwadowskiego przyjęła do wiadomości zadowolona, że znalazł się przecież ktoś, co ma głowę na karku i wiarę w zwycięstwo. Osobno i poufnie informował mnie gen. Rozwadowski, iż polecił, żeby linię tę specjalnie umocniono i jest w stu procentach pewny, że sobie tam bolszewicy karki na dobre połamią. Wierzyłem mu zupełnie.
Minęły dwa dni na dość niespokojnym oczekiwaniu, gdyż różne wieści dostawały się do Rady Ministrów. Przekonaliśmy się wkrótce, że nie były one w zupełności pozbawione podstawy. Na posiedzenie Rady Ministrów, które odbywało się prawie w permanencji, przy szedł zaproszony przeze mnie gen. Rozwadowski. Obserwowałem go bardzo pilnie i zauważyłem, że ma minę nieco strapioną. Niestety, nie pomyliłem się wcale.
Zabrawszy głos, zakomunikował zdziwionej i przerażonej Radzie Ministrów że bolszewicy linię Bugu przekroczyli i to bez większych trudności, bo woda w rzece niemal że wyschła, a zresztą z punktu widzenia wojskowego obrona tej linii byłaby zupełnie bezcelowa.
Po jego całkiem spokojnym oświadczeniu nam się zrobiło zupełnie gorąco. Pierwotny optymizm uległ miejsca głębokiej trosce i niedowierzaniu. Nastąpiło też dłuższe przykre milczenie. Ministrowie pytającym wzrokiem spoglądali to na siebie, to na szefa sztabu. Wcale tym nie zrażony gen. Rozwadowski, zabrawszy powtórnie głos, dowodził z widocznym przekonaniem i przejęciem, że się nic złego nie stało, bo walkę z bolszewikami należy przenieść na nowe, skrócone linie, a już najlepszym ze wszystkiego byłoby ściągnąć ich w okolice Warszawy i tu do jednego wystrzelać. Tego planu musi jednak na razie zaniechać, mimo że go uważa za wykonalny.
W czasie jego przemówienia obserwowałem poszczególnych ministrów, widząc jak jego argumenty, nie opuszczająca go pewność siebie, wiara i szczerość zaczęły ich znowu przekonywać, a kiedy zaręczył, że obecnie jest zdolny wojska bolszewickie zatrzymać na szereg tygodni, wiara u wszystkich odżyła prawie zupełnie na nowo. Nie przekonany został tylko minister Skulski”. (Ibid., str. 282-283).
JEDEN GEN. ROZWADOWSKI NIE TRACI NADZIEI
Za dalsze dwa dni Rada Ministrów dowiedziała się znowu od tego samego szefa sztabu, że wojska bolszewickie postępują znowu naprzód, przeszły już pomiędzy innymi linię Osowiec-Grajewo i zagrażają Łomży, zaś gen. Sikorski, który się długo trzymał w Brześciu, zmuszony będzie przez wojska bolszewickie się przebijać, gdyż mu przecięły odwrót. Na południu bolszewicy przekroczyli rzekę Zbrucz.
Atakowany pytaniami, czasem nawet bardzo nieprzyjemnymi, odpowiedział spokojnie i niemal dobrodusznie, że to są drobne uchybienia, które się wnet odrobi. Bolszewicy zaś wcale nie zwyciężyli w bitwie, ale tylko tak sobie «podstępem podleźli». On już zresztą wydał rozkazy, aby ich z powrotem wyrzucić. Kiedy to powiedział, wśród ministrów odezwały się przyciszone śmiechy. Dalszym naradom towarzyszył bardzo ponury nastrój.
Gen. Rozwadowski opuścił posiedzenie wcześniej, wywołany do sztabu dla jakiejś ważnej sprawy, a późnym wieczorem przyszedł znowu do mnie. Zauważyłem, że był nieco zmieniony. Okazywał znacznie mniej optymizmu, choć nie tracił wiary w zwycięstwo, a ostatnie niepowodzenia przypisywał rozkazom Piłsudskiego, które niweczyły jego zamierzenia, a którym musiał się podporządkować.
«Nie mogę taić przed panem, – mówił – że wojska bolszewickie postępują wciąż jeszcze bardzo szybko naprzód, nie trafiając przy tym na poważniejszy opór, gdyż nieraz uciekają przed nimi całe nasze nawet silne oddziały, rzucają broń z takim trudem nabytą, nie chcąc stawić czoła nieprzyjacielowi».
Wielu nawet wyższych oficerów całkowicie zawiodło. Na Radzie Ministrów wszystkiego nie mówił, gdyż miał obawę, aby niepotrzebne wiadomości nie rozszerzały się zbytnio i nie dawały powodu do popłochu i depresji. Ministrom raczej należy zakomunikować pojedynczo, co będzie potrzebne”. (Ibid., str. 283-284).
PIŁSUDSKI PARALIŻUJE SKUTECZNOŚĆ AKCJI
„Skarżył się znowu szeroko, że Piłsudski, nie mając ani nauki, ani potrzebnego doświadczenia, a uważając się za wszystko wiedzącego, przeszkadza w celowej akcji. Bolszewicy nauczyli się bardzo wiele i stali się groźnymi przeciwnikami. Twierdził, że z winy Piłsudskiego bitwa pod Brodami z Budiennym nie przyniosła pełnego zwycięstwa, gdyż na wiadomość o upadku Brześcia kazał ją przerwać zupełnie niepotrzebnie. Siły wycofane stamtąd nie mogą już zdążyć, żeby wziąć udział w walce nad Bugiem, a Budienny pozostaje w dalszym ciągu dla nas groźną potęgą, mając możność odpoczynku i przegrupowania. W końcu zaznaczył, że jakkolwiek się dzieje, to on jest pewny zwycięstwa”. (Ibid., str. 284).
KTO OPRACOWAŁ PLAN BITWY POD WARSZAWĄ
„W rządzie panowało ogólne przekonanie, że cały plan operacyjny, mający się przeciw bolszewikom przeprowadzić, zostanie opracowany wspólnie przez Piłsudskiego, gen. Rozwadowskiego i gen. Weyganda; Czy był on dziełem ich wspólnej pracy, czy jednego z nich, nie wiedział nikt z nas dokładnie. Wiem, że tak Piłsudski jak i Rozwadowski przypisywali sobie jego autorstwo i nieraz o tym mówili, natomiast generał Weygand uparcie milczał. Kiedy raz zapytałem ministra spraw wojskowych, gen. Sosnkowskiego, odpowiedział mi wzruszeniem ramion i słowami: «Weygand się niczym nie chwali, choć się dość napracował». Niewiele znowu z tego wiedziałem.
Istota planu polegała początkowo na wycofaniu wojsk frontu północnego nad Wisłę i utworzeniu nowej armii manewrowej pod nazwą «frontu północnego». Zadaniem frontu północnego gen. Hallera było nie dopuścić do oskrzydlenia wzdłuż granicy niemieckiej i osłabić rozmach uderzenia ewentualnego na przyczółek warszawski. Zadaniem zaś frontu środkowego miało być uderzenie na bok i tyły nieprzyjaciela atakującego Warszawę i rozbicie go przy współdziałaniu wojsk frontu północnego. Ażeby te plany i prowadzoną stosownie do nich koncentrację wojska utrzymać w tajemnicy, nawet na posiedzeniu Rady Obrony Państwa Piłsudski był bardzo wstrzemięźliwy, dając informacje nie zdradzając w szczegółach zamierzonych planów”. (Ibid., str. 287-288).
PIŁSUDSKI PODAJE SIĘ DO DYMISJI
„W dniu 10 lub 11 sierpnia 1920 r. na kilka dni przed rozpoczęciem ofensywy przeciw bolszewikom Piłsudski zaprosił mnie, wicepremiera Daszyńskiego i ministra Skulskiego na osobną, a jak mówił, bardzo ważną i poufną konferencję. Odbyła się ona w prezydium Rady Ministrów. Naczelny Wódz był mocno skupiony i poważny, a jak mi się wydawało, przybity, niepewny, wahający się i mocno zdenerwowany.
W rozmowie, którą sam rozpoczął, był niesłychanie ostrożny, a dotykając spraw bieżących, stawiał raczej bardzo smutne horoskopy. Twierdził, że stawia na ostatnią kartę, nie mając żadnej pewności wygranej. Poza sprawami ogólnymi mówił także dość długo o swojej osobie. W ciągu rozmowy wyjął z kieszeni niezapieczętowany list i odczytał go głosem ogromnie niewyraźnym i zmienionym. Na czterech kartkach małego formatu mieściła się dość obszernie umotywowana jego dymisja ze stanowiska Naczelnika Państwa. W piśmie tym zaznaczał między innymi, że nie wiedząc, czy i kiedy będzie mu dane wrócić z placu boju, którego losy uważa za niepewne, mnie prosi i upoważnia do zastępowania go na jego urzędzie. Co zaś do samej rzeczy i pisma, prosi o zachowanie bezwzględnej tajemnicy tak długo, jak tego będą wymagały stosunki, i ja sam uznam za potrzebne. Treść więc tego pisma była znana ministrom Daszyńskiemu i Skulskiemu, a wydaje mi się, że także i Sapieże, choć dobrze tego szczegółu nie pamiętam.
Nigdy nie miałem zupełnego zaufania do Piłsudskiego, czułem jakieś niezrozumiałe może nawet uprzedzenie, byłem zadowolony jak nie musiałem się z nim stykać. Poza tym uprzedzeniem nie mogłem się pogodzić z jego posunięciami politycznymi, szczególnie z okresu rządów Moraczewskiego, musiało mnie razić jego stanowisko w sprawie obrony Małopolski Wschodniej, upór przy swoim sposobie tworzenia armii, stare, często bardzo niesympatyczne praktyki z Legionów, błędy szczególnie w ostatnich czasach popełnione, tak wyraźne i tak bardzo kosztowne – to jednak wtenczas widząc u niego wielką troskę odbijającą się wprost na twarzy, szczerość w rozmowie, głęboką obawę o wolność i całość Ojczyzny, miałem wrażenie, ze się grubo mylą ci wszyscy, którzy mu robią zarzuty lekkomyślności, a nawet zdrady i że ja sam byłem także czasem w błędzie, posądzając go o osobiste ambicje i brak dobrej woli. Prawda, że pod ciężarem tych wielkich wypadków trudno było nieraz należycie zebrać biegające myśli.
Jeszcze w obecności Piłsudskiego pismo jego zamknąłem do kasy ogniotrwałej w prezydium Rady Ministrów, zaglądając codziennie, czy go kto przypadkiem nie ukradł albo nie naruszył. Kiedy zaś minęły ciężkie dni wojenne, pojechałem do Belwederu i oddałem pismo jego autorowi, będącemu wówczas w innym zupełnie nastroju. Biorąc je ode mnie i dziękując za solidne, jak mówił, postępowanie, twierdził, że o tym zupełnie zapomniał.
Opiekując się troskliwie tym dokumentem przez parę tygodni, miałem pewne skrupuły co do zrobienia sobie z niego odpisu. Ciekawość jednak zwyciężyła, odpisu dokonałem. Niewiele mi jednak z tego przyszło, gdyż w czasie wypadków majowych w r. 1926 nieznani sprawcy ukradli mi go, zabierając przy tym i inne dokumenty. Moje zachowanie się wobec Piłsudskiego było chyba zupełnie bez zarzutu, niestety, pan Naczelnik wcale się wobec mnie dżentelmenem nie okazał. Mimo wszystko swego postępowania nie żałuję, choć nieraz gorycz przychodzi”. (Wincenty Witos „Moje wspomnienia”, tom II, Biblioteka „Kultury”, tom XCIX, Paryż 1964, Instytut Literacki, str. 289-291).
Komentarz Jędrzeja Giertycha. Tekst złożonej na ręce Witosa dymisji Piłsudskiego zachował się jednak. Podaję go niżej.
Witos przytoczył w swoim wspomnieniu treść dymisji Piłsudskiego w sposób niepełny (a może w sposób niepełny zapamiętał), była to bowiem dymisja nie tylko ze stanowiska Naczelnika Państwa, ale i Wodza Naczelnego.
Pierwsza rzecz, nad którą się tu trzeba zastanowić, to jest pytanie, jakie znaczenie miał akt dymisji Piłsudskiego. Czy był to akt na wypadek jego śmierci w boju? Nie potrzeba było na ten wypadek jego dymisji: zakończenie się jego roli jako Naczelnika Państwa i Wodza Naczelnego byłoby wtedy automatyczne. A nie był to także rodzaj testamentu: nie ma w tym akcie dymisji żadnych zarządzeń co do tego, kto ma w razie jego śmierci zająć jego miejsce.
Jest oczywiste, że akt dymisji Piłsudskiego był aktem nie związanym z przewidywaniem śmierci i dotyczył sytuacji, jaka istnieć będzie wciąż jeszcze za jego życia. Narzuca się tu od razu przypuszczenie, że chodzi tu o zabezpieczenie sobie możności nie ponoszenia odpowiedzialności za mogącą nastąpić klęskę.
Witos zapewne myli się, pisząc że rozmowa jego z Piłsudskim w obecności Daszyńskiego i Skulskiego odbyła się 10 lub 11 sierpnia. Akt dymisji nosi datę 12 sierpnia. Jest mało prawdopodobne, by Piłsudski doręczał Witosowi akt, podpisany z datą o jeden lub dwa dni późniejszą. Jest więc prawdopodobne, że pamięć Witosa zawiodła i że owa rozmowa odbyła się dopiero 12 sierpnia. Jest to zresztą okoliczność bez większego znaczenia.
Z listu Weyganda do Focha pod datą 13 sierpnia wiemy, że „Naczelnik Państwa wyjechał tej nocy ku rejonowi Wieprza”. (Vide „La guerre polono-sovietique de 1919-1920”, Collection Historique de rinstitut d’Etudes Slaves”, XXII Paryż 1975, Institut d’Etudes Slaves, str. 120-121). „Tej nocy” – to znaczy w noc z 12 na 13 sierpnia. J.G.
AKT DYMISJI PIŁSUDSKIEGO
Belweder, 12.VIII.1920 r.
Wielce Szanowny Panie Prezydencie!
Przed swym wyjazdem na front, rozważywszy wszystkie okoliczności nasze wewnętrzne i zewnętrzne, przyszedłem do przekonania, że obowiązkiem moim wobec Ojczyzny jest zostawić w ręku Pana, Panie Prezydencie, moją dymisję ze stanowiska Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza Wojsk Polskich.
Powody i przyczyny, które mnie do tego kroku skłoniły, są następujące:
1) Już na jednym z posiedzeń R.O.P. (Rady Obrony Państwa – przypisek wydawców) miałem zaszczyt wypowiedzieć jeden z najbardziej zasadniczych powodów. Sytuacja, w której Polska się znalazła, wymaga wzmocnienia poczucia odpowiedzialności, a przeciętna opinia słusznie żądać musi i coraz natarczywiej żądać będzie, aby ta odpowiedzialność nie była czczym frazesem tylko, lecz zupełnie realną rzeczą. Sądzę, że jestem odpowiedzialny zarówno za sławę i siłę Polski w dobie poprzedniej, jak i za bezsiłę oraz upokorzenie teraźniejsze. Przynajmniej do tej odpowiedzialności się poczuwam zawsze i dlatego naturalną konsekwencją dla mnie jest podanie się do dymisji. I chociaż R.O.P., gdy tę sprawę podniosłem, wyraziła mi pełne zaufanie i upoważniła w ten sposób do pozostania przy władzy, nie mogę ukryć, że pozostają we mnie i działają z wielką siłą te moralne motywy, które wyłuszczyłem przed R.O.P. parę tygodni temu.
2) Byłem i jestem stronnikiem wojny „a outrance” z bolszewikami dlatego, że nie widzę najzupełniej gwarancji, aby te czy inne umowy czy traktaty były przez nich dotrzymane. Staję więc z sobą teraz w ciągłej sprzeczności, gdy zmuszony jestem do stałych ustępstw w tej dziedzinie, prowadzących w niniejszej sytuacji, zdaniem moim, do częstych upokorzeń zarówno dla Polski, a specjalnie dla mnie osobiście.
