Bruksela ma pomysł !!! Na odebranie nam dostępu do prądu

Czy będzie nas jeszcze stać na energię? Bruksela ma pomysł na odebranie nam dostępu do prądu

bruksela-ma-pomysl

24 maja Komisja Europejska wezwała wszystkie kraje UE do zaprzestania do końca tego roku powszechnego wsparcia dla obywateli i przedsiębiorstw mierzących się z wysokimi cenami energii.

Jeśli one wzrosną, to w przyszłym roku pomoc miałaby być kierowana jedynie do najbiedniejszych. Bruksela wydała wytyczne w sprawach fiskalnych i „zaciskania pasa” przy jednoczesnym utrzymaniu kosztowych inwestycji związanych z transformacją eko-cyfrową.

W środę KE wezwała rządy w całej UE do wycofania dopłat do rachunków za energię tak dla gospodarstw domowych, jak i firm. W przyszłym roku środki wsparcia będą mogły być w wyjątkowych sytuacjach kierowane do najbardziej wrażliwych grup. Bruksela zaznaczyła, że jest to konieczne, aby pozostać w zgodzie z regułami fiskalnymi.

Ogromne dopłaty pojawiły się po inwazji Rosji na Ukrainę i zakłóceniach w podaży ropy i gazu w jej następstwie. Paulo Gentiloni, europejski komisarz ds. gospodarki wskazał, że państwa muszą teraz starać się zmniejszać zadłużanie i „głównym sposobem jest likwidacja powszechnych środków wspierających energię”. – Myślę, że tutaj można mieć większe pole manewru .

W 2024 r. mają być odwieszone reguły fiskalne, których obowiązywanie wyłączono w okresie tak zwanej pandemii COVID-19.

Komisja jednak ostrzegła 14 krajów, które nie spełniają kryterium deficytu. Są wśród nich: Francja, Niemcy, Włochy, Łotwa, Węgry, Malta, Polska, Belgia, Bułgaria, Czechy, Estonia, Hiszpania, Słowenia i Słowacja. Ponadto trzy państwa nie spełniają kryterium długu: Włochy, Francja i Finlandia.

W 2024 r. Bruksela chce wszcząć procedurę nadmiernego deficytu, która przewiduje sankcje finansowe wobec podmiotów nieprzestrzegających przepisów.

W wytycznych dla państw członkowskich w ramach pakietu wiosennego europejskiego semestru 2023, Komisja domaga się „zintegrowanego podejścia we wszystkich obszarach polityki: promowania zrównoważenia środowiskowego, wydajności, sprawiedliwości i stabilności makroekonomicznej”.

W ramach koordynacji polityki KE domaga się wdrażania Instrumentu na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności (RRF) oraz programów polityki spójności.

Prognoza gospodarcza z wiosny 2023 r. przewiduje, że gospodarka UE wzrośnie o 1,0% w 2023 r. i 1,7% w 2024 r. Przewiduje się, że inflacja w UE wyniesie 6,7% w 2023 r. i 3,1% w 2024 r. Poziom zatrudnienia wyniesie w tym roku 0,5%, a w 2024 spadnie do 0,4%. Stopa bezrobocia ma się utrzymać na poziomie nieco powyżej 6%.

Dwa lata po wdrożeniu RRF – leżącego u podstaw planu odbudowy Next Generation EU dla Europy o wartości 800 miliardów euro – ma nastąpić przyspieszenie „sprawiedliwej i sprzyjającej włączeniu społecznemu transformacji ekologicznej i cyfrowej w każdym państwie członkowskim, wzmacniając odporność całej UE”. Jak do tej pory Polska nie może doczekać się funduszy z tego instrumentu.

Bruksela naciska na szybszą dekarbonizację gospodarki i bazy przemysłowej, szkolenia pracowników, intensyfikowanie badań.

Zalecenia dla poszczególnych krajów są podzielone na cztery części: [—-]

Bruksela domaga się [—-] , w szczególności w celu wspierania transformacji ekologicznej i cyfrowej.

Wszystkie państwa członkowskie mają zlikwidować obowiązujące środki wsparcia energetycznego do końca 2023 r. i zachęcać do oszczędzania energii. [—-]

[Oni już wypuszczają z siebie tylko bełkot.. MD]

Źródło: euronews.com, ec.europa.eu AS

================

I do takich hien nasza ojczyzna wstępowała z radością – i błogosławieństwami…

Tylko Maryla Rodowicz zaśpiewała marsz niewolników z opery Nabucco.

Pierwsze poważne ostrzeżenie.

Kudak – kresowe Westerplatte (dokończenie)

Kudak – kresowe Westerplatte (dokończenie)

stanislaw-orda-kudak-kresowe-westerplatte-dokonczenie

 Oto link do części pierwszej: Kudak – kresowe Westerplatte

Jeszcze trochę tła historycznego

Konieczność zbudowania warowni na progu „Dzikich pól” pojawiła się po skutkach buntów kozackich z lat poprzednich, krwawo tłumionych przez wojska hetmanów Mikołaja Potockiego, Stanisława Koniecpolskiego, czy książąt Koreckich, a klamka zapadła po wybiciu pierwszej załogi Kudaku, gdy w ramach retorsji Sejm koronny cofnął dotychczasowe przywileje dla „niżowców” (rok 1638 i 1639), spychając wszystkich, znajdujących się poza rejestrem, mieszkańców Zaporoża do kategorii chłopstwa.

Oznaczało to, iż utracili oni status ludzi wolnych, a zostali podporządkowani w sensie formalno-prawnym właścicielom latyfundiów na ziemiach kresowych ze wszystkimi rygorami odnoszącymi się do chłopów, zaś ziemie „ukrainne” otrzymały status „królewszczyzn” pod zarządem ludzi wyznaczonych przez króla. Rzecz jasna, nastawiło to mieszkańców Dzikich Pól, przywykłych do swobód i życia bez nadzoru żadnych zwierzchności, skrajnie nieprzyjaźnie do reprezentantów władzy („koroniarzy”), a taki bieg spraw sytuował Kudak i jego dowódcę na pozycji posterunku żandarmerii w dzielnicy objętej permanentnym stanem wyjątkowym, a często-gęsto wojennym. Sejm koronny składał się głównie z ludzi, którzy mieli albo słabe albo błędne wyobrażenie o realiach życia na tych odległych ziemiach. Wyobrażenia oparte na gęsto zaludnionych i z niezłą infrastrukturą zachodnich czy centralnych rejonach Rzeczpospolitej Obojga Narodów (dalej: RON) przykładane były do rozległego obszaru bezludnych stepów, gdzie nie było żadnych miast, dróg czy zamków, a przemieszczanie się po tym obszarze zimową porą, wymagało zabierania ze sobą zapasów dla ludzi i koni na cały czas wyprawy.