3) Po prawdopodobnym zerwaniu rokowań pokojowych w Mińsku pozostaje nam atut w rezerwie – atut Ententy. Warunki postawione przez nią są skierowane przeciwko funkcji państwowej, którą od prawie dwu lat wypełniam. Ja i R.O.P., rząd czy sejm, wszyscy mieliby do wyboru albo zostawić mnie przy jednej funkcji, albo usunąć zupełnie. Co do mnie wybieram drugą ewentualność. Jest ona bardziej zgodna z godnością osobistą i jest praktyczniejsza. Pozostawienie mnie na jednym z urzędów zmniejsza mój autorytet i tak silnie poderwany i doprowadza z konieczności do powolnego zniszczenia tej siły moralnej, którą dotąd jeszcze reprezentuję dla walki i dla kraju. Biorę następnie pod uwagę mój charakter bardzo niezależny i przyzwyczajenie do postępowania według własnego zdania, co z warunkami, postawionymi przez ententę nie zgadza się. Wreszcie przeczy to systemowi, któremu służyłem w Polsce od początku swojej pracy politycznej i społecznej, której podstawą zawsze była możliwie samodzielna praca nad odbudowaniem Ojczyzny, ta bowiem wydawała mi się jedynie wartościową i trwałą. Obawiam się więc, że przy pozostawieniu przy funkcjach przodujących oraz przy moim charakterze i przyzwyczajeniach wyniknąć mogą ze szkodą dla kraju tarcia mniejsze i większe, które nie będąc przyjemne dla żadnej ze stron, wszystko jedno skończyć by się musiały moim usunięciem się.
Wreszcie ostatnie. Rozumie (sic) dobrze, że ta wartość, którą w Polsce reprezentuję nie należy do mnie, lecz do Ojczyzny całej. Dotąd rozporządzałem nią jak umiałem samodzielnie.
Z chwilą napisania tego listu uważam, że ustać to musi i rozporządzalność moją osobą przejść musi do rządu, który szczęśliwie skleciłem z reprezentantów całej Polski.
Dlatego też pozostawiam Panu, Panie Prezydencie, rozstrzygnięcie co do czasu opublikowania aktu mojej dymisji. Również Panu wraz z Jego Kolegami z Rządu pozostawiam sposób wprowadzenia w życie mojej dymisji i wreszcie oczekiwać wówczas będę rozkazu Rządu co do zużytkownia moich sił w tej czy innej pracy. Co do ostatniego proszę tylko nie krępować się ani wysoką szarżą, którą piastuję ani wysokim stanowiskiem, które posiadam. Nie chciałbym bowiem mnożyć swoją osobą licznej rzeszy ludzi, nie układających się w żaden system, czy to z powodu kaprysów i ambicji osobistej, czy to z powodu słabości charakteru polskiego, skłonnego do wytwarzania najniepotrzebniejszych funkcji dla względów osobistych.
Proszę Pana Prezydenta przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku i poważania z jakim pozostaję.
(-) Józef Piłsudski
Fragment komentarza J. Giertycha:
Czy generał Rozwadowski wiedział o tym, że Piłsudski podał się do dymisji? I że wobec tego, jako Szef Sztabu staje się automatycznie pełniącym funkcje Naczelnego Wodza?
Nie wiemy o tym. Nie posiadamy żadnego dokumentu, czy relacji, które dawałyby na to pytanie odpowiedź.
Z treści relacji Witosa zdaje się wynikać, że chyba Rozwadowskiego o dymisji Piłsudskiego nie powiadomił. Choć nie jest to zupełnie pewne. Ostatecznie, mogło się zdarzyć, że w następnych godzinach i dniach mógł o tym Rozwadowskiemu powiedzieć, ale wzmianki o tym w swoich pamiętnikach nie uczynił. Natomiast bardziej możliwe jest, że sam Piłsudski mógł przy jakiejś okazji w owym dniu Rozwadowskiego o tym powiadomić.
Jest jednak również możliwe, że Rozwadowski o tej dymisji nie dowiedział się nigdy. Nie dowiedział się nawet post factmn, już po bitwie, lub po latach.
Ale był on Szefem Sztabu, a więc automatycznym zastępcą Wodza Naczelnego. A Piłsudski wyjechał z Warszawy. Już od szeregu dni czynności Wodza Naczelnego nie spełniał, ale wyjazdem swoim zamanifestował w sposób ostateczny że kierować całością toczących się operacji nie zamierza. Dla Rozwadowskiego stwarzało to oczywisty obowiązek przejęcia w sposób ostateczny i całkiem formalny odpowiedzialności za dalszy bieg wojny i za zaczynającą się wielką bitwę.
Rozwadowski był faktycznym wodzem naczelnym, bo formalny wódz naczelny wyjechał i tym samym przerzucił całkowitą odpowiedzialność na niego jako zastępcę. Rozwadowski kierował bitwą, bo uważał to jako zastępca Wodza Naczelnego za swój obowiązek, oraz bo wiedział dobrze co ma teraz robić i bo bitwę wygrać chciał i uważał, że potrafi. Nawet i bez dymisji Piłsudskiego jego faktyczne kierowanie bitwą byłoby faktem oczywistym i nieuniknionym. Ale od strony Piłsudskiego, doręczona Witosowi na piśmie dymisja była nadaniem wodzostwu Rozwadowskiego cechy formalnej. Była zrzeczeniem się odpowiedzialności samemu po to, by ją dźwigał Rozwadowski. – J.G.
GENERAŁ ROZWADOWSKI WPROWADZA PLAN W CZYN
„Wśród ciągłej niepewności i rosnącego naprężenia gen. Rozwadowski przyszedłszy do mnie powiedział poufnie, że rozpoczęcie naszej wielkiej ofensywy zostało wyznaczone na dzień 12 sierpnia, o ile nie zajdą jakieś wielkie i nieprzewidziane przeszkody. Kiedy dzień ten przyszedł, a ofensywy nie rozpoczęto, przybył znowu nazajutrz do mnie, usprawiedliwiając niedotrzymanie terminu spóźnieniem przy załadowaniu ciężkich dział na jakiejś małej stacyjce kolejowej nie doszkoloną jeszcze dostatecznie obsługą i postanowieniami Nacz. Wodza, którego on nie może często zrozumieć, ale musi się podporządkować. Wyraził też obawę, że ofensywa Piłsudskiego może być spóźniona, gdyż ciężar walki przenosi się na północ od Warszawy. Akcja Piłsudskiego znad Wieprza będzie bardzo efektowna, ale dla wojny ma jego zdaniem znaczenie drugorzędne.
Powodem odłożenia terminu rozpoczęcia ofensywy miały być także nieukończone prace fortyfikacyjne w okolicy Warszawy. (…)
Zniecierpliwienie i obawy jeszcze się wzmogły, gdy nadeszły sprawdzone wiadomości, że dowództwo bolszewickie przygotowuje wielkie uderzenie w okolicy Modlina, mające na celu złamanie polskiego oporu i przejście Wisły w tych okolicach. Gen. Rozwadowski miał duże obawy, czy słabe polskie oddziały mogą uderzenie zwycięsko odeprzeć, o ile Piłsudski nie ruszy się prędzej od południa. (Ibid., str. 296-297).
„Na drugi dzień gen. Rozwadowski oznajmił Radzie Ministrów, że bolszewicy napierając coraz mocniej na stolicę, zajęli Radzymin i zbliżają się do miejscowości Marki, położonej zaledwie 12 kilometrów od Warszawy, przeszli też bez dużego oporu naszych wojsk przez dwie linie obronne, świeżo zbudowane i niesłychanie słabe. Dalej przyznał, że i na innych frontach nie jest dobrze, gdyż doszli oni prawie pod Toruń, zajęli Płock i kilka innych miejscowości, bardzo ważnych pod względem wojskowym. Na froncie południowym posunęli się pod Zamość i Lwów. Trzymający się najmocniej odcinek frontu pod dowództwem generała Sikorskiego zmuszony był się cofnąć i przejść na inne pozycje.
Niespodziewane przez nikogo te wiadomości wywołały w Radzie Ministrów chwilowo przygnębiające wrażenie, gdyż szef sztabu przed paru godzinami mówił zupełnie co innego, a teraz zapowiada tak wielkie i niebezpieczne zmiany w sytuacji. Zaczęto go obsypywać pytaniami. Generał Rozwadowski; jakby zupełnie zapomniał o tym; co dopiero mówił, z zupełną pewnością: siebie opowiadał, że on wykonywa swój plan sprowadzenia bolszewików pod Warszawę i rozprawienia się z nimi przy bramach stolicy.
Gdy to jego oświadczenie w przerażoną Radę Ministrów uderzyło jak piorun, on śmiejąc się dodał, że wszystkich bolszewików wystrzela «na sztrece». Ten jego optymizm trudno już było zrozumieć”. (Ibid., str. 298-299).
Po wycieczce na front „do Warszawy powracaliśmy w ciężkim nastroju (…) Oczekujący mnie gen. Rozwadowski miał natomiast twarz rozpromienioną, dowodząc mi dość długo, że najgroźniejsze niebezpieczeństwo minęło, jeżeli ono w ogóle istniało, a pełne zwycięstwo nad bolszewikami jest co godzina bliższe.
Nie mogłem pojąć, na czym opierał te swoje nadzieje, gdyż dopiero sam mi mówił, ze Radzymin dostał się w ręce bolszewików w tych godzinach, a przeciwdziałanie dywizji litewsko-białoruskiej zostało złamane, wojska zaś bolszewickie zaczęły podchodzić pod Jabłonnę i Nieporęt. Kiedy go zapytałem, czy w związku z wytworzoną sytuacją nie należy poczynić potrzebnych zarządzeń, gdyż bolszewicy mogą nas wziąć jak do saka, odpowiedział mi lekko uśmiechnięty, że nie ma do tego żadnej potrzeby bo gen. Haller da bolszewikom za to zuchwalstwo porządną nauczkę. Stosunek sił w okolicy Warszawy jest dla naszych wojsk bardzo korzystny, a można by bolszewików zupełnie połamać, gdyby Piłsudski był już uderzył znad Wieprza. Skutkiem jego zwlekania stan wytworzył się taki, że ofensywa Piłsudskiego ma zapewnione zupełne powodzenie, gdyż przed nią stoją bardzo słabe siły bolszewickie. Niesłusznie też jego zdaniem zaniepokoiło się Naczelne Dowództwo i gen. Weygand, gdyż do zajęcia Warszawy przez bolszewików on bezwarunkowo nie dopuści, mając do tego potrzebną siłę i ducha w narodzie. W wojsku następuje także bardzo korzystna zmiana. Jeżeli Piłsudski uderzy ze swoją armią na bolszewików dopiero 17 sierpnia, jak to zamierza, to przed sobą prawie nic mieć nie będzie, bo całe siły bolszewickie zwalą się na Warszawę, a wtenczas dopiero mogło by być złe. Spodziewając się tego, tak on jak i gen. Weygand starają się nakłonić Piłsudskiego do wcześniejszego wystąpienia i mają nadzieję, że jego niezrozumiały upór uda się przełamać”. (Ibid., str. 302).
NAJTRUDNIEJSZE ZADANIE PRZYPADŁO GEN. SIKORSKIEMU
„Według raportu, jaki świeżo otrzymał, gen Sikorski usiłując atakować, natrafił zupełnie niespodziewanie na główne siły dwóch armii sowieckich, nie wiedząc, że inna armia i korpus Gaja wymijają go od strony północnej, wkraczając w obszar tyłowy. «Ma on tam do czynienia z ogromną przewagą wroga, ale jestem pewny, że da sobie radę, bo ma głowę na karku, a zresztą dziś mu posłałem potrzebne posiłki». Jemu przypadło w tym czasie najtrudniejsze, ale i najważniejsze zadanie do spełnienia.
Na drugi dzień o godzinie 9-tej rano rozpoczęła Rada Ministrów swoje posiedzenie. Gen. Rozwadowski złożył krótkie sprawozdanie z sytuacji wojskowej, nie tając, że jest ona bardzo ciężka, jednak nie ma powodu do obaw, bo zmieni się ona na lepsze, może nawet w najbliższych godzinach. Gorąco przemawiał w obronie Piłsudskiego, usprawiedliwiając spóźnienie jego ofensywy”. (Ibid., str. 303). „Gen. Sikorskiego bardzo mało znałem. (…) W służbie dla państwa polskiego miał już wtedy dobre i zasłużone imię, a gen. Rozwadowski mówił, że w walkach i odwrocie zachował się on najlepiej ze wszystkich polskich dowódców w tej wojnie. Twierdził, że mimo iż wytrwał najdłużej, najmniejsze poniósł straty. On go uważa za prawdziwie mądrego i zdolnego oficera, z którym mało kto mógł się mierzyć.
Przybywszy do Modlina, zastaliśmy gen, Sikorskiego. (…) Twierdził, że silny nacisk rosyjski mógłby tu zostać zupełnie złamany, co by miało rozstrzygające znaczenie dla całej wojny, gdyby rozporządzał większymi siłami i gdyby jazda. gen. Dreszera była spełniła poruczone jej zadanie. Ciężar walki jego zdaniem znajduje się na froncie północnym szczególnie zaś na odcinku, który on zajmuje. (…) Mówiąc o oficerach francuskich do jego armii przydzielonych, gen. Sikorski wyrażał się o nich z największym uznaniem, twierdząc, że oni okazują niesłychaną odwagę i pracują tak pilnie i gorliwie, że oficerowie polscy powinni z nich brać przykład”. (Ibid., str. 304-305).
„Zaraz po moim powrocie do Warszawy przybył gen. Rozwadowski. Obawiając się znowu niepomyślnych wiadomości, patrzyłem na niego z dużym niepokojem, starając się poznać po jego twarzy. Był jak zawsze pewny siebie, uśmiechnięty. Zaznaczył szybko, że dziś przynosi mi same dobre wiadomości. A to: Piłsudski, nalegany przez niego, gen. Weyganda i innych, zdecydował się na rozpoczęcie ofensywy o jeden dzień wcześniej i już jest w pełni akcji, która postępuje nadzwyczaj szczęśliwie. Gen. Sikorski po bardzo ciężkich walkach z ogromną przewagą nieprzyjacielską nie tylko zdołał przerwać otaczającą go już obręcz sił bolszewickich, ale zmusił je do puszczenia zajętych stanowisk i zupełnej zmiany pierwotnych planów. Wielkie odciążenie nastąpiło także na froncie gen. Hallera. Obecnie Rozwadowski ma tylko jedno zmartwienie, ażeby bolszewicy zbyt szybko nie uciekali. Ja tego zmartwienia nie miałem”. (Ibid., str. 316).
Po podróży do Poznania „przybywszy do Warszawy, zastałem znacznie, zmienione położenie. Gen. Rozwadowski zakomunikował mi, że według umówionego planu pomiędzy nim a Piłsudskim i gen. Weygandem, rano w dniu 17 sierpnia wyszło spod Warszawy uderzenie kilku batalionów, zaopatrzonych w pociągi pancerne i czołgi w stronę Mińska Mazowieckiego, który też wieczorem został zajęty. Generał Haller wszedł do Mińska z czołowymi oddziałami.
Wojska frontu środkowego już w pierwszym dniu walki pod komendą Piłsudskiego rozbiły grupę mozyrską, która im stanęła na drodze, a następnie znosząc liczne mniejsze oddziały bolszewickie, postępowały z niesłychaną szybkością, tak, że już 17 sierpnia, w walce z 16 armią bolszewicką, prawie równocześnie z gen. Hallerem dotarły do Mińska. Opowiadając mi to wesołe i wielkie zdarzenie, gen. Rozwadowski z miną tryumfującą nie omieszkał mi przypomnieć, że on przecież miał rację; Nie mogłem mu tego rzecz prosta odmówić”. (Ibid., str. 323).
POWODZENIE PLANU ZMNIEJSZONE UPOREM PIŁSUDSKIEGO
„Po przyjeździe do Warszawy przybył do mnie gen. Rozwadowski z wiadomością, że Lwów znajduje się znowu w dużym niebezpieczeństwie, choć on jest pewny, że się to w ciągu kilku godzin zmieni. Przedstawiając mi sytuację szczegółowo podkreślił, że skutki opóźnienia ofensywy Piłsudskiego mają już teraz fatalne następstwa, gdyż znaczna część pobitej armii bolszewickiej uratuje się w odwrocie. Gdyby jego rad posłuchano, byłoby zupełnie inaczej. Uporu niezrozumiałego nie dało się przełamać a szkoda, niepowetowana szkoda. Powtarzając wielokrotnie te wyrazy, jakby dla utrwalenia w pamięci, gen. Rozwadowski wyszedł”. (Ibid., str. 341).
„Gen. Rozwadowski stale niezadowolony i zarazem zmartwiony, gdyż Piłsudski jakoby znowuż przekreślił jego plany. Dążył on do zniszczenia sił bolszewickich, pobicia Litwinów i przez Wilno i Białystok wkroczenia na Litwę kowieńską, ażeby tą drogą dotrzeć do Bałtyku i tam pozostać. (…) Wbrew temu Piłsudski poszedł nad Niemen z zamiarem rzucenia wojsk bolszewickich na błota pińskie. Gen. Rozwadowski zawsze był zdania, że to posunięcie chybiło celu, gdyż wojska bolszewickie nie zostały zniszczone natomiast wojskom litewskim dało możność wycofania się bez strat i zatrzymania w swoim ręku Wilna”. (Ibid., str. 353).
FRONT PÓŁNOCNY ZADECYDOWAŁ O ZWYCIĘSTWIE
„Wbrew urabianej tendencyjnie i stale opinii, rozstrzygnięcie polskie w bolszewickiej wojnie r. 1920 zapadło nie na południu, lecz na północy, a więc nie na froncie dowodzonym przez Piłsudskiego bezpośrednio, ale na froncie gen. Hallera. Szale zwycięstwa i klęski w naszej rozprawie z bolszewikami zdecydowały się w kilkudniowej, bardzo ciężkiej i krwawej bitwie, jaka się toczyła na północ od Modlina, od 14 sierpnia począwszy. Stwierdzały to zresztą komunikaty Naczelnego Dowództwa, przyznawali także bolszewicy.
Dostępne obecnie ich komunikaty i publikacje głoszą bez ogródek, że przesilenie wojny w r. 1920 nastąpiło na odcinku piątej armii prowadzonej przez gen. Sikorskiego i to jeszcze wtenczas zanim ofensywa znad Wieprza dała się odczuć na polach bitew nad Wisłą i Wkrą. O ile wiem, Nacz. Dowództwo o ugrupowaniu wojsk bolszewickich miało zupełnie fałszywe wiadomości. Usiłował je też sprostować gen. Weygand, widać lepiej zorientowany w tym, że ogromna większość wojsk bolszewickich zgromadzona była na północ od Bugu i Narwi. Piłsudski jednak nie chciał się dać przekonać. Przecież jeszcze w swojej książce stwierdza, że dnia 17 sierpnia, a więc po przełomowej bitwie pod Nasielskiem, poszukiwał on większości wojsk bolszewickich na drodze swego pochodu, a więc na północ od Wieprza”. [czyli na południe od Warszawy] (Ibid., str. 358-359).
GENERAŁ SIKORSKI
„Jak wynikało z relacji gen. Sikorskiego w czasie rozmowy ze mną, miał on przeciw sobie ogromną przewagę wojsk bolszewickich, gdy rozpoczynał uderzenie na północ od Modlina. Nie należy zapominać przy tym, że przeciw niemu stały wojska bolszewickie, upojone zwycięskim pościgiem już od Dźwiny, gdy większość oddziałów gen. Sikorskiego miała za sobą wiele klęsk i ciężki, długi odwrót.
Toteż w tych warunkach tym silniejszej trzeba było woli, energii i uporczywej konsekwencji ażeby tak wyczerpane wojska rzucać do ataku i z nimi zwyciężać. Wola została narażona na bardzo ciężką próbę pomiędzy innymi, gdy bolszewicy wielkimi siłami, zebranymi pod Płockiem i Płońskiem rozpoczęli uderzenie na odsłonięte zupełnie tyły armii gen. Sikorskiego.
Na wynik tej walki oczekiwaliśmy z niesłychanym niepokojem, mimo zaufania żywionego do gen. Sikorskiego. Nie małą obawę miał także i gen. Rozwadowski widząc że wojska stojące pod Radzyminem nie mogły obronić Warszawy. Mimo, że sam uważał to za bardzo ryzykowne, gdyż oddziały tej armii były za mało skupione, a żołnierze pozbawieni środków walki i żywności, zwożonych dopiero pospiesznie do rejonów Modlina, polecił on akcję Sikorskiego na gwałt przyspieszać. Nie widział bowiem innego wyjścia, zwłaszcza gdy pod Radzyminem zaczął się front łamać daleko prędzej niż można się było tego spodziewać.
Armia ta musiała rozpocząć nierówną walkę w czasie, kiedy znaczna część sił w skład jej wchodzących nie przybyła jeszcze na miejsce przeznaczenia. Toteż w początku było jej bardzo ciężko. Pomimo tego zdołała nie tylko ulżyć Warszawie, zatrzymać bolszewików, którzy pod Modlinem chcieli przekroczyć Wisłę, ale spowodowała dalszą i to znaczną ulgę pod Radzyminem. Kiedy razem z innymi ministrami składałem gen. Sikorskiemu, gratulacje w zdobytym Nasielsku, mogliśmy być niemal pewni zwycięstwa, chociaż liczne dywizje bolszewickie w tym samym czasie szturmowały zawzięcie tak niedalekopołożony Płock. W przekonaniu tym utwierdzały nas i pewność wodza i znakomite nastroje i postawa jego żołnierzy. Zasługi gen. Sikorskiego wszyscy uznawali i wszyscy też milczeli, gdy Piłsudski wywierając na nim jak na wielu innych swoją zemstę, odsunął go nawet od służby w wojsku, do której ma lepsze od wielu kwalifikacje.” (Ibid., str. 359-360).
USUNIĘCI Z WIDOWNI
„Nie mogę wiedzieć z dokumentami w ręku, czy się to stało rozmyślnie, czy tylko dzięki przypadkowi, że konkurenci do zasług po zwycięstwie nad bolszewikami pod Warszawą zostali z widowni zupełnie usunięci. Z gen. Rozwadowskim skończono na wieki, starając się nakryć potwarzą jego imię, generałów Hallera i Sikorskiego odstawiono, nie pozwalając im pracować dalej w uratowanej przez nich ojczyźnie. Nie wymieniam już tej wielkiej i skrzywdzonej gromady ludzi.
Ponieważ Piłsudski nie mógł unicestwić gen. Weyganda, swoją niechęć do niego przeniósł na Francję. Znając jego niepohamowaną pychę, mogę śmiało wnioskować, że jego nieprzyjazny stosunek do niej był w dużej mierze także i tymi przesłankami podyktowany.” (Ibid., str. 362).
GENERAŁ ROZWADOWSKI
„Cokolwiek się będzie pisać i mówić, kogo się będzie chciało ubierać w laury i zasługi, to rok 1920, ‘Cud nad Wisłą’ i zwycięstwo nad bolszewikami odniesione pozostać muszą na zawsze z nazwiskiem gen. Rozwadowskiego związane. Ja osobiście nie znałem go zupełnie aż do czasu objęcia przez niego obowiązków szefa sztabu. Raz tylko słyszałem o nim na posiedzeniu krakowskiego Naczelnego Komitetu Narodowego, kiedy przy jakiejś sposobności z jednej strony przedstawiono go jako wykształconego i bardzo zdolnego oficera, a przy tym gorącego Polaka, z drugiej strony zwalczano zawzięcie jako zapalonego endeka i reakcjonistę o wstecznych niesłychanie poglądach. Na czym miała polegać ta jego reakcyjność, tego nie mówiono.
Na moim urzędzie prezydenta ministrów, zwłaszcza z początku, sprawił on mi przykry zawód, kiedy jego bardzo stanowcze zapowiedzi, dotyczące postępów naszego wojska wręcz się nie spełniły, a niebezpieczeństwo zwiększało się gwałtownie z godziny na godzinę.
Według mego niefachowego zdania nie rozwinął on wcale swojego talentu w czasie przewrotu majowego. (…) Każdemu jednak może się powinąć noga, a wojna domowa nie dla wszystkich jest walką z nieprzyjacielem, którego należy tępić wszelkimi środkami. (…)
Co innego r. 1920 i walka z bolszewikami. Tam miałem co dzień możność i sposobność widzieć i podziwiać jego niczym nie naruszony spokój, nadludzką wytrwałość, optymizm nie opuszczający go nawet w najcięższych chwilach, bezgraniczne oddanie się sprawie i wiarę w zwycięstwo, którą umiał przenieść w swoje otoczenie.
Mnie się wydawał czasami trochę nieopatrznym, choć zawsze prostolinijnym i zupełnie bezinteresownym. Toteż zarzuty natury moralnej, stawiane mu przez Piłsudskiego po przewrocie majowym, naruszające jego cześć osobistą, uważałem za rozmyślne oszczerstwo, potrzebne naonczas Piłsudskiemu do wykonania na gen. Rozwadowskim nieludzkiej zemsty i zdeptania go moralnie i fizycznie.
Jeśli byłyby bodaj nikłe podstawy dla stawianych zarzutów, wytoczono by mu proces. Tego Piłsudski nie zrobił, choć mógł być pewny uległości sądów, lecz zamęczał Rozwadowskiego więzieniem i wyszukanymi torturami, które zniszczyły jego zdrowie i przybliżyły śmierć. Tej poniewierki byłby nie wytrzymał żaden człowiek, uległo jej też zdrowie gen. Rozwadowskiego, tym bardziej, gdy widział, że nikt nie stanął w jego obronie.
Ja opinię te powtarzałem, gdzie należało, nie mogłem jednak nic zrobić, gdyż sam byłem bezwładniony, ludzie zaś do których się zwracałem, oburzali się na bezecne postępowanie, ale się nie chcieli narażać. Toteż przeważnie zachowywali milczenie nawet i wtenczas, gdy nastąpią śmierć gen. Rozwadowskiego, otoczona dziwnym urokiem tajemniczości. Lewicowych polityków wypadki te nie poruszyły.
Niezwykła jego lojalność wobec Piłsudskiego ujawniła się w całej pełni szczególnie wtenczas, gdy w dniu 12 sierpnia 1920 r. Piłsudski niespodziewanie opuścił Warszawę, a jego funkcje wojskowe objął Rozwadowski. Miałem sposobność nieraz patrzeć na to, jak na każdym kroku i przy każdej sposobności z niezwykłą otwartością, poświęceniem się i odwagą bronił nie tylko zamierzeń, ale autorytetu i osobistej czci Piłsudskiego. A przecież nie było to rzeczą łatwą, ani popularną bo ciężkie zarzuty przeciw Piłsudskiemu sypały się jak z rogu obfitości.
Jego wielkie zasługi i charakter przecież sam Piłsudski uznał, dając temu mocny wyraz w publicznym rozkazie. No, ale było to w czasie walki, która nie pozwalała na przemyślane kombinacje. Od Piłsudskiego różnił się gen. Rozwadowski tym, że pozostawiając swoją osobę na boku, wierzył w naród i armię i stale to powtarzał. Idąc niezachwianie z tą wiarą naprzód, w bardzo wielkiej mierze przyczynił się też do uchronienia narodu od hańby, nie zarobiwszy jak dotąd na jego wdzięczność, gdy inni niezasłużenie hołdy zbierają.” (Ibid., str. 356-357).
GENERAŁ HALLER
„Niepoślednia rola w tych decydujących o losie państwa momentach przypada gen. Józefowi Hallerowi. Opierała się ona u niego przede wszystkim na czynniku moralnym. (…) Świeżą, nie nadwyrężoną żadnymi zarazkami wolę przynieśli na front ochotnicy, stanowiący przeszło sto tysięcy ludzi. Stało się to w największej mierze dzięki niezmordowanej i wprost nadludzkiej pracy generała Józefa Hallera. On stał się wyrazicielem tego ożywczego prądu w dowództwie i niejako gwarancją trwałej pod tym względem odmiany.
Mianowany dowódcą północnego frontu, od pierwszego momentu starał się cofające w pośpiechu wojska opanować i ustabilizować rozbity front. Tego nie można było dokonać bez zmiany nastrojów i powrotu wiary w zwycięstwo, która opuściła zdziesiątkowane i rozbite szeregi. Na to potrzeba było i trochę czasu. (…) Sprawić to jeno mógł nowy duch, który z czasem wstąpił w osłabione zwątpieniem szeregi i to jest wielką, historyczną zasługą gen. Hallera. Niestrudzony w pracy, był on zawsze na podległym mu froncie, gdzie się tylko decydował jego los, nie ograniczając się do pracy sztabowej. W chwilach najcięższych stał obok żołnierza dręczonego głodem i pościgiem, dodając mu otuchy i starając się przelać w niego gorącą wiarę w zwycięstwo, do którego sam się w wielkiej mierze przyczynił, nie reklamując tego nigdy”. (Ibid., str. 358).
PIŁSUDSKI
„Nigdy nie miałem zupełnego zaufania do Piłsudskiego, czułem jakieś niezrozumiałe może nawet uprzedzenie. Byłem zadowolony, jak nie musiałem się z nim stykać. Poza tym uprzedzeniem nie mogłem się pogodzić z jego posunięciami politycznymi, szczególnie z okresu rządów Moraczewskiego, musiało mnie razić jego stanowisko w sprawie obrony Małopolski Wschodniej, upór przy swoim sposobie tworzenia armii, stare, często bardzo niesympatyczne praktyki z Legionów, błędy szczególnie w czasach ostatnich popełnione, tak wyraźne i tak bardzo kosztowne – to jednak widząc u niego wielką troskę, odbijającą się wprost na twarzy, szczerość w rozmowie, głęboką obawę o wolność i całość ojczyzny, miałem wrażenie, że się grubo mylą ci wszyscy, którzy mu robią zarzuty lekkomyślności a nawet zdrady i że ja sam byłem także czasem w błędzie, posądzając go o osobiste ambicje i brak dobrej woli. Prawda, pod ciężarem tych wielkich wypadków trudno było nieraz należycie zebrać biegające myśli”. (Ibid., str. 290).
„Jako szef rządu w czasie zmagania się z bolszewikami czułem się w obowiązku solidarnej odpowiedzialności z tymi z którymi współpracowałem. Stąd też w czasie największej nagonki na Piłsudskiego broniłem go z całą siłą, na jaką mogłem się zdobyć, mimo że ludzie znający go lepiej, radzili mi być ostrożniejszym tak ze względu na opinię, jak i na postępowanie Piłsudskiego. Tak gen. Rozwadowski jak Roja i inni, którzy go lepiej ode mnie znali, twierdzili że Piłsudski prawie zawsze i wszystko zaczynał i robił z myślą o sobie, choć się to starał jak najbardziej ukrywać. Z bardzo też dużą łatwością przerzucał odpowiedzialność na innych, zapominając rychło, że on był autorem popełnionej winy. Zawsze też umiał znaleźć świadków powolnych jak i wielbicieli jego talentu, których rozmachu nie tylko nie powstrzymywał, ale swoim postępowaniem zachęcał. Bez wszelkiego wahania poświęcał tak życie ludzkie, jak i najbliższych przyjaciół, jeżeli tego wymagały jego plany, nie zawsze idące po drodze publicznego dobra. W takich razach potrafił być nieugięty, bezwzględny, a nawet okrutny.
Bardzo wiele opowiadał mi na ten temat poseł dr. Lieberman w więzieniu brzeskim, oburzając się na te straszne praktyki. Szkoda, że tak późno. Swoimi metodami musiał też górować nad wszystkimi, którzy tak postępować nie umieli, albo nie chcieli. Zostali też zepchnięci i wyrzuceni przez niego jak sprzęt nieużyteczny, odarci nie tylko z zasług i czci, ale jak gen. Rozwadowski nawet pozbawieni życia. Jest to tym bardziej znamienne i przykre zarazem, że niektórzy z nich byli nie tylko jego wiernymi towarzyszami broni, ratowali państwo i swoimi wysiłkami naprawiali błędy przezeń popełnione, ale – mogę to stwierdzić – byli mu szczerze oddani.
Do sporu, czyją zasługą były plany, na podstawie których osiągnięto zwycięstwo, ‘Cud nad Wisłą’, wiele nie umiem dorzucić, gdyż oprócz bardzo dyplomatycznej i dla mnie nie zrozumiałej opinii ministra spraw wojskowych gen. Sosnkowskiego i wstrzemięźliwego nadzwyczaj zachowania się gen. Rozwadowskiego, który to uważał za bardzo delikatną materię, od nikogo więcej nic miarodajnego nie starałem się dowiedzieć. Między urzędnikami moimi panowało przekonanie, że plan byt dziełem gen. Weyganda, mimo że do tego nigdy się nie przyznał, nie chcąc drażnić ambicji Piłsudskiego, a podobno także i gen. Rozwadowskiego. To jednak nie było miarodajne”. (Ibid., str. 355-356).
GENERAŁ WEYGAND
„Gen. Weygand przebywał w Polsce od 25 lipca do 24 sierpnia 1920r. (…) Przybył on do Warszawy w momencie, w którym wojska polskie cofały się po kilkadziesiąt kilometrów na dzień i w którym większość frontu była w zupełnej rozsypce. Warszawę zaś opuścił po rozgromieniu bolszewików nad Wisłą i wyrzuceniu ich za Niemen i Bug.