Ponadto nie było to możliwe przez część roku, w porze wiosennych wylewów Dniepru i jego dopływów. W pierwszym półwieczu XVII stulecia zimy stawały się coraz sroższe, co jak dzisiaj wiemy, wiązało się z malejącą aktywnością Słońca, które wchodziło w tzw. minimum Maundera, skutkując „małą epokę lodowcową”, datowaną na  okres lat 1645 –1715 (efekt maksimum). Poza klęskami spowodowanymi grabieżczymi najazdami, był to rejon nawiedzany regularnie innymi plagami w rodzaju chmar szarańczy pożerającej wszystko na swojej drodze. Z jednej strony stwarzało to rosnącą presję ludności kozackiej na wyprawy grabieżcze, a z drugiej kresowa szlachta wywierała presję dotyczącą spacyfikowania takiej samowoli i domagała się podporządkowania ludności tych terenów reprezentantom władzy królewskiej .

Jednak w początkach XVII stulecia rozwiązanie spraw na Niżu pozostawiono „odłogiem”, gdyż po śmierci cara Borysa Godunowa w kwietniu 1605 roku, kresowi możnowładcy polscy i litewscy zaangażowali się w popieranie sukcesji samozwańczych pretendentów do władzy w carstwie rosyjskim. W latach 1601-1603 wystąpiła na terenach Rosji katastrofalna susza, która spowodowała masowy głód, wędrówki ludności w poszukiwaniu lepszych miejsc do życia, a w konsekwencji niepokoje i bunty, zwłaszcza wszczynane przez kozaków dońskich i chłopstwo na Kubaniu. Magnaci zakładali, że stworzyło to dobrą okazję do zdobycia ziem na wschodzie, gdyż państwo moskiewskie zdawało się chylić ku upadkowi. Z tego względu, na potrzeby ekspedycji militarnych, prowadzono masowy zaciąg na Zaporożu, angażując praktycznie wszystkich chętnych i zdolnych do walki drogą obiecywania im wszelkiego rodzaju przywilejów. Dodam, że już wówczas Sicz mogła wystawić nawet kilkanaście tysięcy zbrojnych. Ich ilość szybko wzrastała, gdyż wraz z rosnącą siłą i znaczeniem Siczy, przybywało na Niż dnieprowy wciąż więcej uciekinierów spod samowoli magnatów, licznych banitów z wyrokami sądowymi oraz  pospolitych zbójców i łotrzyków.

W czerwcu 1605 r. 25-letni Dymitr Samozwaniec (pierwszy z ”łżedymitrów”), konwertyta na katolicyzm, wspierany przez kilkutysięczne oddziały kozackie oraz oddziały magnatów kresowych, głównie Mniszchów, Strusiów i Wiśniowieckich, zdołał zająć Moskwę, a w następnym miesiącu objąć tron carski. Ale już w maju następnego roku Dymitr został stracony w Ugliczu, gdzie schronił się przed powstańcami dowodzonymi przez Wasyla Szujskiego, po tym gdy wyrżnięto do nogi 500 – osobową załogą polską, stacjonującą na moskiewskim kremlu. Okoliczności związane ze śmiercią „samozwańca” były bardzo widowiskowe, jak mówi o tym następujący fragment zapisków dotyczący tych zdarzeń:

„Zwłoki Dymitra zostały najpierw pochowane, później odkopane, zawleczone na sznurze uwiązanym do genitaliów na Łobnoje Miesto, a tam zmasakrowane, poćwiartowane i spalone. Prochami nabito armatę ustawioną na rogatkach Moskwy i wystrzelono je na zachód w kierunku Polski.”

Na fali niepokojów ogarniającej coraz większe obszary Rosji, wzniecone zostało następnie powstanie skierowane przeciwko władzy cara Wasyla Szujskiego, a także pojawił się w 1607 roku kolejny Dymitr Samozwaniec, którego pretensje do objęcia władzy w Moskwie poparło tym razem jeszcze więcej zwolenników, na czele z Wiśniowieckim (Adamem), Różyńskim (Romanem), Sapiehą (Janem), lisowczykami oraz kozakami z Zaporoża, nie licząc rodzimych bojarskich przeciwników Wasyla Szujskiego. Gdy ten drugi Dymitr zginął w 1610 roku w bójce, zniknął cel i sens wszczętej dymitrady.

Do kolejnej próby odzyskania tronu moskiewskiego, podjętej w 1617 r. przez królewica Władysława Zygmuntowicza (syna króla Zygmunta III Wazy), włączyło się ponad 20 tysięcy Niżowców pod wodzą Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego, herbu Pobóg, pułkownika kozaków rejestrowych. Oddziały kozackie, których tzw. „rejestr” liczył tylko 1000 zbrojnych, a reszta była z wolnego zaciągu, połączyły się z wojskami królewicza Władysława pod murami Moskwy w celu jej oblężenia i zdobycia. W nagrodę Sahajdaczny otrzymał od królewica buławę hetmańską. Gdy jednak nie udało się zdobyć Moskwy, a następnie na jesieni 1618 r. podpisano rozejm z Rosją, kozacy przestali być potrzebni i, oczywiście, nie wypłacono nierejestrowym obiecanego wynagrodzenia, a także stale zalegano z wypłatą żołdu dla rejestrowych. W tej sytuacji kozacy ograbili oraz spustoszyli wszystkie miejscowości znajdujące się na trasie drogi powrotnej oraz w jej okolicy. Pomimo pewnej dozy wdzięczności za udział kozaków w ekspedycji moskiewskiej Rzeczpospolita chciała definitywnie załatwić sprawy na Siczy z powodu, że Niżowcy nie przestrzegali żadnych warunków zawartych w podpisywanych dotychczas porozumieniach. Doskonale zdawali sobie sprawę z nierealności ich egzekwowania przez władzę królewską czy poszczególnych wojewodów lub hetmanów.

Ponadto sułtan turecki postawił ultimatum, że jeśli Rzeczpospolita nie ukróci grabieżczych rajdów kozaków niżowych na terytoria tureckie oraz włości zarządzane przez wasali Turcji (np. Mołdawia, Wołosza, Besarabia-Budziak), wówczas armia Imperium Ottomańskiego podejmie się sama pacyfikacji Zaporoża i Dzikich Pól. Ultimatum zawierało realną groźbę, gdyż gdyby ta armia tam weszła, to niezwykle trudno byłoby ją zmusić do opuszczenia zajętych terytoriów. W tej sytuacji wojska królewskie, dowodzone przez wielkiego hetmana koronnego Stefana Żółkiewskiego, wyruszyły na Zaporoże, docierając w okolice Białej Cerkwi i założyły obóz ok. 130 km na południe od Kijowa, nieopodal miejscowości Pawołocz nad rzeką Rastawicą. Ta demonstracja siły nie odniosła skutku, a przeciwnie, ponad dziesięć tysięcy kozaków dowodzonych przez Sahajdacznego wyruszyło wraz z artylerią na spotkanie ekspedycji hetmańskiej i w początkach września 1619 r. również założyło warowny obóz nad rzeką Uzeń, ok. 40 km na południe od Białej Cerkwi. Ze względu na wyrównane siły obydwu stron, przywódcy kozaccy (m.in. Jan Kostrzewski, Piotr Odyniec, Racibor Borowski i Jacyna Liutorenko) rozpoczęli negocjacje, które nie przynosiły skutku, ale były przez stronę polską przeciągane, gdyż kozacy, chcąc przygotować siedliska na przezimowanie, zaczęli dość gremialnie opuszczać obozowisko.

W końcu września przewaga po stronie wojsk hetmański stała się oczywista, toteż starszyzna Niżowców oraz strona polska zawarły ugodę w dniu 17 października 1619 r., którą w imieniu Rzeczypospolitej podpisali hetman polny koronny Stanisław Koniecpolski h. Pobóg, wojewoda ruski Jan Daniłowicz h. Sas, Jan Żółkiewski h. Lubicz (syn kanclerza wielkiego koronnego Stanisława Żółkiewskiego), wojewoda kijowski Tomasz Zamoyski h. Jelita (syn Jana Zamoyskiego) oraz starosta kamieniecki i bracławski Adam Kalinowski h. Kalinowa (syn Walerego Aleksandra Kalinowskiego – generała ziem podolskich i właściciela rozległych dóbr humańskich).

Kanclerz koronny St. Żółkiewski spodziewał się, że kozacy, którzy uzyskali zarówno zapłatę zaległych poborów, podniesienie rejestru do 3 tysięcy ludzi, podniesienie wysokości żołdu dla rejestrowych oraz mieli zrezygnować za odszkodowaniem z podejmowania „chadzek” na wybrzeża tureckie i krymskie, tym razem zechcą dotrzymać warunków ugody. Ale na Zaporożu zachodziły zmiany, których w praktyce nikt nie kontrolował. Rejestr dotyczył tylko nikłej części kozaków, natomiast rosnącą ich część stanowili ludzie „luźni”, którzy mogli utrzymywać się wyłącznie z rozboju i łupieżczych ekspedycji. Wymuszali oni na wybieranych dowódcach (atamanach) organizowanie takich właśnie eskapad. Sahajdaczny wraz z Zaporożcami natychmiast po podpisaniu ugody z hetmanami zorganizował wypad na pogranicze Chanatu Krymskiego i gdy jego mołojcy łupili okolice Perekopu, wówczas na dnieprowej Siczy, nie biorący udziału w wyprawie na ułusy tatarskie kozacy wybrali kogoś innego na własnego hetmana.

Tymczasem Turcja zmierzała do podjęcia zapowiedzianych kroków wojennych, podobnie chan krymski. Groźba interwencji turecko-tatarskiej była skierowana przeciwko kozakom na Niżu, więc niejako z konieczności w wojnie lat 1620-1621 ich kilkudziesięciotysięczne oddziały podporządkowały się Sahajdacznemu i walczyły z sukcesami po stronie wojsk polskich. Sahajdaczny, korzystając z okazji we wrześniu 1621 r. skazał na śmierć Jacka Borodawkę (Jakow Adamowicz Borodawka-Nierodycz), hetmana wybranego przez Siczowców w 1619 r., wówczas gdy oddział Sahajdacznego pustoszył pogranicze Chanatu krymskiego. Po klęsce cecorskiej w 1620 roku oraz zawarciu ugody z sułtanem tureckim po nierozstrzygniętej batalii pod Chocimiem w 1621 roku, okazało się, że kozacy ponownie przestali być potrzebni. Na Zaporożu było coraz więcej ludzi bez przydziału („wypiszczków”), bo rejestr został podwyższony w ugodzie z Sahajdacznym tylko do sześciu tysięcy ludzi, (na więcej nie pozwalała zasobność skarbu królewskiego, mocno uzależniona od każdorazowych zrzutek szlachty na cele wojenne). Hetman St. Koniecpolski nie dowierzał Sahajdacznemu, iż ten dotrzyma warunków ugody, a z kolei kozacy, skutecznie walczący w kampanii przeciw siłom turecko-tatarskim, poczuli się pewniej i zaczęli być świadomi swojego potencjału militarnego, skoro Rzeczpospolita zdołała wystawić na wspomnianą wojnę kontyngent mniej liczny, niż Sicz Zaporoska.

Tak więc od lat trzydziestych XVII stulecia Sicz Zaporoska szybko emancypowała się, tworząc swoiste „państwo w państwie”, które rosnąc w siłę i znaczenie, zaczynało się stawać cennym taktycznym sojusznikiem w rozgrywkach prowadzonych na tym obszarze przez Turcję, Chanat Krymski, Rzeczypospolitą, Carstwo Rosyjskie oraz Austrię Habsburgów. A nawet Szwecję za Gustawa Adolfa, którego agenci dotarli na Sicz, by kaperować Zaporożców do udziału w wojnie trzydziestoletniej, aczkolwiek bez rezultatu.