Nie dziw więc, że się w Polsce utarła opinia, iż do wygrania bitwy nad Wisłą on się nie mało przyczynił, a świetny manewr znad Wieprza uważano powszechnie za jego pomysł.
Jaka istotnie była jego rola? Już od dnia 4 lipca rozpoczął się odwrót wojska polskiego z północnego frontu. Fałszywy obrachunek sił bolszewickich dokonany przez Piłsudskiego na północy sprawił, że wojska gen. Szeptyckiego walcząc z olbrzymią przewagą poniosły w tym dniu bardzo ciężką, prawie że decydującą klęskę. O naprawieniu jej nie mogło być mowy, gdyż na południu, po stracie Kijowa uwaga nasza była całkowicie zaprzątnięta armią konną Budiennego. Wtenczas też wyszły jaskrawo na wierzch popełnione błędy. Wojsko ustawione jak nagonka na polowaniu nigdzie nie było [w stanie] stawić prawie żadnego oporu. (…)
Misja gen. Weyganda nie była określona. Pierwotnie miał on tylko zbadać sytuację i zdać sprawę konferencji międzysojuszniczej w Spa, a w pierwszym rzędzie marszałkowi Fochowi. Bezład, jaki panował wówczas w Naczelnym Dowództwie i załamanie się widoczne Naczelnego Wodza, skłoniły rząd do zwrócenia się do gen. Weyganda z prośbą o pomoc. Sytuacja była drażliwa i delikatna zarazem. Gen. Weygand nie przybył bowiem z dywizjami francuskimi, czego się spodziewał i o co go interpelował
Piłsudski, nie mógł też objąć faktycznego dowództwa. Stanowisko zaś jego jako doradcy technicznego było bardzo trudne, odpowiedzialne i delikatne zarazem. Mimo to gen. Weygand stanowisko to przyjął i oddał na nim ogromne usługi naszej ojczyźnie w tak ciężkich czasach.
Gruntowny, metodyczny, jasny w ocenie i postanowieniach, a przy tym nieugięty, od razu uczynił wszystko ażeby do działań polskich wprowadzić ład i celowość. Zwrócił uwagę na brak rezerw i konieczność radykalnej zmiany dotychczasowych sposobów wojowania. Podkreślił bardzo silnie konieczność oderwania się od bolszewików, przegrupowania sił i dopiero przejścia wtedy do poważnej akcji. Wskazywał na każdy błąd, sprzeczności i niedokładności. Jego naprawdę mądre i fachowe wskazówki wydały pełny plon, szczególnie w bitwie nad Wisłą. Zasługi tak gen. Weyganda jak i oficerów francuskich, których znaczna ilość znajdowała się w szeregach naszego wojska, są bardzo wielkie tak ze stanowiska moralnego jak i wojskowego. W czasach, w których Polska była całkowicie izolowana, a defetyzm w kraju panował niemal ogólny, stanęli oni obok naszych żołnierzy i oficerów ramię w ramię porywając ich do walki nieugiętej, zawstydzając często swoją odwagą i niepospolitym męstwem.
Te zasługi gen. Weyganda potraktowano u nas w sposób co najmniej małostkowy. Zrobili to szczególnie ci, którzy wcześnie i przezornie budowali sobie bożka i szukali dla niego jak najwięcej powodów do kadzidła. Z mojego stanowiska, uważałem dociekanie tego, kto był autorem planu zwycięskiej bitwy pod Warszawą za rzecz mniejszej wagi. Jeżeli to zrobił Piłsudski czy Rozwadowski, nie stało się nic nadzwyczajnego, bo to należało do ich praw i obowiązków. Inaczej by się sprawa przedstawiała, gdyby gen. Weygand był jego autorem. Dla mnie ważniejsze od tych dociekań było zachowanie się tak gen. Weyganda jak i oficerów francuskich. Nie można zapomnieć nie tylko o ich męstwie i poświęceniu, ale także i o tym, że tak ofiarnie narażali się nie za swoją sprawę, a mimo to nie zgłaszali żadnych pretensji.
Jeżeli nie chce wiedzieć o tym nadęta i pijana obcymi zasługami piłsudczyzna, to powinna wiedzieć i pamiętać trzeźwa i przyzwoita opinia polska”. (Ibid., str. 360-362).
Komentarz Jędrzeja Giertycha. Relacja Witosa jest bardzo cenna, gdyż jako prezes Rady Ministrów był w okresie bitwy warszawskiej w codziennym kontakcie z generałem Rozwadowskim i z innymi osobistościami, odgrywającymi w tej bitwie i w przygotowaniu do niej wybitną rolę. Jego informacje są więc informacjami z pierwszego źródła. Szczególnie cenne są zanotowane przez niego wypowiedzi generała Rozwadowskiego. Są to wypowiedzi, których Rozwadowski poza tym nigdzie nie powtórzył, a więc najwidoczniej uczynione były pod wrażeniem chwili, w nastroju zupełnej szczerości. Dowiadujemy się z tych wypowiedzi co Rozwadowski w czasie bitwy i tuż po bitwie naprawdę myślał. Dowiadujemy się przede wszystkim jak bardzo krytycznie patrzał na Piłsudskiego, a zwłaszcza na opóźnienie przez niego kontrofensywy znad Wieprza. W okresie późniejszym najwidoczniej wolał nie wypowiadać się w tej sprawie tak szczerze.
Relacja Witosa daje nam żywy i przekonywający obraz tego, jak sytuacja wojenna wyglądała w krytycznych dniach, oglądana od strony cywilnego rządu ale będącego w codziennym kontakcie z najwyższymi władzami wojskowymi. Wiemy zresztą z tej relacji, że Witos jeździł w owym czasie także i na front i stykał się np. z generałem Sikorskim w miejscu jego postoju.
Sylwetki ludzi, jakie swoją relacją narysował – generałów Rozwadowskiego, Hallera, Sikorskiego i innych – są bardzo cenne, uzupełniają bowiem w sposób żywy to co o tych ludziach wiemy z dokumentów. Ciekawe są jego informacje o tym, jak generał Rozwadowski w rozmowach z cywilnymi politykami wykazywał jeszcze przed bitwą optymizm może przesadny. Trudno się oprzeć podejrzeniu, że może i trochę i umyślnie wprowadzał ich chwilami w błąd, chcąc podnieść ich na duchu, oraz chcąc ukryć przed nimi sekrety, o których plotkarskie rozszerzenie się żywił obawy. Co jest istotne w tym, co o rozmowach z Rozwadowskim Witos pisze, to jest niezłomna wiara Rozwadowskiego w zwycięstwo i jego siła ducha. W relacji Witosa Rozwadowski rysuje się jako postać naprawdę o cechach wielkości. Witos zresztą z całą stanowczością stwierdza, że to co będzie w przyszłości wypowiadane o bitwie warszawskiej, będzie „na zawsze z nazwiskiem Rozwadowskiego związane.”
Witos przywiązuje także bardzo wielką wagę do roli Weyganda. Podkreśla przede wszystkim, że cokolwiek zrobione było przez Rozwadowskiego i Piłsudskiego, było wykonywaniem przez nich ich obowiązków, natomiast wszelka pomoc i współpraca okazana Polsce przez Weyganda, była aktem bezinteresownej pomocy i darem.
Relacje Witosa o Weygandzie nie robią zresztą wrażenia relacji opartych na własnej obserwacji, czy własnych rozmów z nim. Są to relacje z drugiej ręki. Budzą one o wiele mniej zaufania niż jego relacje o wodzach Polakach. Niektóre z podanych przez niego informacji, dotyczących Weyganda, nie są prawdziwe. Witos zdaje się nic o tym nie wiedzieć, że Weygand jechał do Polski z nałożonym na niego przez rządy alianckie zadaniem objęcia dowództwa, a więc rzeczywistej władzy nad polską armią. Wydaje mi się także, że Witos się myli, przypisując Weygandowi postulat „oderwania się od bolszewików”. Myślę, że chyba nie jestem w błędzie, twierdząc, że to właśnie Rozwadowski miał taki plan: oderwać się od bolszewików, wycofać się, przegrupować, wyłonić potrzebne rezerwy – i wtedy z całym impetem, planowo, na bolszewików uderzyć. Weygand przeciwnie, radził bolszewików zatrzymać, nie odrywając się od nich, stworzyć mocny front, umocnić wojsko długą kampanią obronną i dopiero wtedy zacząć myśleć o ofensywie. Pas avant.
Wnioski zresztą Witosa dotyczące ustosunkowania się Polaków do Weyganda są bardzo słuszne i szlachetne.
Piłsudski w relacji Witosa rysuje się bardzo źle. Znajdujemy w tej relacji potwierdzenie tego, co wiemy z innych źródeł, że Piłsudski uparcie, a bez rzeczowego powodu odwlekał rozpoczęcie swojej ofensywy z nad Wieprza, przez co spowodował wybitne zmniejszenie skutków polskiego zwycięstwa, bo pozwolił znacznej części armii bolszewickiej wymknąć się z osaczenia, w jakim się znalazła. Dlaczego tak zwlekał? Widocznie na coś czekał: Na co?
Relacja Witosa umacnia nas w przeświadczeniu, że czekał na wyjaśnienie się sytuacji na froncie północnym. Liczył się z możliwością, że Rozwadowski, Haller, Sikorski, Latinik, a wraz z nimi także i Weygand bitwę warszawską przegrają. A w takim wypadku lepiej dla niego będzie do bitwy tej się nie mieszać – i szybko wycofać się pod Częstochowę, po to, by oddać się ze swoimi sześciu dywizjami pod opiekę Anglików i być może Niemców dla dalszej walki z bolszewikami w roli wodza Polski zredukowanej do roli małego państewka-satelity. Relacja Witosa umacnia mnie w przeświadczeniu – jest to oczywiście tylko wrażenie subiektywne – że bitwa warszawska wzmocniła rządy Piłsudskiego w Polsce, a przez to utorowała mu drogę do zwycięskiego zamachu stanu w 1926 roku. Zarówno splot okoliczności, jak zręczna i pozbawiona skrupułów propaganda pozwoliła Piłsudskiemu zdobyć sobie pozycję wodza zarówno narodu, jak armii; wprawdzie uznawanego nie przez cały naród i nie przez całą armię, ale jednak mającego po swojej stronie potężny obóz, zarówno jak potężną mafię. Bez wyprawy kijowskiej i beż bitwy warszawskiej Piłsudski byłby tylko jednym z głów państwa – mało co wybitniejszym jako postać historyczna, niż prezydenci Wojciechowski i Mościcki – oraz tylko jednym z polskich generałów, nie większym od Hallera, Dowbor-Muśnickiego, Szeptyckiego i innych. Bitwa warszawska w której potrafił sobie przypisać główną rolę, uczyniła z niego postać epicką, trochę przypominającą takich samych laików w sprawach wojskowych a jednak mających reputację wielkich wodzów, jak Stalin, Hitler i Mussolini. W dużym stopniu przyczyniła się do tego Francja, traktując Piłsudskiego jako taką właśnie, wyjątkową, nietykalną i czcigodną postać i w praktyce go podpierając. Przyczynił się do tego osobiście Weygand. Ale przyczynili się także Rozwadowski i Witos, broniąc go przed krytyką i opozycją, jak to sami stwierdzają, Witos w swej relacji, a Rozwadowski w rozmowach, które Witos przytacza.
W tym materiale odpowiem: kto i dlaczego starał się nie dopuścić do tego, by dotarły one do świadomości Polaków.
To zjawisku pojawiło się już w 1920 r. i trwa do dziś. Podejście do problemu i „argumenty” są wciąż te same.
Bezpośrednio po 15 sierpnia 1920 r. rozpowszechniano informacje, że bolszewicy zmyślili sobie objawienia „by wytłumaczyć niechlubną ucieczkę z pola walki”. Głoszono, że „bolszewicy na skutek nadużycia alkoholu mieli zaburzenia psychiczne i zwidy”.
Były to bardzo słabe „argumenty”, ponieważ to samo mówiło setki żołnierzy rosyjskich i jeńców, którzy znajdowali się w różnych miejscach i nie mieli ze sobą kontaktu.
Rozpowszechniano też opinie, że samo określenie „Cud nad Wisłą” wymyślili bolszewicy, by „zatuszować swoją porażkę” oraz opinię, że to określenie wymyśliła opozycja wobec Piłsudskiego, by pomniejszyć jego zasługi.
Do dziś rozpowszechnia się opinię, że objawienia wymyślili albo endecy albo „kościelni historycy”.
Andrzej Garlicki, współczesny historyk napisał: „Piłsudczycy bardzo nie lubili określenia cud nad Wisłą, gdyż w ich mniemaniu wskazywanie na udział sił nadprzyrodzonych podważało zasługi Józefa Piłsudskiego w bitwie warszawskiej”.
W „Polityce” Wiesław Władyka napisał: „Określenie cud nad Wisłą wymyślił endecki pisarz Stanisław Stroński tuż po 15 sierpnia 1920 r., próbując w ten sposób odebrać laury zwycięstwa znienawidzonemu Piłsudskiemu. To nie wódz był autorem zwycięstwa, to Bóg natchnął siłą Naród, który mimo nieporadności przywódcy stanął do bohaterskiej walki z Sowietami i wygrał”.
Na portalu „zadane.pl” w dziale przeznaczonym dla uczniów szkół podstawowych znajdujemy krótki materiał pt. „Kto wymyślił określenie cud nad Wisłą?”. Czytamy tam: „W roku 1920 fala wojsk bolszewickich zalała cały kraj. Polacy oczekiwali jakiegoś cudu, pomocy siły wyższych, aby pokonać Sowietów. Po raz pierwszy tego wyrażenia użył prof. Stanisław Stroński w jednym ze swych artykułów. Polacy pokonali armię bolszewicką 15 sierpnia, w święto Matki Boskiej Zielnej w bitwie pod Radzyminem. To zwycięstwo szybko nazwano cudem nad Wisłą, ponieważ wielu Polaków zaczęło naprawdę wierzyć w to, że zatrzymaliśmy pochód komunizmu na zachód dzięki boskiej pomocy”.
Na Portalu Radia Maryja pojawił się wywiad udzielony przez ks. dr Józefa Marię Bartnika. W jego trakcie padło pytanie: „Jakie były różnice między zatajaniem prawdy o objawieniu Matki Bożej przed II wojną światową a tym w czasach reżimu komunistycznego?”
A oto odpowiedź ks. Bartnika:
„W czasie międzywojnia prawda o zjawieniu się Matki Bożej była dla czynników oficjalnych nader niewygodna. W wolnej, rozwijającej się, postępowej i dążącej do nowoczesności Polsce fakt ten był nie do zaakceptowania! Tym bardziej, że jeśli rozeszłaby się wieść o tym objawieniu, to nieuchronnie nasunęłaby się konkluzja, że dla pokonania bolszewików waleczni Polacy musieli otrzymać pomoc z Nieba! Co by sobie Europa pomyślała o naszej armii i dowódcach, gdyby doszło do jej uszu, że w walkach z bolszewikami przyszła nam z pomocą sama Matka Boża? Już samo słowo cud, które mogłoby sugerować nadprzyrodzoną interwencję w czasie walk o Warszawę, było cenzurowane i usuwane z prasy i wydawnictw sanacyjnych. Dla piłsudczyków żadnego cudu, a nie daj Boże, pojawienia się Najświętszej Dziewicy w czasie walk z bolszewikami, nie było i być nie mogło! W trzeciej, największej wygranej bitwie w historii polskiego oręża (po Grunwaldzie i Wiedniu), która uratowała Europę przed rewolucją bolszewicką, decydującej o losach Polski, Europy i świata, jedynym animatorem zwycięstwa miał być sam Marszałek Piłsudski, bez pomocy sił nadprzyrodzonych.
Dlatego pomimo setek relacji naocznych świadków fakt ten zaliczono do pobożnych ludowych legend i nie dopuszczono, by został w jakikolwiek sposób nagłośniony. Sprawa zjawienia się Matki Bożej stała się tematem tabu. Efektem tej polityki było to, że relacje bolszewików, bezpośrednich świadków ukazania się Maryi, nie mogły być publikowane ani w prasie, ani w książkach wspomnieniowych.
To wiekopomne wydarzenie nie zatarło się i nie znikło z pamięci Narodu, a to dzięki osobom, które posługiwały w obozach jenieckich i dalej kolportowały zasłyszane świadectwa. Bolszewicy chętnie dzielili się swoimi przeżyciami. Pamiętna noc z 14 na 15 sierpnia była najbardziej wstrząsającym momentem całego ich dotychczasowego życia: Na własne oczy ujrzeli Matier Bożiju!”.