Ale dla Rzeczypospolitej były to wciąż odległe kresy, położone na jednej z otaczających ją granic. I tylko hetmani, posiadający włości na południowo-wschodnich krańcach RON, orientowali się w powadze sytuacji, ale i te ich włości posiadały, oprócz południowej, także inne granice, którym musieli poświęcać uwagę. Na ziemiach pogranicza z Zaporożem reagowali więc jedynie na doraźnie pojawiające się zagrożenia. Dopiero projekt warowni w Kudaku miał stać się początkiem trwałej infrastruktury instytucjonalno-militarnej na Niżu dnieprowym. Ale było już za późno na ujarzmienie rosnącej siły kozactwa siczowego, które pod przywództwem przebiegłych i zdolnych hetmanów zaczęło przejawiać dążenia w kierunku wybicia się na samodzielność. Patronem tego ruchu  w zakresie ideowym stało się, zaczęte przez Sahajdacznego, podporządkowanie Zaporoża cerkwi prawosławnej, aby uniknąć podporządkowania ekspansywnemu katolicyzmowi w wydaniu jezuickim.

W odpowiedzi hetmani kresowi i hierarchowie kościoła katolickiego zaczęli siłą odbierać cerkwie prawosławne i przekazywać je duchowieństwu, które podpisało unię z Rzymem (unici). Tym samym rywalizacja polityczno-militarna toczona na Zaporożu zaczynała przyjmować również oblicze ostrego konfliktu religijnego. Również na tym tle zaczęły się otwarte bunty Kozaków i osiadłego po chutorach chłopstwa, co powodowało próby ich pacyfikacji ze strony kresowych magnatów, skutkujące przybierającymi z obydwu skonfliktowanych stron coraz bardziej brutalnymi formami, włącznie z ludobójstwem dokonywanym na mieszkańcach całych miejscowości. Wrzenie na Zaporożu stało się w latach trzydziestych elementem trwałym, przerywanym krótkimi okresami przesilenia po podpisaniu kolejnych porozumień, wkrótce zrywanych przez mnożących się, wraz z wzrastającą liczebnością kozaczyzny, watażków siczowych. Co więcej, lokalni watażkowie z Zadnieprza (po lewej stronie Dniepru) nie uznawali zwierzchnictwa przywódców wybranych na Naddnieprzu (prawa strona Dniepru) i Zaporożu, a z kolei atamani siczowi nie uznawali żadnej władzy nad sobą. Chaos i anarchia potęgowany był przez samowolne działania pacyfikacyjne pojedynczych dowódców wojskowych w służbie u hetmanów koronnych, co nakręcało spiralę nienawiści i żądzy odwetu.

Dopiero w sierpniu 1638 roku zdecydowane działania sił ekspedycyjnych, dowodzonych przez hetmana Stanisława „Rewerę” Potockiego (h. Pilawa), księcia Jeremiego Wiśniowieckiego (h. Korybut) i starostę kaniowskiego Samuela Łaszcza (h. Prawdzic), rozbiły pod Łubniami, Żowninem i nad rzeką Starzec ostatnie duże zgrupowania powstańcze, dowodzone przez hetmanów kozackich Jakuba Ostrzanina (Ostranicę) h. Kopacz i Dymitra Hunię. W rezultacie, po podpisaniu kolejnego porozumienia na kresowych ziemiach Niżu dnieprowego, nastało dziesięciolecie względnego i pozornego spokoju. Pozornego, bo wykorzystanego przez niedocenianego i lekceważonego przez „koroniarzy”, sprytnego lawiranta nazwiskiem Bohdan Chmielnicki. I ten “nierozgarnięty chłopek” (na mocy uchwały sejmowej klejnot herbu Abdank nadano w 1659 r. dopiero synowi Chmielnickiego, Jerzemu) zadał śmiertelne ciosy RON, po których już tylko wykrwawiała się. Ale intrygi i zaniechania polskich i litewskich oligarchów, które doprowadziły B. Chmielnickiego do pozycji rozdającego karty przy elekcji króla w 1648 roku, to jest temat na zupełnie odrębne opowiadanie.

W tej sytuacji najwyższa już pora, by powrócić do zasadniczego wątku.

Gdy RON podpisała we wrześniu 1635 r. rozejm ze Szwecją w Sztumskiej Wsi (Strumsdors), hetman St. Koniecpolski mógł powrócić z częścią swoich hufców zbrojnych do rodowej siedziby w Brodach, w wyniku czego zdobywca Kudaku, Iwan Michajłowicz Sulima został wydany „koroniarzom” przez kozaków siczowych, zakontraktowanych w ramach tzw. rejestru i stanowiących część wojsk hetmańskich. Kozacy ci obawiali się wykreślenia z rejestru oraz odwetu na osadach kozackich (gdzie zamieszkiwały ich rodziny). W wyniku czego ów hetman kozacki został ścięty w Warszawie w dniu 12 grudnia tego samego roku wraz z trzema innymi przywódcami buntu. Tylko jeden z przywódców uniknął wówczas śmierci, niejaki Paweł Michnowicz (Pawluk), wyreklamowany przez kanclerza koronnego Tomasza Zamoyskiego, oligarchę ziemi podolskiej i starostę generalnego krakowskiego. Pawluk, natychmiast po powrocie na Zaporoże, wszczął bunt kozacki, za co zapłacił głową dwa lata później, po klęsce pod Kumejkami zadanej buntownikom przez wojska hetmana Mikołaja Potockiego. Wówczas ceną za odstąpienie od oblężenia taboru kozackiego przez wojska koronne było wydanie przywódców buntu. Dwaj z nich zdołali uciec, ale Pawluka schwytano. Tym razem wykonano na nim wyrok  śmierci, który otrzymał  on dwa lata wcześniej.

Natomiast Sulima, podczas rozprawy przed sądem, utrzymywał, iż podniósł bunt nie przeciwko majestatowi Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale zrobił to przeciwko uprawiającemu samowolę uzurpatorowi w osobie komendanta Kudaku. Przed egzekucją przeszedł na katolicyzm, ale i to mu nie pomogło uniknąć śmierci, a jego zwłoki, po poćwiartowaniu na cztery części, wystawiono w czterech miejscach Warszawy jako przestrogę dla innych buntowników.

Samotność kresowej stanicy

Raptowny i niespodziewany upadek warowni kudackiej w końcu lata 1635 roku, zaledwie w kilka miesięcy po jej obsadzeniu załogą, został potraktowany przez hetmana Koniecpolskiego jako „błąd w sztuce”, który wynikł ze zbytniego pośpiechu oraz nietrafnego wyboru osoby komendanta twierdzy. Za jeden z kluczowych błędów uznano także to, że w skład garnizonu warowni wchodził oddział Zaporożców, który podczas szturmu przez oddział Sulimy prawdodobnie odegrał rolę konia trojańskiego.

Już na wiosnę 1636 roku rozpoczęto prace nad odbudowaniem i rozbudowaniem twierdzy. Tym razem nie spieszono się, wznosząc fortyfikacje ściśle wg planu wykonanego ponownie przez francuskiego inżyniera, kapitana Wilhelma le Vasseur de Beauplan, zaś rozmieszczenie bastionów ze stanowiskami artylerii oraz wyznaczenie pól ostrzału dla armat, wykonał jeden z kilku najlepszych fachowców artylerzystów w RON w XVII stuleciu, niemiecki ogniomistrz Fryderyk Getkant;
http://www.promemoria.pl/arch/2004_12/getkant/getkant.html

Pozostali ogniomistrzowie RON są wymienieni w appendix na końcu notki.

Według nowego projektu zostały zdecydowanie podwyższone obwałowania Kudaku, na których ustawiono trzynaście armat (sześć spiżowych i siedem żelaznych) z puli tych, w które wzbogaciła się Rzeczypospolita w trakcie wojny z Rosją, gdzie samo tylko zwycięstwo pod Smoleńskiem przyniosło w łupie sto kilkadziesiąt armat o kalibrach od 30 do 70 funtów. Tak więc było z czego wybrać i właśnie zainstalowanie armat przesądzało o tym, że ordyńcy i kozacy nawet nie podejmowali prób zdobycia szturmem warowni kudackiej.

Od południowej strony widok z obwałowań był przesłonięty przez wznoszący się grunt, dlatego wybudowano tam wysoką wieżę (czatownię), wysuniętą prawie na 3 km przed głównymi fortyfikacjami, aby można było z niej obserwować stepowe pola w dalekim horyzoncie (przy dobrej widoczności nawet do odległości kilkudziesięciu kilometrów).

Link do ilustracji obrazujących twierdzę w Kudaku:

https://www.google.pl/search?q=%D0%BA%D1%80%D0%B5%D0%BF%D0%BE%D1%81%D1%82%D1%8C+%D0%BA%D0%BE%D0%B4%D0%B0%D0%BA&tbm=isch&tbo=u&source=univ&sa=X&ved=0ahUKEwiAvc3AiILXAhUDJlAKHc5aBOMQsAQILg&biw=1366&bih=64

Gdy na jesieni 1637 roku budowa twierdzy została ukończona, hetman St. Koniecpolski obsadził w niej funkcje dowódcze wojakami nie tylko sprawnymi w boju, ale również zaufanymi.

Dowództwo fortecy (gubernator) powierzył bohaterowi spod Cecory, rycerzowi Janowi Wojsławowi Żółtowskiemu, walczącemu pod komendą księcia Janusza III Zasławskiego (ród Żółtowskich miał zawołanie pod herbem Ogończyk). Natomiast na stanowisko kapitana twierdzy (zastępca gubernatora) desygnował swojego krewniaka Adama Przedbór Koniecpolskiego h. Pobóg (syna Zygmunta Stefana Koniecpolskiego), podówczas starościca będzińskiego (starościc syn starosty), tuż zaraz po jego powrocie z Niderlandów, gdzie ów krewniak kształcił się w wojskowości. W Kudaku otrzymał on pod komendę załogę wieży strażniczej, liczącą stu zbrojnych, w tym dziesięciu konnych zwiadowców. Liczebność tego oddziału stanowiła, mniej więcej, szóstą część całego garnizonu twierdzy. Podstawowym segmentem załogi warowni  byli najemnicy z rozmaitych, głównie europejskich, krain, a których okoliczna ludność oraz kozacy siczowi zwała, in gremio, dragonami.

Rozmiar odbudowanej warowni (w tym ilość pomieszczeń dla załogi ) był niemal trzykrotnie obszerniejszy niż poprzednio. Oczywiście, odnosi się to do pojemności maksymalnej, gdyż w różnych okresach liczebność załogi ulegała zmianie. Zasadniczą jej część stanowili cudzoziemscy najemnicy – dragoni, ale także wzmacniał załogę kontyngent z jednego z pułków rejestrowych, czyli wojska zaporoskiego. Choć pułki kozaków rejestrowych, w przypadku znaczniejszych walk z kozakami siczowymi z reguły nie wykazywały lojalności wobec hetmanów Rzeczypospolitej,  jednak  lokalne uwarunkowania najczęściej  nie dawały  jakiejkolwiek swobody wyboru, więc  posiłkowano się Zaporożcami z rejestru, zwłaszcza w przypadku odpierania najazdów tatarskich.

W twierdzy został wprowadzony regulamin typowy dla obozu wojskowego, z zamykaniem bram na  noc oraz z wystawianiem straży obchodzącej obwałowania (ront), co wymagało używania hasła i odzewu, zmienianych co każdą dobę. Ponadto kapitan twierdzy otrzymał polecenie, aby każdego roku podwyższać obwałowania na łokieć (ok. 60 cm), którą to pracę, oprócz załogi oraz najmujących się do niej okolicznych mieszkańców, wykonywali także jeńcy tatarscy, tureccy, wołoscy itp. Na etapie kończenia prac budowlanych odwiedził fortecę, by ocenić stan wykonania dzieła, hetman Stanisław Koniecpolski wraz ze stosownym orszakiem. Ponoć obecny był przy tej lustracji Bohdan Chmielnicki, wówczas pisarz wojska zaporoskiego, który znał się z hetmanem z racji wspólnego ich pobytu w niewoli tureckiej, do której trafili po przegranej bitwie pod Cecorą (w bitwie stoczonej w 1620 roku z armią Turków osmańskich, Tatarów krymskich i Wołochów, po stronie wojsk koronnych walczyło ok. 1600 zaporożców – kozaków rejestrowych), i który należał do protegowanych rodu Koniecpolskich. Zapytany przez hetmana, co sądzi na temat nowej fortecy, miał odpowiedzieć, że to co ludzką ręką zostało zbudowane, ludzka ręka może zburzyć. Powyższa maksyma miała znaleźć swoje potwierdzenie również i w tym przypadku.