W dalszej części wywiadu powiedział też: „W latach 50. propaganda komunistyczna określała wojnę 1920 roku najazdem jaśnie panów na kraj radziecki! W tej sytuacji nie trudno się dziwić, że wszystkie wypowiedzi nawiązujące do objawienia się Maryi były cenzurowane, rugowane i ośmieszane. Autorzy, nawet zawoalowanych aluzji, stawali się obiektem ataków i niewybrednych drwin tzw. naukowej krytyki reżimowych publicystów. Niestety, do dziś nie nastąpił w tej materii żaden przełom. Temat jest konsekwentnie pomijany, co szczególnie bolesne, w homiliach wygłaszanych 15 sierpnia”.
(Cud nad Wisłą – Bitwa Warszawska – Jerzy Kossak – ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego via Wikimedia Commons /Lemons2019)
W 1920 roku zatrzymaliśmy czerwoną zarazę. Odpędziliśmy diabelską hordę precz od naszej stolicy i pognaliśmy ją na wschód, skąd przyszła. Był to wielki, jeżeli wręcz nie największy w dziejach triumf oręża polskiego. Powinniśmy być z niego nieskończenie dumni, pomimo, iż ostatecznie nie rozgromiliśmy bolszewickiej dziczy, a nawet nie wyparliśmy jej z terytorium dawnej Rzeczypospolitej, czego tragiczne skutki spadły na nas już po dwudziestu latach. A jednak bezsprzecznie powstrzymaliśmy jej marsz na zachód, ratując od niechybnej zguby nieświadomą zagrożenia Europę. Jak śpiewa psalmista: „Stało się to przez Pana i cudem jest w naszych oczach” (Ps 118, 23).
Materiał pierwotnie został opublikowany 2020 roku
Dlaczego wstydzimy się Cudu nad Wisłą? Bo że tego typu postawę przejawiają liczni Polacy, nie ulega wątpliwości. I to wcale nie ateiści (co wszak w pełni zrozumiałe i szkoda sobie tym głowę zawracać), ale również katolicy, którzy wiarę w Boga mniej lub bardziej otwarcie deklarują, mniej lub bardziej świadomie żyją Ewangelią na co dzień i cudów istnienie mniej lub bardziej uznają. Ale wystarczy, by ktoś choćby napomknął o nadprzyrodzonym aspekcie zwycięstwa nad bolszewikami w sierpniu 1920 roku, a natychmiast wywoła u licznej rzeszy Polaków pełen zażenowania uśmieszek, pogardliwe spojrzenie z góry lub sarkastyczną odpowiedź:
– A gdzie tam cud! Jaki cud! Nie żaden cud, tylko geniusz wodza i waleczność żołnierza polskiego. Wygraliśmy, bo byliśmy lepsi i silniejsi.
Czyżby? Złośliwiec mógłby zauważyć, że zaledwie dwadzieścia lat później ten sam żołnierz dostanie ciężkiego łupnia i nie obroni Ojczyzny, a polityczni wychowankowie tego samego wodza w obliczu nadchodzącej wojny zachowają się jak dzieci we mgle i zmarnują Polskę.
Czy zaś byliśmy lepsi i silniejsi? Przede wszystkim, nie najrozsądniej jest post factum umniejszać siły i wartość bojową pokonanego wroga, bo się tym samym własne nad nim zwycięstwo umniejsza. Ale o to mniejsza.
Ważniejszą bowiem kwestią jest, czy rzeczywiście czerwona horda prąca na Warszawę, Lwów i Poznań, oraz dalej: na Berlin, Paryż i Rzym, była od nas słabsza? Siła, której uległo światowe mocarstwo o niewyczerpanych zasobach ludzkich i materiałowych, jakim była Rosja? Nie wolno nie doceniać sił przez Rewolucję zrodzonych, jak to uczynili pod koniec XVIII stulecia europejscy monarchowie…
Latem zaś 1920 roku tratowała polską ziemię rewolucyjna bestia, której starsza, francuska siostra nie była godna zawiązać sznurka u szubienicy. A naprzeciw tej siły Polonia dopiero co Restituta – kraj młodziutki, państwo ledwo sklejone z trzech całkiem odrębnych dzielnic, wojsko, co jeszcze wczoraj w szeregach obcych armii strzelało do siebie nawzajem (albo w szkolnej ławce siedziało), uzbrojone w mieszankę zaborczego dziedzictwa a dowodzone wedle trzech różnych tradycji…
Niech ziści się cud Wisły – prosimy Cię, Panie
Podobnych zastrzeżeń mógłby ktoś złośliwy namnożyć niekończącą się litanię. Ale dziś nie czas na złośliwości. Dzisiaj świętujemy oczywisty triumf. I dlatego dziś nazywamy rzeczy po imieniu.
15 sierpnia 1920 roku na polskiej ziemi wydarzył się Cud!
Utarło się sądzić, że Cud nad Wisłą wymyśliła endecja celem podważenia zasług marszałka Piłsudskiego. W istocie jednak sprawa nie do końca tak wygląda. Owszem, w nocy z 13 na 14 sierpnia, czyli w chwili największego zagrożenia stolicy, jak najbardziej endecki publicysta Stanisław Stroński opublikował na łamach dziennika „Rzeczpospolita” artykuł zatytułowany „O cud Wisły”, w którym – powołując się na analogiczną sytuację z początku września 1914 roku, kiedy to wojskom francusko-brytyjskim z wielkim trudem udało się na przedpolach Paryża zatrzymać niemiecki Blitzkrieg, co francuska opinia publiczna natychmiast okrzyknęła mianem „cudu nad Marną” – w życzeniowym, wręcz błagalnym tonie wołał o taki sam cud na polskiej ziemi.
Bo – jak czytamy we wspomnianym artykule – „żeby Warszawa wpaść miała w ręce bolszewików, żeby Trocki miał wejść do miasta jak ongi Suworow i później Paskiewicz, żeby ten sam dziki, a dzisiaj jeszcze dzikszy, bo podniecony przez mściwych i krwiożerczych naganiaczy sołdat i mużyk pohulać miał w stolicy odrodzonej Polski, tej myśli wojsko nasze nie zniesie i każdy żołnierz sobie powie: po moim trupie! (…) I gdy w jutrzejszą niedzielę zbiorą się miliony ludności polskiej w kościołach i kościółkach naszych, ze wszystkich serc popłynie modlitwa: Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę, Wolność, zachowaj nam Panie. Błogosławiony tą modlitwą ojców, matek, sióstr i małej dziatwy o ziszczenie się cudu Wisły, żołnierz polski pójdzie naprzód z tym przeświadczeniem, że oto przypadło mu w jednej z najcięższych chwil w naszych tysiącletnich dziejach być obrońcą Ojczyzny”.
I tyle. Nic ponad to, co było widać naokoło: miliony Polaków na Mszach Świętych, w procesjach i czuwaniach; w kościołach, domach i na ulicach; na kolanach przed Najświętszym Sakramentem i wiejskimi kapliczkami błagały o cud, który ich samych i ich rodziny, domy ich i ziemię, i wszystko, co się Polską nazywa, ocali od nadchodzącej hordy Antychrysta.
Nic ponad to, o co może – i powinien – prosić wierzący chrześcijanin.
Tylko w sposób nadprzyrodzony da się to wyjaśnić
Orzeczenie cudownego charakteru zwycięstwa na przedpolach Warszawy przyszło skądinąd. Wkrótce po zwycięstwie, podczas nabożeństwa dziękczynnego za oswobodzenie stolicy i kraju od najazdu bolszewickiego, z wysokości ambony warszawskiej bazyliki archikatedralnej pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela padły słowa wypowiedziane przez metropolitę lwowskiego obrządku ormiańskiego, arcybiskupa Józefa Teodorowicza:
„Cokolwiek mówić czy pisać się będzie o bitwie pod Warszawą, wiara powszechna nazwie ją Cudem nad Wisłą i jako cud przejdzie ona do historii. (…) Zwycięstwo pod Warszawą tylko w sposób nadprzyrodzony wyjaśnić i wytłumaczyć można.”
Do kogo zaś należy wyrokowanie o nadprzyrodzonym charakterze zjawisk, jeśli nie do katolickiego hierarchy, na którym spoczywa sukcesja apostolska?
A wszystkich zaniepokojonych o ziemską chwałę uczestników tamtych wydarzeń tenże sam hierarcha, i jednocześnie żarliwy polski patriota, który niejednokrotnie dał wyraz swej miłości do Ojczyzny, uspokaja zapewnieniem, że postrzeganie warszawskiej wiktorii w kategoriach cudu nikomu bynajmniej nie ujmuje niczego z należnej mu chwały, bohaterstwa czy dowódczych kompetencji.
„Bóg czyniąc cuda, nie przytłacza i nie niszczy chlubnych wysiłków swojego stworzenia; owszem, tam, gdzie i największe ofiary przed przemagającą siłą ustąpić muszą, cudem je wspiera i cudami bohaterstwo wieńczy. Pycha to tylko bałwochwaląca siebie zdolna jest tak wysoko się wynieść, iż Bogu samemu urąga, dumnie w przechwałkach wołając: O cudach nam mówicie, cuda nam głosicie? Zali to nie ramię nasze ocaliło Warszawę? Zali to nie geniusz wodzów ją zbawił?”
„Tylko tym, co się mienią bogami na ziemi, wydaje się Bóg i Jego moc, i Jego łaska jakąś konkurencją niepożądaną, która z zasług ich odziera. Nie za sługi Pańskie, ale za wcielone bóstwa uważają się ci, którzy w śmiesznej i zuchwałej nadętości tak mówią.”
Skąd zaczerpnąć nowej ufności i zapału?
„Niechaj wodze spierają się i swarzą” – kontynuuje mądry ormiański metropolita – „niech długo i uczenie rozprawiają, jaki to plan strategiczny do zwycięstwa dopomógł. Będziemy im wierzyli na słowo i słuszność im przyznamy. Ale cokolwiek wypowiedzą, nigdy nas o jednym nie przekonają: by plan, choćby najmędrszy, sam przez się dokonał zwycięstwa. Jeżeli w każdej bitwie, nawet najlepiej przygotowanej, przy doborze wodzów i żołnierza, przy planach genialnych, jeszcze zwycięstwo waha się niepewne, jeszcze zależne jest od gry przypadków, a raczej od woli Bożej, to cóż dopiero mówić tutaj?”
15 sierpnia 1920 roku żołnierz polski – od dwóch miesięcy w nieustannym odwrocie; bity i spychany z kolejno zajmowanych pozycji, bez oporu oddający ważne punkty strategiczne (jak choćby twierdzę brzeską), porażony strachem przez wroga z głębi piekieł, jakiego nie widziano na tej ziemi od ponad dwustu lat, a który swym bestialstwem przewyższał tatarskie czambuły – ten żołnierz przez setki kilometrów cofający się coraz bardziej niezbornie, a wreszcie uciekający w popłochu – ten właśnie żołnierz pod Warszawą nagle a niespodziewanie odzyskał pełnię sprawności bojowej i niezłomnego ducha.
Bo – wskazuje arcybiskup Teodorowicz – „żołnierz w rozsypce, który od tygodni całych miał tylko jedno na myśli – ucieczkę; żołnierz wyczerpany i na ciele, i na duchu, żołnierz zwątpiały, który wierzył święcie w przegraną, a zrozpaczył o zwycięstwie, taki żołnierz tylko od Ciebie, Panie, tylko od serca Twojego mógł zaczerpnąć nowej wiary, nowej ufności, nowego zapału.”
Ale czy to aby nie retoryczna, kaznodziejska przesada?
Skądże znowu! Przeczą temu fakty.
Oto już 16 lipca szef sztabu 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej raportował szefowi sztabu 1 Armii, że polskie „oddziały cofają się w zupełnym nieładzie, małymi grupami. Stan moralny jest bardzo niski. Wojsko ucieka przy lada wystrzale, przy lada okrzyku: „kawaleria”. Drogi są zapełnione tysiącami łazików bez karabinów. Trzeba stanowczych rozkazów, stanowczej egzekutywy w sprawach maruderstwa. Jeżeli tego nie będzie, cały kraj, przez który armii naszej cofać się wypadnie, zostanie doszczętnie rozgrabiony, a imię Polski na zawsze skompromitowane. (…) Niestety, trzeba nazywać rzeczy po imieniu, że masa panicznie w największym nieładzie ucieka.”
17 lipca generał Władysław Jędrzejewski meldował o „ogromnym przemęczeniu, upadku ducha i szerzeniu się grabieży. W tym samym meldunku donosił ponadto, iż oddziały uciekają nawet przed patrolami, pomimo najostrzejszych środków, a nawet rozstrzeliwań. (…) Oddziały nie są zdolne do stawienia jakiegokolwiek oporu.”
Z kolei porucznik Wiktor Drymmer zapisał w pamiętniku: „Widziałem oficerów płaczących i rozpaczających głośno, wymyślających na wszystko i na wszystkich. (…) Jednego z oficerów musiałem mocno uderzyć, gdy siedział na kamieniu i rozpaczał, wykrzykując, że wszystko stracone.” W innych zaś oficerskich wspomnieniach przeczytać można, że „nie ma już armii polskiej, tej silnej i odpornej armii, która niedawno temu cały świat zadziwiała swym zwycięstwem.”
Upadek morale był widoczny gołym okiem. Rząd nie krył najwyższych obaw. „Niebezpieczeństwo stanęło przed nami w całej swej grozie” – konstatował premier Wincenty Witos – „gdyśmy musieli patrzeć na coraz to nowe zastępy żołnierzy ubranych i uzbrojonych, ale przerażonych, nie mogących wymówić nawet jednego słowa, a widzących tylko w ucieczce ratunek. Zapytani, gdzie uciekają, nic nie odpowiedzieli, oglądając się tylko trwożnie za siebie.”
Wojsko Polskie opanowała – jak rzecz zwięźle ujął Józef Mackiewicz – „gangrena demoralizacji i rozkładu”.
I takie wojsko miało pokonać dziką hordę, która upojona dotychczasowymi sukcesami aż przytupywała z niecierpliwości na samą myśl o orgii gwałtu i łupiestwa, jaką wkrótce rozpęta w zdobytej Warszawie.
– Jeszcze szesnaście wiorst i Europa! – zagrzewał swoich bojców dowódca Frontu Zachodniego Michaił Tuchaczewski – a tam nieprzebrane skarby Zachodu; tam dopiero będzie można realizować leninowską dyrektywę wyrażającą samo jądro komunizmu: grab nagrabliennoje!
Do tego stopnia wróg był pewny zwycięstwa, że już 14 sierpnia – uprzedzając niezaistniałe jeszcze (i nie mające nigdy zaistnieć) fakty – oficjalnie całemu światu ogłosił zdobycie stolicy Rzeczypospolitej. Nie usprawiedliwiając bynajmniej oszczerczej sowieckiej praktyki kreowania faktów medialnych można jednak do pewnego stopnia tę pewność zrozumieć. 14 sierpnia 1920 roku bowiem sytuacja Polski była po prostu rozpaczliwa. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę znający wojnę od podszewki szef przebywającej w Polsce francuskiej misji wojskowej generał Maxime Weygand. „Wasze modlitwy mogą w tym dniu więcej pomóc niż cała nasza wiedza wojskowa” – oznajmił w rozmowie z kardynałem Achille Rattim, nuncjuszem apostolskim w Warszawie.
„Istotnie modlitwy pomogły” – orzeka autorytatywnie arcybiskup Józef Teodorowicz. „Nie ujęły zasługi wodzom, ni chwały męstwu żołnierzy; nie ujęły też wartości ofiarom i wysiłkom całego społeczeństwa; ale to modły bitwę rozegrały, modły Cud nad Wisłą sprowadziły.”
Gdy zmora dusiła nieprzeparta
Na początku drugiej dekady sierpnia 1920 roku mogło się wydawać, że nie ma siły, która by przerażonego, osłabionego i zrozpaczonego, więc w ogólnym rozrachunku niezdatnego do boju, czyli, krótko mówiąc, przegranego żołnierza polskiego postawiła z powrotem na nogi, wlała weń ducha zwycięstwa, poderwała do kontrataku. Bo istotnie na ziemi takiej siły nie było. Duch zwątpienia ogarnął nawet dziarskiego zawsze Komendanta.
Józef Piłsudski w stanie krańcowej apatii, złożywszy na ręce premiera rezygnację ze stanowiska naczelnika państwa i naczelnego wodza już 12 sierpnia, czyli w momencie nie całkiem jeszcze krytycznym, opuścił stolicę, by – jak twierdzą nieprzychylni mu – szukać pocieszenia w ramionach konkubiny, czy też, aby – jak utrzymują jego zwolennicy – rzucić na stos swój życia los, osobiście prowadząc słynne uderzenie znad Wieprza.
Dziwne to zachowanie naczelnego wodza, skrajnie nieodpowiedzialne, wręcz szkodliwe, co zresztą on sam pośrednio przyzna w książce poświęconej wojnie polsko-bolszewickiej, pisząc, iż „przy braku mego autorytetu mogła się załamać obrona stolicy nawet wtedy, gdy przewagę nad wrogiem mieć możemy”. Mimo to zszedł z posterunku, co nie uszło uwagi otoczenia. „Wszyscy byli zdziwieni, a ja pierwszy, widząc, że wódz naczelny porzuca kierownictwo całości bitwy” – zapisał generał Weygand.
Czymże innym takie postępowanie racjonalnie wytłumaczyć, jak nie skrajnym rozstrojem ducha, umysłu i woli – głęboką depresją, gdy (wedle słów samego Piłsudskiego) „jakaś zmora dusiła mnie swą nieprzepartą siłą ustawicznego ruchu, zbliżającego potworne łapy do śmiertelnego ucisku gardła?”
Z drugiej strony jednak powyższe słowa człowieka, który nadprzyrodzonościami nigdy głowy sobie nie zawracał, tym dobitniej dowodzą powszechnego wówczas przekonania, że oto zmierza ku sercu Rzeczypospolitej niepokonana potęga samego mysterium iniquitatis – opisanej przez świętego Pawła w drugim liście do Tesaloniczan „tajemnicy bezbożności” (2 Tes 2, 7).
„Cóż może uczynić człowiek przeciwko tak zuchwałej nienawiści?” – pyta w identycznym stanie ducha Théoden król Rohanu, gdy piekielne hordy przełamują ostatni szaniec i wydaje się, że już wszystko stracone…
Przeciw pierwiastkom duchowym zła
Nie bez racji lord Edgar Vincent wicehrabia D’Abernon dostrzegł w podwarszawskiej batalii osiemnastą przełomową bitwę w historii świata. Nie trzeba być Polakiem, nie trzeba być chrześcijaninem, wystarczy odrobina rozsądku i chwila zastanowienia, by dostrzec jej doniosłe znaczenie.
Podobnie bowiem jak, gdyby Karol Młot poniósł pod Poitiers w roku 732 klęskę z rąk Arabów, to – w myśl trafnej uwagi osiemnastowiecznego angielskiego historyka Edwarda Gibbona – „być może do dzisiaj z katedr Oksfordu nauczano by obrzezany lud interpretowania według Koranu świętości i prawdy objawienia Mahometa”, tak gdyby polski żołnierz uległ bolszewickiemu agresorowi, z tych samych katedr już sto lat temu zagłodzony i okuty w kajdany lud Zachodu poznałby dogmaty marksizmu-leninizmu.
Gdyby pękły polskie linie pod Radzyminem i Ossowem, wkrótce cała Europa pogrążyłaby się w mrocznej otchłani zła w jego najohydniejszej postaci, ponieważ – jak uczy papież Pius XI w encyklice „Divini Redemptoris” – „komunizm jest zły w samej swej istocie”. Jest on – zapewnia z kolei w encyklice „Quod apostolici muneris” papież Leon XIII – „śmiertelną zarazą przenikającą do najgłębszych komórek społeczeństwa i narażającą je na pewną zgubę”. Jeśliby zaraza ta „została przyjęta, stałaby się całkowitą ruiną wszystkich praw, instytucji i własności, a nawet samego społeczeństwa” – ostrzega papież Pius IX w encyklice „Qui pluribus”.
Gdyby więc pękły polskie linie pod Radzyminem i Ossowem, Stary Kontynent stałby się piekłem na ziemi – od Atlantyku do Morza Śródziemnego, od Gibraltaru po Nordkapp rozciągałby się jeden wielki gułag. Albowiem – jak napisali 7 lipca 1920 roku polscy biskupi w dramatycznym liście do całego światowego episkopatu z apelem o pomoc i ratunek dla Polski – „bolszewizm prawdziwie jest żywym wcieleniem i ujawnieniem się na ziemi ducha Antychrysta”.
15 sierpnia 1920 roku pod Warszawą, a może raczej nad Warszawą, starły się moce nieporównanie potężniejsze od wojsk Wschodu i Zachodu – kto tego nie bierze pod uwagę, ten nie jest w stanie pojąć istoty ani samego (chwilowego, niestety) zwycięstwa Polaków, ani też istoty komunizmu (ostatecznie, wskutek takiej właśnie sceptycznej mentalności, wciąż triumfującego).
15 sierpnia 1920 roku nie toczyliśmy wszak „walki przeciw krwi i ciału” – by sięgnąć po jakże adekwatny ustęp listu świętego Pawła Apostoła do Efezjan – lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6, 12).
Za sprawą naszej Hetmanki i Królowej
Na ziemi zaś – jako się już rzekło – nie było podówczas siły zdolnej polskiego żołnierza wyrwać z odmętów defetyzmu i rozpalić w nim na nowo utraconą waleczność.
„Nie z nas to, o Panie, nagle wystrzelił promień nadziei” – wspomina arcybiskup Józef Teodorowicz. „Z nas było tylko przygnębienie, z nas mówiło zrozpaczenie, kiedyśmy dzikie hordy pod Warszawą ujrzeli. Z nas szły tylko cienie, które chmurą czarnej nocy przysłaniały oczy nasze. To ty pośród ciemności rozpaliłeś światło. Ty w zwątpieniu wskrzesiłeś nadzieję. Ty w omdlałej naszej duszy rozpaliłeś płomień życia, miłości i bohaterstwa. Bohaterstwo zatętniło w skroniach naszego polskiego żołnierza, a ono dziełem było rąk Twoich. Ty je spuściłeś z niebios na jego rozmodloną przed ołtarzami Twymi duszę.”
Nie przypadkiem – bo nie ma przypadków, tylko znaki od Boga – losy wojny polsko-bolszewickiej odwróciły się tego dnia, w którym Kościół czci uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. „Bóg łaskę zwycięstwa i cud pod Warszawą dał nam przez ręce Tej, która Polski jest Królową” – podkreśla arcybiskup Józef Teodorowicz.
„Dzień 15 sierpnia” – mówi dalej lwowski metropolita – „obwołany w biuletynach całego świata jeszcze przed czasem jako dzień zajęcia Warszawy, obraca się dla dumnego wroga w klęskę, a dla nas w chwałę i zwycięstwo. Oto dzień, który Pan uczynił: radujmy się zeń i weselmy! (Ps 118, 24). To jest prawdziwy dzień Najświętszej Panny – dzień Jej zmiłowania i dzień Jej opieki – dzień cudu Jej nad Polską. Chce Ona w nim przed narodem całym zaświadczyć, że będzie tym Polsce, czym była w całej przeszłości: Panią jej i Obronicielką. Jak ongi nad murami Częstochowy, tak i dziś rozbłysnąć zapragnęła nad Warszawą, ażeby przez ten nowy cud wycisnąć w sercu nowej Polski miłość swoją.”
15 sierpnia 1920 roku za sprawą Niewiasty, która miażdży głowę węża, pękła moc czartowska. Niektórzy nawet ujrzeli na niebie Jej postać. I co ciekawe, nie byli to zrozpaczeni polscy żołnierze, lecz uskrzydleni nieprzerwanym pasmem dotychczasowych zwycięstw czerwonoarmiści. Zachowały się relacje jeńców bolszewickich, którzy na widok Bogurodzicy rzucili broń i pierzchli z pola walki.
– Was się nie boimy, ale z Nią walczyć nie będziemy! – deklarowali otwarcie.
Struchlały żołnierz nagle w lwa się przemienił
15 sierpnia 1920 roku duch przemiany dawał się wręcz wyczuć w powietrzu. Zauważyli to nawet twardzi żołnierze, nieskłonni ulegać nastrojom chwili.
„Nadszedł moment, kiedy nie tylko poszczególne jednostki, lecz całe armie nagle straciły wiarę w możliwość zwycięstwa nad wrogiem. Mieliśmy wrażenie, że struna, którą naciągaliśmy za sobą od przejścia Bugu, nagle pękła” – tak zwerbalizował opinię dość powszechną w sztabie Armii Czerwonej komkor Witowt Putna, dowódca 27 Omskiej Dywizji Strzeleckiej imienia Włoskiego Proletariatu.
„Naszym Polakom wyrosły skrzydła” – na bieżąco notował z kolei członek francuskiej misji wojskowej, major Charles de Gaulle. „Żołnierze, którzy zaledwie przed tygodniem byli fizycznie i psychicznie wyczerpani, gnają teraz naprzód, pokonując czterdzieści kilometrów dziennie. Tak, to jest Zwycięstwo! Całkowite, triumfalne zwycięstwo!”
– Ale gdzie w tym cud ów mniemany? – zawoła jeszcze zażarty niedowiarek. Gdzie wojsko anielskie, gdzie desant z nieba, gdzie nadprzyrodzona Wunderwaffe? Jeśli już Boga do wojny mieszamy, to po prostu uznajmy, że jest On po stronie silniejszych batalionów.
Nie, to bzdura. Nie powtarzajmy bezmyślnie bon motów starego zrzędy Woltera, który na dodatek nigdy w życiu prochu nie wąchał. Pan Bóg nie stosuje tanich rekwizytów rodem z Hollywood. „Nie miesza się On cudownie w zastępy walczących – tłumaczy wyczerpująco arcybiskup Józef Teodorowicz – nie zsyła aniołów swych z nieba, by hufce mdlejące zasilały; bierze jednak w swe ręce to, co się wymyka z wszelkich i najlepszych obliczeń rycerskich dowódców i czego nie dosięgnie ni zapał, ni bohaterstwo żołnierzy; bierze On w swe ręce to, co się wydaje czystym przypadkiem albo jakimś niedopatrzeniem czy niedoliczeniem, i wciąga to w swój rachunek, w swój plan, i albo daje przegraną, albo też darzy zwycięstwem.”
Szalę zwycięstwa, owszem, przechylił kontratak znad Wieprza, jednakowoż – jak celnie zauważył Norman Davies – „kontratak znad Wieprza był wprawdzie najbardziej dramatycznym wydarzeniem bitwy warszawskiej, lecz jego sukces był uzależniony od powodzenia działań, które go poprzedzały. Gdyby przyczółek wiślany upadł (…), śmiały manewr Piłsudskiego byłby bez znaczenia.”
Choćby ruszyła ofensywa nawet znad całego stada wieprzy, nic by nie zmieniła, gdyby przedmoście warszawskie nie utrzymało pozycji. Ale przedmoście warszawskie swe pozycje utrzymało, albowiem polski żołnierz, jeszcze wczoraj do ostatnich granic sterany odwrotem i podminowany rozpaczą, dziś precz odrzuciwszy strach i przemęczenie – o czym przypomina lwowski hierarcha – „w lwa się przemienił, gdyś ty, o Panie, tchnął weń mocą Twoją”.
Znaki od Pana historii
Ale to nie wszystko. Arcybiskup Teodorowicz dostrzega jeszcze jeden istotny aspekt nadprzyrodzonej pomocy. Pomyślmy tylko, ileż to razy w militarnych dziejach świata o zwycięstwie bądź klęsce decydował czynnik zupełnie nieprzewidziany: pomyślny zbieg okoliczności, łut szczęścia, ślepy traf. Chrześcijanin nie wierzy w ślepotę losu, bo wie, że w całym wszechświecie wszystko leży w mocy Boga w Trójcy Jedynego, Pana historii, który „wszystko urządził według miary i liczby, i wagi” (Mdr 11, 20). Każde szczęśliwe zrządzenie, które sceptyk nazwie uśmiechem losu, od Boga pochodzi.
Sięgnijmy po trzy przykłady z lata 1920 roku. Oto już na początku sierpnia naczelny dowódca Armii Czerwonej, Siergiej Kamieniew w porozumieniu z komisarzem ludowym spraw wojskowych Lwem Trockim wydał dowódcy frontu południowo-zachodniego Aleksandrowi Jegorowowi rozkaz przekazania trzech armii tegoż frontu zbliżającego się właśnie do Lwowa pod komendę prącego na Warszawę Tuchaczewskiego. Tak poważnie wzmocniony (zwłaszcza siłami okrytej ponurą sławą Konarmii, czyli Pierwszej Armii Konnej Siemiona Budionnego) Front Zachodni bez trudu przełamałby polską obronę, jednak sprawujący funkcję komisarza politycznego frontu Józef Stalin, niechętny Trockiemu i zazdrosny o wojenną sławę Tuchaczewskiego sprytnie opóźnił wykonanie tego rozkazu, wskutek czego czerwona konnica rozpoczęła przegrupowanie dopiero 13 sierpnia, czyli za późno.
Tego samego dnia 13 sierpnia zginął pod Dubienką major Wacław Drohojowski, przy którego zwłokach czerwonoarmiści znaleźli supertajną mapę z wyrysowanym planem działań polskich wojsk. Tuchaczewski jednak, zgodnie z sowiecką mentalnością, uznał dokument za mistyfikację, mającą wprowadzić go w błąd celem wymuszenia na nim niekorzystnych przegrupowań, i orzekłszy, że nie z nim takie tanie numery zignorował go.
A 15 sierpnia, podczas zaciętych walk nad Wkrą, polski pułk ułanów pod dowództwem majora Zygmunta Podhorskiego, wykorzystując nagle wytworzoną lukę we froncie wpadł do Ciechanowa, by znaleźć w nim pozbawiony jakiejkolwiek osłony sztab jednej z armii sowieckich i jedną z dwóch bolszewickich radiostacji. Zdobycie jej umożliwiło przestrojenie warszawskiego nadajnika na częstotliwość wroga i rozpoczęcie skutecznego zagłuszania – czytanym bez przerwy tekstem Pisma Świętego – czerwonych nadajników z Mińska, gdzie stacjonowało dowództwo Armii Czerwonej, wskutek czego jej oddziały nie były w stanie odbierać rozkazów Tuchaczewskiego. Nawiasem mówiąc symbolika tego wydarzenia wręcz poraża – czym zagłuszyć jazgot piekielnych hord jak nie Słowem Bożym…
Ale wracając do meritum, co zadziałało we wszystkich tych sytuacjach? Ślepy traf czy palec Boży? Lwowski arcybiskup widzi tę sprawę prosto: „Nas oświecałeś, o Panie, a wroga naszego zaślepiałeś; w nas wskrzeszałeś ufność i wiarę, a jemu zatwardnieć dałeś w wyniosłości i pysze; z nas dobywałeś płomień bohaterstwa i wysiłki najszczytniejsze, kiedy tymczasem u wroga pewność zwycięstwa wywoływała lekceważenie i nieopatrzność.”
Krótko mówiąc, Ojciec Niebieski życzył sobie, aby zwycięstwo przypadło w udziale Polakom.
Venimus, vidimus, Deus vicit
Wygraliśmy tę bitwę i całą tę wojnę, ale nie sami – kiedyż wreszcie to do nas dotrze? I co zyskujemy na tak kurczowym trzymaniu się rzekomo „racjonalnych” wyjaśnień zwycięstwa? Jakie w tym dobro? Przecież odżegnywanie się od nadprzyrodzonej pomocy żadnej chwały człowiekowi nie przymnaża, lecz – wprost przeciwnie – stawia go w nader marnym świetle. Stanowi przejaw nie tylko bluźnierczej pychy, ale wręcz zwykłej małostkowości.
Jakie to odległe od naszej narodowej tradycji, która kazała żołnierzom i wodzom dawnej Rzeczypospolitej przed każdą bitewną potrzebą wzywać niebieskich auxiliów, a za zwycięstwo nieodmiennie Opatrzności Bożej dziękować. Jakże daleko odeszliśmy od wzorca, który zostawił nam Jan III Sobieski. Wybitny strateg, bezsprzecznie przodujący w gronie naszych największych wodzów, na słane z Wiednia, skądinąd niezbyt Polsce przychylnego, błaganie o ratunek nie odpowiedział buńczucznie a głupio:
– Jesteśmy potęgą, a wyście trupy. Dławcie się, bijcie się, nic mnie to nie obchodzi, o ile interesy Polski nie są zahaczone. A jeśli gdzie zahaczycie je, będę bił.
Przeciwnie, dostrzegając w dalszej perspektywie zagrożenie dla Rzeczypospolitej – bo w końcu chodziło o jej odwiecznego wroga – zdecydował pobić go zawczasu i nie na swojej ziemi.