W latach 1637-1648 warownią kudacką zarządzało trzech kapitanów, a wszyscy wywodzili się z rodu Koniecpolskich. Po Adamie Koniecpolskim, o którym było wcześniej, i który w 1641 roku został skierowany na inne odcinki służby Rzeczpospolitej, dwaj kolejni byli synami kuzyna hetmana Stanisława Koniecpolskiego, a mianowicie Aleksandra – syna podkomorzego sieradzkiego z jego związku z Dorotą Dębińską h. Rawicz, córką Kaspra, podkomorzego mielnickiego. Bracia nosili imiona Jakub i Stanisław i obaj zginęli w Kudaku. Pierwszy w zasadzce poza jego murami, a drugi został zasiekany po poddaniu twierdzy, gdy kozacy nie dotrzymali warunków kapitulacji.

Z kolei na stanowisko gubernatora twierdzy po Janie Wojsławie Żółtowskim, który w 1640 r. utonął w nurtach Dniepru, został wyznaczony mistrz artyleryjski Krzysztof Grodzicki, h. Łada (vide: appendix), który funkcję tę pełnił aż do momentu kapitulacji garnizonu kudackiego. Nastąpiła ona w początku października 1648 roku przed dowodzącym oblężeniem, pułkownikiem pułku korsuńskiego wojska zaporoskiego, Maksymem Nesterenko, h. Pobóg,

Po stłumieniu rozmaitych dużych buntów kozackich przez wojsko podległe rozkazom hetmana St. Koniecpolskiego, sytuacja na Zaporożu po roku 1630 weszła w fazę względnego spokoju, którego stanem permanentnym były zwykłe rozboje i napady na kupców, transporty z zaopatrzeniem, wypady na tatarskie czambuliki, które w takich samych celach zapędzały się na Niż dnieprowy. Załoga Kudaku wysyłała patrole, których  zadaniem było  konwojowanie dostaw zaopatrzenia dla twierdzy.  Główna część zaopatrzenia przypływała z nurtem Dniepru z Kijowa i okolic. Ale załoga miała przydzielone okoliczne tereny,  na które nałożony został obowiązek utrzymywania garnizonu w Kudaku. Rzecz jasna, zbieranie takich danin zwykle wiązało się z oporem osiadłej w okolicy ludności, która starała się prowadzić tutaj uprawy rolne czy hodowle. Nadużycia, czyli wymiar danin „na oko” był na porządku dziennym i stanowił powód wrzenia pośród kozaków chutorowych. Brzegi Samary stanowiły dla kozactwa siczowego bazę zaopatrzeniową, gdyż tutaj koncentrowało się osadnictwo i znajdowali się ludzie parający się rzemiosłem, w tym wyrobem łodzi (czajek), na których kozacy dokonywali swoich chadzek na nadbrzeżne czarnomorskie miejscowości.

Działa Kudaku kontrolujące ujście Samary do Dniepru ograniczyły swobodę w zakresie owych chadzek, co budziło stałe niezadowolenie na Siczy, gdyż kozaków w rejestrze (na żołdzie) bywało maksymalnie 6 lub 7 tysięcy, podczas gdy pozostająca poza rejestrem ich liczba zaczęła przekraczać 30 tysięcy i wciąż  wzrastała. Lokalni watażkowie zmuszeni byli żyć z rozbojów i napadów, ale rozboje lokalne nie załatwiały sprawy, bo ziemie na Niżu i w okolicy były biedne i nieustannie ograbiane, ludność niekozacka (koloniści) po krótkiej próbie gospodarowania, porzucała te tereny. Krótko mówiąc, ciśnienie niezadowolenia rosło i szukało okazji do rozładowania. Patrole dragonów kudackich wysyłane w teren również parały się napadami np. na rozmaite grupy, które uprzednio gdzieś dokonały rabunku, i odbierały im łupy. Rzecz jasna, nikt łupów nie oddawał dobrowolnie, zatem potyczki przy tego rodzaju okazjach były częste, a nienawiść do „kudackiego żandarma”  bynajmniej nie malała.  I właśnie przy okazji podobnej zbrojnej utarczki zginął kapitan twierdzy kudackiej Jakub Koniecpolski, kuzyn hetmana.

Wiosną roku 1646 zmarł Stanisław Koniecpolski, hetman wielki koronny i starosta krakowski, ale nazwisko Koniecpolski już na stałe bardzo źle kojarzyło się kozakom. Być może respekt przed karzącą ręką hetmańską, który odczuwali w czasie kiedy hetman żył, powstrzymywał ich od otwartego buntu. Po jego śmierci poczuli się pewniej, a chęć rewanżu u wielu pobitych i upokorzonych atamanów, znalazła sposobność. Na dodatek władza królewska piąty rok zalegała z wypłatą żołdu  w ramach rejestru. Potrzebna była bodaj jedna iskra.

Pierwszy sygnał do buntu dał w lutym 1648 roku pułk korsuński wojska zaporoskiego, którego rejestrowi, za namową Bohdana Chmielnickiego, którym powodowała doznana krzywda sądowa, wypowiedzieli służbę Rzeczpospolitej. To właśnie była ta iskra, na którą tęsknie wyczekiwano na Niżu dnieprowym.

Dzieje buntu kozackiego zorganizowanego i wszczętego przez B. Chmielnickiego są znane i dokładnie opisane, zatem w tym miejscu nie ma potrzeby, by je omawiać. Natomiast jedną z wielu ofiar tej rewolty stała się również warownia w Kudaku oraz jej załoga. Warownia, która od ponownego obsadzenia,  nigdy nie została zdobyta szturmem . W  zamęcie wojennej zawieruchy twierdza kudacka została pozostawiona sama sobie, a po zamknięciu okrążenia przez oddziały buntowników, odcięto ją od zaopatrzenia. Kiedy skończyły się zapasy prochu do armat i do muszkietów,  gdy skończyły się zapasy żywności, zaś po klęskach wojsk koronnych (Korsuń, Żółte Wody) stało się jasne, że na żadną odsiecz liczyć już nie można, po kilku miesiącach skutecznej obrony, komendant twierdzy Krzysztof Grodzicki podpisał w końcu września 1648 roku warunki honorowej kapitulacji.

Kozacy nie dotrzymali tych warunków i urządzili krwawą łaźnię wielu obrońcom wziętym do niewoli, zwłaszcza  oficerom oraz cudzoziemskim najemnikom.  Zlinczowali, między innymi, imiennika i kuzyna hetmańskiego, kapitana Kudaku Stanisława Koniecpolskiego. Komendant Krzysztof Grodzicki przeżył, w  rok później został wymieniony, jako jeniec wojenny, w ramach  ugody zborowskiej.

A po 1711 roku, na mocy umowy pokojowej zawartej pomiędzy Rosją i Turcją (tzw. traktat prucki), fortyfikacje Kudaku zostały rozebrane.

Appendix

Krzysztof Grodzicki, h. Łada
http://www.ipsb.nina.gov.pl/a/biografia/krzysztof-grodzicki-z-grodziska-h-lada

http://phw.org.pl/cyklop-kudaku-zycie-dzialalnosc-wojskowa-krzysztofa-grodzickiego-generala-artylerii-koronnej/

jego brat, Paweł Grodzicki h. Łada, http://www.ipsb.nina.gov.pl/a/biografia/pawel-grodzicki

Kazimierz Siemienowicz, h. Ostoja
https://bialczynski.pl/2015/06/17/wielcy-polacy-kazimierz-siemienowicz-1600-1651-tworca-podrecznika-artylerii-i-rakiet-zwlaszcza-wielostopniowych/

Krzysztof Arciszewski, h. Prawdzic
ttps://www.wprosth.pl/historia/10041626/Jako-pierwszy-Polak-dotarl-do-Brazylii-w-Amsterdamie-witano-go-jak-Cezara-Niezwykla-historia-najslynniejszego-XVII-wiecznego-awanturnika.html

Zygmunt Przyjemski h. Rawicz
http://www.ipsb.nina.gov.pl/a/biografia/zygmunt-przyjemski-h-rawicz

******

Wykaz moich notek na portalu “Szkoła Nawigatorów” pod linkiem:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/troche-prywaty

Kudak – kresowe Westerplatte

Kudak – kresowe Westerplatte

Stanislaw orda : “Domieszka kilku kropel chrześcijaństwa do lewicowych poglądów zamienia głupca w głupca doskonałego.” Nicolás Gómez Dávila.

stanislaw-orda

-kudak-kresowe-westerplatte

Już coraz mniej ludzi kojarzy o czym mówią słowa pieśni, która była śpiewana przy wieczornych ogniskach, bo i tytuł jej jest coraz mniej adekwatny do takich właśnie okoliczności. Współczesnym obywatelom środkowo-wschodniego kawałka zjednoczonej Europy ognisko kojarzy się prawie wyłącznie z grillem, podlewanym piwem, tudzież rozmaitymi produktami Polmosu. Nie uczęszczam na tego rodzaju imprezy, zatem nie wiem co się przy tych okazjach zdarza śpiewać, ale nie podejrzewam, by w aktualnym repertuarze pojawiała się wzmiankowana pieśń.

Tekst utworu Płonie ognisko i szumią knieje napisał w listopadzie 1918 roku, czyli w dniach odzyskiwania niepodległości przez Polskę, ówczesny komendant Hufca Harcerzy w Tarnowie – druh Jerzy Braun. Po raz pierwszy tekst tego utworu ukazał się drukiem w pierwszym numerze z 1920 r. miesięcznika „Czuwaj”, które to pismo było organem Harcerskiej Komendy Dzielnicowej w Tarnowie, a którego założycielem i pierwszym redaktorem był właśnie druh Jerzy.

============================

Ten wstęp był mi potrzebny do postawienia tezy, która sprowokowała mnie do napisania niniejszej notki. Otóż w tekście wspomnianej pieśni znajduje się fraza mówiąca o rycerstwie spod kresowych stanic. Nawet gdy się ją powtarza, to konia z rzędem temu, kto byłby w stanie wymienić nazwy jakichś stanic broniących w XVI i XVII wieku polskich kresowych granic. Rzecz jasna, bez sięgania do pomocy źródłowych typu Wiki czy klasyczna biblioteka. Nie wykluczam, że coś komuś zaświtałoby, gdyby przypomniał sobie wątki z fabuły powieści „Ogniem i mieczem”. Może wymieniłby jakiś Bar, Kamieniec Podolski albo Zbaraż. Nie wykluczam też całkowicie, iż mogłoby się zdarzyć, że wyjątkowy pasjonat historii polskiej wymieniłby także nazwę Kudak, ale jestem pewien, że dla wszystkich pozostałych nazwa ta nic by nie znaczyła, chociaż znaczyć powinna.

W niniejszym tekście chciałbym uzasadnić, dlaczego powinna.

Początki

Konieczność wybudowania warowni na południowo-wschodnich kresach ówczesnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, zjednoczonego już wówczas unią z Koroną Królestwa Polskiego, czyli na terenach, gdzie stykały się domeny tego księstwa z domenami Imperium Ottomanów oraz ich wasala, czyli tatarskiego Chanatu Krymskiego, zaczęła być dostrzegana w ostatnim  ćwierćwieczu XVI stulecia podczas panowania króla Zygmunta III Wazy. Sułtan turecki coraz poważniej groził polskiemu królowi podjęciem zdecydowanych kroków odwetowych za ustawiczne napady na swoje włości dokonywane przez „kozaków” z Niżu dnieprowego. Sułtan zażądał ukrócenia rabunkowych rajdów przeprowadzanych przez „niżowców”, gdyż terytoria na Niżu już podówczas, to jest po podpisaniu w 1569 roku unii polsko-litewskiej tereny ówczesnego województwa kijowskiego formalnie należały do Korony Królestwa Polskiego, a nie jak dotychczas do Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ale także z powodu, że Wielki Książę Litewski był jednocześnie królem polskim i władcą Rzeczypospolitej Obojga Narodów, żądania takie w coraz ostrzejszej formie były kierowane pod adresem króla.

W końcu XVI stulecia król Stefan Batory przyznał „kozakom” niżowym tereny do wykorzystania, a mianowicie miejscowość Trechtymirów nad Dnieprem, jako ośrodek administracyjny oraz wieś Samar nad rzeką Samarą, jako ośrodek szpitalny i dla inwalidów wojennych. Król miał na względzie bodaj częściowe związanie zwiększającego się liczebnie „wolnego kozactwa” z Królestwem Polskim poprzez tzw. rejestr, czyli wzięcie ich na żołd za obronę rubieży kresowych. Oczywiście te formacje (max. 12 000 zbrojnych, z których gros angażowanych zazwyczaj było na innych frontach, wcale nie na Niżu dnieprowym), które mogły być utrzymywane w ramach „rejestru”, miały pełnić głównie rolę straży granicznej, czyli  monitorować, czy znad stepów czarnomorskich nie nadciągają zagony tatarskie albo oddziały tureckie od Pól Oczakowskich. Mobilne konne patrole kozackie mogły się szybko przemieszczać i np. skutecznie sygnalizować o nadciągającym zagrożeniu systemem ogni rozpalanych na kurhanach górujących nad bezleśnymi stepami (system ognisk zwany jassy).