A pogromiwszy nawałę porównywalną do bolszewickiej, wprost z pobojowiska napisał w liście do papieża: „Venimus, vidimus, Deus vicit – przybyliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył.” Nie możemy się niestety pochwalić, że nasz król jako pierwszy w historii nowożytnej wykorzystał znany bon mot Juliusza Cezara (gdyż niespełna półtora wieku wcześniej uczynił to cesarz Karol V, kwitując zwycięstwo swej katolickiej armii nad heretykami z ligi szmalkaldzkiej pod Mühlbergiem słowami: Veni, vidi, Deus vicit), za to bezspornie chwalimy go za skromność, albowiem wypowiadając się z pierwszej osobie liczby mnogiej podzielił się chwałą zwycięzcy z całym swoim wojskiem.
Skoro więc wywyższony poprzez koronację ponad ogół poddanych monarcha nie wahał się wyznać, że „Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały”, to dlaczego nam, prostym członkom egalitarnego społeczeństwa tak trudno to przychodzi?
„Czyż te słowa pokory i wiary umniejszyły w czymkolwiek lub obniżyły bohaterstwo króla i wodza?” – pyta arcybiskup Józef Teodorowicz. „Czy uszczknęły co z wawrzynów, jakie potomność i historia włożyły na skroń jego? Nic, zaiste; raczej mu ich przymnożyły: bo przepoiły jego bohaterstwo wdziękiem niezwykłym, że tak kornie o sobie trzymał, a nie nadymał się pysznie i nie wynosił. Rzuciły te słowa na czoło królewskie aureolę utkaną z promieni wiary, które Jana III pasują na chrześcijańskiego rycerza. Można więc śmiało powiedzieć, że te piękne i korne słowa wieńczą i zdobią jego skronie jeszcze wdzięczniej niż samo męstwo.”
„Deus vicit! – Bóg zwyciężył! – zawołamy tym wszystkim, którzy by ludzkiej mocy czy zręczności wyłącznie przypisywać chcieli zwycięstwo i wiązać je nie z nadziemską pomocą Bożą, ale tylko z wojennymi planami – powiada ormiański hierarcha ze Lwowa, by od razu wyjaśnić, że zgoła inny plan ocalenie nam przyniósł.”
„Plan ten skreślony był ręką Bożą, a tworzył go i wykonywał Duch Pański. Czego nie zdołał ni zabezpieczyć, ni przewidzieć plan ludzki, to zabezpieczył i przewidział plan Boży. (…) Bóg to jeden do warunków, do potrzeb, do chwili, odnajdywał i wydobywał serca, poddawał im szczęśliwe natchnienia, uzbrajał męstwem bohaterskim i przez nie swoje przeprowadzał plany. To, co jest najsłabszą stroną w planie strategicznym człowieka, to właśnie stanie się najsilniejsze w planie nadprzyrodzonym, Bożym. Gdyby zabrakło w tym miejscu i w tej chwili tego konkretnego bohatera, przepadłoby wszystko. Tośmy stwierdzili pod Warszawą.”
Narzędzia w ręku niewidzialnego Wodza
O tym samym poucza nas Słowo Boże. Oto kiedy wędrującym ku ziemi obiecanej Izraelitom zastąpili drogę Amalekici pod Refidim, ci ruszyli na nich zbrojnie, a „Mojżesz, Aaron i Chur wyszli na szczyt góry. Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita. Gdy ręce Mojżesza zdrętwiały, wzięli kamień i położyli pod niego, i usiadł na nim. Aaron zaś i Chur podparli jego ręce, jeden z tej, a drugi z tamtej strony. W ten sposób aż do zachodu słońca były ręce jego stale wzniesione wysoko. I tak zdołał Jozue pokonać Amalekitów i ich lud ostrzem miecza” (Wj 17, 10-13).
Arcybiskup Józef Teodorowicz opatruje to biblijne zdarzenie wyśmienitym komentarzem. „Patrzcie, najmilsi” – wskazuje – „jak w tym wizerunku sprzęgają się i wzajemnie wspomagają: duch męstwa żołnierza i duch modlitwy. Bitwa ta rozgrywała się niezawodnie podług wszelkich praw znanej ówczesnej strategii. Losy przegranej czy zwycięstwa ważyć się zdawały tylko podług rachunku ludzkiego, to jest gorszych czy lepszych planów strategicznych, większej czy mniejszej liczby żołnierzy, większej czy mniejszej sprawności wodzów.”
„I każdy historyk wojenny” – kontynuuje wybitny polski hierarcha – „mógł śmiało uczniom wykładać, gdzie i w której chwili, i dlaczego losy bitwy przechyliły się na tę czy na tamtą stronę. A jednak i plany wojenne, i męstwo żołnierza, i zdolności dowódców nie rozegrały tej walki. Wszystko to, co o bitwie stanowi, było narzędziem tylko w ręku niewidzialnego Wodza, który podług miary i wagi układa sam swój plan bitwy.”
Ten sam schemat powtarza się w niezliczonych przykładach od samego zarania chrześcijańskiego świata.
Oto na przykład kiedy niedługo po idach październikowych roku 1065 od założenia Miasta cesarz Konstantyn, stanąwszy pod murami Rzymu, ujrzał we śnie niebiański znak Boży z zapewnieniem, iż pod tym znakiem zwycięży, niezwłocznie kazał swym żołnierzom umieścić go na tarczach. I faktycznie zwyciężył liczniejszego przeciwnika – wedle obietnicy Boga, któremu, choć poganin, postanowił zawierzyć.
Oto kiedy w roku Pańskim 1571 Turcy Osmańscy najechali Cypr, papież Pius V wysłał połączoną flotę z trudem zmontowanej koalicji Państwa Kościelnego, Hiszpanii, Wenecji, Genui, Sabaudii i Malty przeciwko najeźdźcom, a sam upadł na kolana, by z różańcem w dłoni błagać o niebiańskie wsparcie. I powstał z klęczek pewny zwycięstwa, zanim jeszcze powiadomili go o nim wysłańcy z pola bitwy.
Oto gdy w listopadzie 1655 roku Szwedzi przybyli pod jasnogórski klasztor celem splądrowania sanktuarium, przeor Augustyn Kordecki, od dawna się tego spodziewający (czego dał wyraz jeszcze w sierpniu kupując kilkadziesiąt muszkietów i wzmacniając liczebnie siłę zbrojną twierdzy), objął osobiste dowództwo jego obrony, nie ustając jednocześnie, wraz z całą duchowną załogą, w modlitwie i innych liturgicznych poczynaniach na rzecz uproszenia zwycięstwa. I po czterdziestu dniach bezskutecznego oblężenia potężny Szwed uszedł jak niepyszny ukradkiem nocną porą.
Bóg powiązał przyszłość z przeszłością
Naszkicowana powyżej perspektywa każe świeżym okiem spojrzeć nie tylko na samą warszawską wiktorię, nie tylko na zwycięski finał wojny z bolszewikami w roku 1920, ale również na fenomen zmartwychwstania Polski po ponad stuletnim niebycie politycznym. Uważna analiza faktów wiedzie bowiem do konkluzji, że Pan Bóg po to przywrócił życie Niepodległej, aby uratowała ona świat przed czerwoną zarazą.
„Pod Warszawą zrozumieliśmy” – podsumowuje arcybiskup Józef Teodorowicz – „że albo ogarnąć się damy hordom i nawale od Wschodu – a wtedy utracimy i byt nasz, i duszę naszą – lub też staniemy przeciw niej, ażeby wybawić siebie, a murem ochronnym stać się dla świata. Przez cud swój pod Warszawą Bóg powiązał przyszłość naszą z przeszłością. Powiązał i sprzągł myśl swoją względem nas z dnia wczorajszego z dniem dzisiejszym i jutrzejszym.”
Rzeczpospolita powróciła na światową scenę, aby dalej pełnić misję zleconą przez Boga przodkom naszym, gdy za oczywisty natchnieniem Ducha Świętego przyjęli łaciński model cywilizacji. Taki już nasz los, czy raczej: takie nasze zadanie od Pana historii – być antemurale. Bronić cywilizacji Zachodu – nie tylko w nas samych, ale i w otaczającym nas świecie. Choćby nawet ów świat sobie tego nie życzył.
Czyż bowiem świat starożytny życzył sobie zmian, jakie nieśli mu Apostołowie. Oni jednak nie pytali go o zdanie, lecz konsekwentnie głosili naukę Tego, który przyszedł na świat, po to „aby świat zbawić” (J 12, 47), i wkrótce: „Patrz – świat poszedł za Nim” (J 12, 19).
Niedługo zaś potem ów świat stworzy najwspanialszą cywilizację w dziejach ludzkości. Albowiem – jak trafnie spostrzegł Plinio Corrêa de Oliveira – „gdy ludzie postanawiają współpracować z łaską Bożą, dokonują się cuda w historii: nawrócenie Imperium Rzymskiego, powstanie średniowiecza, rekonkwista Hiszpanii, wszystkie wydarzenia wynikające z wielkich zmartwychwstań duszy, do których są również zdolne narody. Te zmartwychwstania są niezwyciężone, ponieważ nic nie może pokonać cnotliwego narodu, który prawdziwie kocha Boga.”
To nasza droga.
Nie potrzeba nam cudów?
Polonia Restituta niestety nie do końca poszła tą drogą. Nie rozdeptała czerwonej gadziny. Nie pognała bestii piekielnej do samego jej gniazda, by tam jej zadać cios śmiertelny. Nie wyzwoliła nawet z jej szponów całości ziem przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Wręcz przeciwnie, zatrzymawszy zwycięską ofensywę o włos od całkowitego triumfu nad bolszewicką hydrą, pospieszyła zawrzeć z nią niekorzystny dla siebie pokój, choć nie obeschły jeszcze łzy po żołnierzach, których ciała rąbali szablami czerwoni orkowie u bram Lwiego Grodu. Porzuciła swoich antysowieckich sojuszników: Ukraińców i Rosjan, Kozaków i Białorusinów. Nade wszystko zaś zdradziła półtora miliona własnych obywateli, wydając ich na pastwę czerwonego Lewiatana na nieludzkiej ziemi.
A o Cudzie nad Wisłą szybko zapomniała. Szczególnie, kiedy sześć lat później władzę w niej przejęła bezbożna sitwa. Wprowadzono kult jednostki, w armii dokonano czystki. Miejsce bogobojnych generałów zajęli libertyni. Miejsce chrześcijańskich rycerzy – wierni pretorianie. Prawdziwi bohaterowie trafili za kraty.
Na owoce jawnej niesprawiedliwości i uporczywego negowania prawdy nie trzeba było długo czekać. Pychą nadęci nawet nie zauważyli, jak bestia w swej jamie z ran się wylizała i cień jej ponownie zawisł nad wschodnią granicą. A na zachód patrząc, nie dostrzegli, że się tam jej młodsza siostra wylęgła, nie mniej krwiożercza, nie mniej agresywna. Odżegnując się od wiary w plany Opatrzności, wyrzekli się pomocy Bożej.
Dlaczego we wrześniu 1939 roku nie było cudu nad Bzurą? Właśnie dlatego. Dlatego, że nikt wtedy żadnego cudu od Pana Boga nie potrzebował – taką ufność pokładaliśmy we własnych siłach i zapewnieniach sojuszników. Tak byliśmy „silni, zwarci, gotowi”; tak przekonani, że „nie oddamy ani guzika”, tak arogancko pewni, że Hitler ma czołgi i samoloty z tektury…
Nie bez racji uczy biblijna Księga Przysłów, iż „przed porażką – wyniosłość; duch pyszny poprzedza upadek” (Prz 16, 18).
Rzeczpospolita upadła głównie z rąk tej samej siły, którą w roku 1920 spektakularnie pokonawszy nad Wisłą i Niemnem, w roku 1921 literą traktatu ryskiego głupio zlekceważyła; przy stosunku potęg Zachodu w roku 1945 równie obojętnym jej sprawie jak ćwierć wieku wcześniej; przy równie jak dziś naiwnej wierze Polaków w szczytne intencje międzynarodowych instytucji.
A wąż, od którego morderczych splotów i jadu trującego Rzeczpospolita chwalebnie Europę uratowała, by natychmiast haniebnie zaniedbać roztrzaskania, wzorem swojej Królowej, na miazgę jego plugawego łba – ten „wąż starodawny, który się zwie diabeł i szatan, zwodzący całą zamieszkałą ziemię” (Ap 12, 9); ten sam, co „był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył” (Rdz 3, 1) – najpierw się przyczaił, by wkrótce ponownie wypełznąć i z niepohamowaną zachłannością pożerać krainy, ludy, szczepy, języki i narody. Aby je piętnować znamieniem Bestii…
I do dziś nieustannie wężowym zwyczajem zrzuca jedną skórę, by zaraz przybrać inną – to płonie czerwienią, to czernią mroczy; to kusi zielenią, to tęczą mami oczy…
Czy zmarnowaliśmy Cud nad Wisłą? Bo, że go należycie nie wykorzystaliśmy, to więcej niż pewne.
15 sierpnia 1920 roku polskie wojsko zwyciężyło pod Warszawą Armię Czerwoną. Bolszewicka ekspansja miała rozszerzyć rewolucję na kolejne kraje, ale została zatrzymana u bram odrodzonego państwa. W ten sposób Rzeczpospolita okazała wierność roli „Przedmurza chrześcijaństwa” i obroniła coś znaczenie więcej, niż swoją niepodległość.
Cywilizacyjne znaczenie obrony stolicy [obrony Polski, obrony Europy, obrony świata. md] uwypukla szatańska inspiracja, jaka od samego początku tkwiła w marksizmie. Bluźnierstwo, nienawiść do chrześcijaństwa i diaboliczne motywy pojawiły się w utworach ojca komunizmu na długo przed publikacją „Manifestu Komunistycznego”. To bunt wobec Boga i porządku świata, który stworzył, a nie przejęcie losem robotników, zrodziło socjalistyczną utopię.
Narodowa tradycja przyzwyczaiła nas do upatrywania szczególnej roli Opatrzności w triumfie polskiego oręża nad Bolszewikami w Bitwie Warszawskiej. [To nie tylko tradycja. To Fakty. MD]. Rozmodlona w czasie oblężenia stolica, w dniu maryjnej uroczystości, odparła nawałę pierwszego w historii ateistycznego państwa. Gdy jednak wgłębić się w szczegóły „niereligijnego” światopoglądu Marksa i jego popleczników, historia tego zwycięstwa nabiera jeszcze więcej kolorytu.
Bolszewicy dalecy byli przecież od chłodnego braku wiary. Zaprzysięgli wrogość Bogu i religii. Niszczyli kościoły, prześladowali duchownych, bluźnili. Podobnie gorący stosunek względem Najwyższego wykazywał sam twórca komunizmu. W najlepszym razie Marks był głęboko obrażonym na chrześcijaństwo apostatą. W najgorszym – czcicielem złego ducha.
Brzmi jak fantasmagoria? Trudno inaczej potraktować komentarz o możliwym satanizmie Marksa, gdy słyszy się go po raz pierwszy. Tymczasem pytania o związek twórcy komunizmu z okultyzmem i złym stawiają już kolejni badacze. Materiału, który wskazuje na szczególne utożsamienie się Marksa z upadłym aniołem, nie brakuje.
„Przyjaciel” Marksa
Podczas wystąpienia z kwietnia 1856 roku Karol Marks opisywał rewolucję jako „dzielnego przyjaciela. (…) Tego starego mola, który potrafi pracować na świecie i godnego pioniera”. Porównał ją przy tym do „Robina Goodfellow”. To brytyjskie określenie oznacza nikogo innego, jak diabła. William Tyndale – angielski duchowny z XVI wieku – mianem tym określał szatana. „Robin Goodfellow” pojawia się również u Szekspira w „Śnie Nocy Letniej”, jako „podły duch, który myli wędrowców, śmiejąc się z ich szkody”.
Dochodzenia biografów Marksa pozwoliły odkryć, że twórca komunizmu odwoływał się do sił piekła regularnie. Według znanego brytyjskiego autora życiorysów, Roberta Payne’a, niemiecki filozof sprawiał wrażenie przekonanego o swojej współpracy ze złym duchem. Pisarz twierdzi, że Karol Marks mógł wywierać na innych wrażenie, że jest opętany. Wszystko przez jego zachowanie i charakter, który rodzina oraz znajomi określali jako „mroczny”. W jednym z listów żona tytułowa go „jej drogim diabłem”.
Najbardziej interesujące pozostają jednak demoniczne inspiracje w twórczości założyciela komunizmu. Niedawno amerykański doktor Paul Kengor poświęcił im całą książkę. W 2020 roku ukazała się jego praca „The Devil and Karl Marx: Communism’s Long March of Death, Deception and Infiltration”.
Na kartach swojego dzieła autor zwrócił uwagę na wątki w utworach artystycznych Marksa, które nie współgrają z ateistycznymi deklaracjami. Przypomnienie takich źródeł warto zacząć od przerażającego w wymowie wiersza „Inwokacja człowieka w rozpaczy”. W tekście podmiot liryczny skarży się na Opatrzność z jej wyrokami oraz poprzysięga zemstę na Najwyższym poprzez destrukcję i terror, jakie ma zasiać na świecie.
Tak więc Bóg wydarł mi moje wszystko,
w nieszczęściach, ciosach losu.
Te wszystkie jego światy
rozwiały się bez nadziei powrotu.
I nie zostaje mi nic od tej pory, jak tylko zemsta.
Chcę sobie zbudować tron na wysokościach.
Jego szczyt będzie lodowaty i gigantyczny.
Jego wałem ochronnym będzie obłąkańczy strach,
jako szczyt najczarniejszej agonii.
A kto podniesie na ów tron swój zdrowy wzrok,
odwróci się od niego blady i milczący jak śmierć.
Wpadnie w pazury ślepej, dreszczem przejmującej
śmiertelności, aby jego szczęście znalazło grób
To zaledwie fragment tekstu, w którym podmiot liryczny wyraża nienawiść do stworzenia i chęć rzucenia wyzwania Stwórcy. Trudno odmówić „Inwokacji” proroczego wymiaru. Powołane do życia przez późniejsze pokolenia marksistów komunistyczne systemy pasują jak ulał do opisu straszliwego tronu Karola Marksa.
Uwagę zwraca również poemat „Skrzypek”. Prekursor socjalizmu przedstawił w nim postać artysty, który zawarł pakt z diabłem. Teraz para się sztuką szkodliwą dla ludzi i wstrętną w oczach Boga. Jego inspiracją są moce ciemności.
„Patrz, mój krwistociemny miecz będzie dźgał bezbłędnie twą duszę. Bóg nie zna, ani nie poważa tej sztuki. Piekielne węże unoszą się i wypełniają mój umysł, aż szaleję i moje serce staje się zupełnie zmienione”. Dalej Marx pisze „czy widzisz ten miecz? Sprzedał mi go książę ciemności”.
Analizując znaczenie tego utworu Robert Payne wskazywał, że Marks oddał w nim jakieś satanistyczne misterium, a muzyka, którą komponował muzyk, to akompaniament dla apokalipsy i wizji końca świata.
Czy Marks czcił szatana?
Przyglądając się tekstowi „Skrzypka” rumuński pastor Richard Wurmbrand – latami więziony przez komunistów – wyraził przekonanie, że zdradza on znajomość satanistycznego kultu. Wspomniany w poemacie „miecz”, który podmiot liryczny otrzymać miał od księcia ciemności, nawiązuje według niego do rytualnego obrzędu. W diabolicznych sektach uczestnicy na pewnym stopniu wtajemniczenia przysięgają, że ich dusza będzie należeć po śmierci do diabła, a w zamian otrzymują ostrze, jakie zapewniać ma im powodzenie, stwierdzał Wurmbrand.
Wniosek o wtajemniczeniu Marksa w lucyferiańskie rytuały rumuński duchowny podparł również analizą dramatu „Oulanem”. Tytuł tej sztuki to anagram imienia Manuelo – włoskiego odpowiednika biblijnego „Emmanuel”. Jak zwrócił uwagę pastor, czarna msza posługuje się czytaniem wspak tekstów Pisma świętego. Samo „Oulanem”, jak przekonywał, pada w niej z tego powodu niejednokrotnie.
Marx nie dokończył całości sztuki. Stworzył jedynie pierwszy akt. Choć zakończenie pozostaje z tego powodu niejasne, to już pierwsza część dzieła przedstawia m.in. lucyferycznego bohatera dramatu, który pod tytułowym imieniem knuje przeciwko światu w nadziei na jego destrukcję i potępienie. Pozostali uczestnicy są zafascynowani jego postacią i uczestniczą w jego zamiarach.
Zastanawiający obraz religijności Marksa przedstawiają również listy, jakie się po nim zachowały. Trudno przejść obojętnie wobec korespondencji, jaką wymieniał ze swoim ojcem. Zatroskany rodzic pisał swego czasu, że Marks „z pewnością”, inaczej niż większości ludzi, znajduje się pod bezpośrednim wpływem ducha i zastanawiał się, czy to szatański, czy niebiański byt kontroluje jego syna. Marks z kolei pisał do ojca jako student, że w jego życiu doszło do zmiany i „zastąpił starych bogów nowymi”.
Owoce apostazji
Zmiana, do jakiej doszło w duszy Marksa, była rzeczywiście głęboka. Wręcz szokująca. We wcześniejszych latach swojej młodości założyciel komunizmu pisał… chrześcijańskie traktaty. Podkreślał w nich m.in. znaczenie religii dla miłości bliźniego.
Od takich dzieł do zażartego antyteizmu i przekonania, że „Idea Boga to znak wypaczonej cywilizacji” droga przecież daleka. A jednak – Marks przebył ją w ekspresowym tempie. Już na studiach poznał Bruno Bauera: ateistycznego wykładowcę, z którym przeszkadzał w obrzędach religijnych w wioskach w pobliżu Trewiru, by wykpić wiarę pobożnych ludzi. Założyli wspólnie również „Roczniki ateistyczne”.
Powody apostazji Marksa nie są znane. Nie ma też źródeł, żeby rozwiać co do nich wątpliwości. Jedną z poszlak może być pycha, którą u Marksa dostrzegali nawet jego najbliżsi przyjaciele. Być może do próby konkurowania z Bogiem pchnęła go niespełniona ambicja i żądza uwielbienia.
Jakiekolwiek powody nie przyczyniły się do apostazji niemieckiego filozofa, jedno pozostaje pewne. Niedorzecznym jest upatrywać w nim badacza stosunków społecznych, który odrzucił religię ze względu na jej rolę w utwierdzaniu władzy klas panujących. Stosunek niemieckiego filozofa do wiary nie był wykwitem pewnego spojrzenia na zasady działania społeczeństw. Antyreligijny bunt, fascynacja diabłem i destrukcją zrodziła się w nim na długo, nim wydał wraz z poplecznikami „Manifest Komunistyczny”.
Ateizm?
Czy Marks rzeczywiście propagował ateizm, samemu będąc jednak poplecznikiem szatana? Tu również nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Mimo wszystko, jak na bezwyznaniowca, sprawy religii darzył olbrzymią uwagą. Podobnie jego pobratymcy. Lenin choćby opowiadał o tym, jak zerwał swój krzyż z szyi, rzucił go w ziemię i podeptał.
Bardzo ciekawie wygląda na tym tle pewien wątek z dramatu „Oulanem”. Gdy główny bohater tekstu, niejaki Lucindo, zostaje zapytany o to, czy wierzy w Boga, udziela niesłychanie wymownej odpowiedzi. Jak wyznaje, nie ma on wiary takiej, jaką mają ludzie, którzy odpowiedzieliby „tak”. Ale istnienia Boga nie podważa. Po prostu przekonanie, że Najwyższy jest nie napawało go ani optymizmem, ani szacunkiem do Niego.
Samych początków procesu rewolucyjnego Karol Marks również upatrywał w religijnym kontekście. Jak pisał, zakwitł on początkowo w głowie niemieckiego mnicha, a – jak sądził – dojrzał w jego filozoficznym umyśle. Chodzi oczywiście o Marcina Lutra i protestancki bunt przeciwko katolickiej wierze.
Satanistyczne wątki w twórczości Marska mają olbrzymie znaczenie. Są kluczowym przypomnieniem, że ojciec komunizmu nie był porażonym kondycją bliźnich humanistą, który opracował przepis na emancypację uciemiężonych. Nigdy z proletariatem nie miał też nic wspólnego. Przez całe życie Marks pozostawał utrzymankiem dobrze sytuowanych krewnych i przyjaciół. Pieniądze czerpał od rodziny swojej szlacheckiej żony, z domu baronessy von Westphalen, od zamożnego Engelsa, od swoich rodziców. Miał nawet służącą.
Marks był opłacanym przez zamożniejszych bliskich utopistą, pogrążonym w nienawiści do całego porządku świata. Stąd rewolucja, obiecana w „Manifeście Komunistycznym”, nie stawia sobie za cel zmiany jedynie stosunków własnościowych. W tym słynnym tekście czytamy, że komunistom leży na sercu siłowy przewrót „wszystkich istniejących stosunków społecznych”. W końcu ulubiony cytat Marksa to słowa z „Fausta” Goethego: „Wszystko, co istnieje, zasługuje, by zostać unicestwione”.
Mur, który nie może runąć
Komunizm, jaki zapanował w ZSRR po rewolucji, był jedną z prób wcielenia w życie mrocznych zamiarów ideologów tego ruchu. Był podbudówką pod marksowski tron strachu i cierpienia, którym niemiecki nieprzyjaciel Boga miał rzucić wyzwanie dobremu Stwórcy.
W tym kontekście starcie pomiędzy siłami ZSRR a polską armią pod Warszawą w 1920 roku jawi się bez mała jako epizod świętej wojny. Był to bój o coś więcej, niż niepodległość. O coś więcej, niż ekspansja totalitarnej i destruktywnej doktryny politycznej. To była walka pomiędzy ustanowionym przez Boga porządkiem, a siłami destrukcji, wiedzionymi nienawiścią do wszystkiego, co „zdrowe oko”, jak pisał Marks, uważa za piękne. W 1920 roku żołnierze Emmanuela zatrzymali żołdaków „Oulanema”, marzącego o powszechnym potępieniu.
Dziś ZSRR już nie ma. Rewolucja, która zaczęła się w umyśle niemieckiego mnicha, a dojrzała w zabarwionej buntem wobec Boga duszy Marksa, przybiera jednak kolejne postaci. Zagrażają one tożsamości, rodzinie, kondycji moralnej społeczeństwa. W 1920 roku Polska okazała się murem, który przynajmniej na jakiś czas zahamował ekspansję sił ciemności. Aby dziś również dopełnić roli „Przedmurza Chrześcijaństwa” musimy przeciwstawiać się pochodowi antykultury z taką werwą, jaką mieli żołnierze broniący Warszawy przed sowieckimi wojskami. Nie miejmy złudzeń. To naprawdę wojna: między dobrem, a złem – bitwa, w której co dzień wybieramy stronę.
Thorsten Pattberg należy do wymierającego dziś plemienia – ostatnich znakomicie wykształconych i samodzielnie myślących Niemców.
Obecny rząd Donalda Tuska i jego sługusów wpisuje się doskonale w powyższą analizę.
Ferdynand Dembowski
=====================================
Sługusi zła. Nie stań się narzędziem łotrów i zbrodniarzy
Thorsten J. Pattberg, 14 sierpnia 2025.
Kim jest sługus zła
Sługus zła to prawa ręka łotra.
Nie należy go mylić z literackim towarzyszem czy sługą. Klasycznym sługą Don Kichota był Sancho Pansa; towarzyszem Sherlocka Holmesa — doktor Watson i tak dalej. Tacy pomocnicy służą za przeciwwagę dla bohatera i istnieją wyłącznie w literaturze.
Sługus zła natomiast jest zjawiskiem socjologicznym — występuje w prawdziwym życiu.
Gdziekolwiek pojawia się charyzmatyczny, wpływowy przywódca, z czasem przyciąga brutalnych zbirów gotowych wykonywać jego rozkazy. Jeden z nich wyrasta na prawą rękę, bezwzględnego egzekutora woli pana.
Sprawdź to sam. Każdy demagog, mózg operacji czy szef organizacji przestępczej (w tym także rząd) wybiera swego pierwszego porucznika do brudnej roboty.
W służbie Pana
Charles Manson, przywódca sekty, miał Charlesa Dentona „Texa” Watsona, który kierował mordem na gwiazdach Hollywood. Sam Manson nie musiał wykonać zadania — prawdopodobnie nie musiał nawet wydawać wyraźnych poleceń.
Często to właśnie niezrównoważony sługus sprowadza pana-łotra na manowce. Przywódca sekty L. Ron Hubbard, założyciel scjentologii, był korpulentnym pisarzem fantastyki naukowej. To jego psychopatyczny sługa, David Miscavige, wprowadził agresywną indoktrynację, nękanie, oddziały komandosów Sea Org, wykorzystywanie dzieci i wymuszenia.
Sługus zła wie, że brak mu charyzmy. Rekompensuje to bezgraniczną lojalnością i ślepym posłuszeństwem, niczym pies szczekający i atakujący na komendę.
Dyktator Adolf Hitler bywał uroczy w kontaktach osobistych. Jego sługusi — Joseph Goebbels, Heinrich Himmler i Rudolf Hess — byli krwawymi egzekutorami Trzeciej Rzeszy.
Współcześni przywódcy państw również mają swoich sługusów.
Ponieważ sługusi zła istnieją w rzeczywistości, pojawiają się też w literaturze i filmie. Nie ma dobrej powieści czy wielkiego filmu bez super-łotra i jego pomagiera od brudnej roboty.
Przykłady w kulturze
W postapokaliptycznej powieści Stephena Kinga Bastion Randall Flagg (wcielenie diabła) rekrutuje nie jednego, lecz trzech sługusów: mordercę, piromana i szaleńca.
W animowanej produkcji Disneya 101 Dalmatyńczyków Cruella de Mon zatrudnia dwóch zbirów, braci Jaspra i Horace’a, by porwali i obdarli ze skóry szczenięta.
W powieści Iana Fleminga Goldfinger tytułowy czarny charakter, przeciwnik Jamesa Bonda, korzysta z usług zabójcy Azjaty o imieniu Oddjob.
Lista jest długa — i słusznie. Bez brutalnego, tępego lokaja, który ściga, torturuje i zabija przypadkowe ofiary, trudno o wyrazisty kontrast uwypuklający zalety bohatera.
Rzeźnicy
Wygląd sługusów zła jest zwykle uderzający. Są bezwzględni, ponurzy, potworni, uzbrojeni i groźni. Często wyróżniają się fizycznie — bywają zbyt niscy, zbyt wysocy, odrażający, zdeformowani lub po prostu zbyt egzotyczni, by mogli pełnić rolę reprezentacyjnego przywódcy.
Nikołaj Jeżow, sługa Stalina odpowiedzialny za Wielką Czystkę, był karłem.
Mercy Graves, służąca Lexa Luthora w Supermanie, była kobietą [w mundurze, mogłaby być strażniczką w obozie koncentracyjnym – FD].
Heiko Maas, sługus Angeli Merkel, który nadzorował ograniczanie wolności słowa i tłumienie sprzeciwu, był mężczyzną niższym od przeciętnej kobiety.
Niezliczone badania analizowały rolę sługusa zła w życiu i literaturze. Analizowały rolę, nie osobowość — bo tej ostatniej on praktycznie nie posiada. W teorii archetypów Carla Junga postać ta w ogóle się nie pojawia: nie jest głównym bohaterem, jego osobowość nie jest ani pełna ani złożona.
Ten brak charakteru czyni ze sługusa postać tragiczną. Zapamiętujemy jego brutalne i haniebne czyny, ale któż powie, że kat przy gilotynie lub inkwizytorski oprawca byli fascynującymi osobowościami?
To ich haniebne czyny ich definiują — a to za mało, by stać się przedmiotem poważnych badań psychologicznych.
Nie wiemy, co dzieje się w umyśle sługusa, gdyż niewiele się tam dzieje.
Upadek
Zachowanie sługusa, jego obsesja na punkcie służalstwa, jest z natury autodestrukcyjne. W Drakuli obłąkany Renfield wierzył, że jego wampirzy pan go wynagrodzi. Dracula w gniewie złamał mu kręgosłup.
W Tombstone rewolwerowiec Johnny Ringo sądził, że wzbogaci się, służąc banicie Curly’emu Billowi Brociusowi. Ktoś strzelił mu w głowę, a Bill oświadczył, że to nie on.
Ostrzeżenie
Dla młodszych czytelników: nie idź za charyzmatycznym przywódcą. Po prostu nie rób tego. Ludzie często wchodzą w role narzucane przez społeczeństwo, zdolne do niewyobrażalnego okrucieństwa i nadużyć. Gdy dynamika grupy nabiera rozpędu, dominacja łotra tworzy miejsce dla pochlebców, żołnierzy, służących… i kryminalnych egzekutorów.
Sługus traci człowieczeństwo. Staje się tylko narzędziem.