Poza wszystkim władcy polscy nie mogli bez końca wmawiać sułtanowi tureckiemu, że są to ziemie” niczyje”, zaś ludność na nich przebywająca nie podlega królewskiej jurysdykcji, a zatem król nie może brać odpowiedzialności za rozboje dokonywane przez mieszkańców „niczyich” ziem. Bo oto wśród tych niżowych rozbójników, trafiających co i raz do niewoli tureckiej, niemało było takich, którzy wcale nie pochodzili z kresowych ziem „Poddnieprza”, przy czym nierzadko trafiali się i  przedstawiciele stanu szlacheckiego. Na Niżu dnieprowym znajdowali bowiem schronienie czy to bankruci – uciekinierzy przed wierzycielami, albo przegrani w wyniku niekorzystnych wyroków sądowych, ale najczęściej pospolici przestępcy szukający schronienia przed zemstą prywatną albo sądową. Rzecz jasna, byli tam uciekinierzy nie tylko z ziem Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale również ze wszystkich ziem okolicznych. Tym samym większość „kozactwa” stanowili ludzie nieokreślonego autoramentu, przymusowi oraz dobrowolni banici ze swojego dotychczasowego środowiska i miejsca zamieszkania.

Właśnie tam, za porohami dnieprowymi, mniej więcej 500 km na południowy wschód od Kijowa z nurtem tej rzeki, gdzie już nie sięgała swoim oddziaływaniem żadna faktyczna władza, wszyscy oni mogli wieść życie nie podlegając niczyim prawom, poza regułami ustanawianymi dla własnych potrzeb. Ich rosnąca populacja powodowała, że byli zmuszeni podejmować coraz częstsze rajdy łupieżcze, coraz bardziej zuchwałe i coraz bardziej dokuczliwe zarówno dla sułtana tureckiego i jego lenników, jak również dla osadników, osadzanych na kresowych ziemiach przez litewskich i polskich możnowładców. Osadnictwo to było z jednej strony narażone na samowole ze strony hajdamaczyzny, z drugiej na równie niszczycielskie najazdy tatarskie, z trzeciej zaś na skutki ekspedycji karnych i odwetowych podejmowanych przez wojska tureckie.

Z tego głównie powodu brakowało chętnych do osiedlania się na tych odległych terenach, aby zajmowali miejsce po wcześniejszych pionierach, których złupiono, zabito lub uprowadzono w jasyr. Koniecznością stawało się zbudowanie sieci warowni, które ograniczałyby swobodę poczynań grabieżców, dawały schronienie osadnikom, zaś stacjonujące w nich garnizony budziłyby respekt oraz mogłyby podejmować zarówno skuteczną obronę, jak i działanie interwencyjne.

Miejsce akcji

Prawie każdy, kto tylko nie przewagarował okresu nauki w szkole średniej, zapewne zetknął się z określeniem „Dzikie Pola”, a może nawet „Zaporoże”. No, ale gdyby chcieć to opisać konkretnie,  stanowiłoby to zapewne spory problem. Tak więc, choćby z tego względu, należy tę kwestię doprecyzować. Na przełomie XVI i XVII stulecia w województwie kijowskim granicą oddziaływania Królestwa Polskiego była warownia Krzemieńczuk, założona w końcu XVI wieku na wysokości lewego dopływu Dniepru – rzeki Psioł. Czyli płynąc z nurtem Dniepru, w odległości około 250 km na południe od Kijowa.

Rzecz jasna, nadal to nie daje wyobrażenia o odległości tych „Dzikich Pól” czy „Zaporoża” od centrów Królestwa Polskiego. Otóż odległość od Lwowa do Kamieńca Podolskiego wynosiła w linii prostej co najmniej 220 km, zaś z Kamieńca do Krzemieńczuka kolejne 510 km. Razem sporo ponad 700 km po szlakach marnych i rzadko rozmieszczonych, zaś spływ rzekami miałby trasę znacznie dłuższą. Dodatkowo, odległość z Lwowa do Krakowa to ok. 300 km. Z kolei z Warszawy do Kijowa było w linii prostej ok. 800 km, czyli Krzemieńczuk znajdował się w odległości ponad 1000 km od stolicy. Tak bardzo odległa była północna granica obszaru nazywanego Dzikimi Polami od centrów Królestwa Polskiego.

Co prawda na tym rozległym terenie istniały już wcześniej nad Dnieprem dwa inne ośrodki, tj. Kaniów i Czerkasy, ale po wyparciu Mongołów, którzy odchodząc pozostawili jedynie spaloną ziemię oraz nie pozostawili żywej duszy tam zamieszkałej, trzeba było na nowo odbudowywać te miejscowości. Kaniów został założony już w XII stuleciu przez księcia kijowskiego, ze względu na konieczność kontrolowania strategicznie ważnego szlaku wiodącego od Kijowa wzdłuż Dniepru przez greckie faktorie na Krymie, aż do Konstantynopola  (szlak tawański). Gdy księstwo kijowskie dostało się pod panowanie Mongołów, wówczas w Kaniowie urzędował baskak, czyli poborca podatków, który do ich ściągania miał do dyspozycji oddział Czerkiesów stacjonujący jakieś 50 km na południe od jego siedziby, zaś nazwa Czerkasy najprawdopodobniej została przez miejscowych nadana ich obozowisku. Gdy w połowie XV stulecia Turcy zdobyli Konstantynopol, po czym zwasalizowali chanat krymski, wówczas straciły na znaczeniu dotychczasowe strategiczno-handlowe atuty Kaniowa i Czerkasów. Skutkiem czego miejscowości te podupadły i wyludniły się.

W samej końcówce XVI stulecia książę Aleksander Wiśniowiecki zbudował warownię w Czehryniu, niedaleko od granicy  Dzikich Pól, wyposażoną w działa i obsadzoną przez kilkudziesięcioosobową załogę zbrojnych, a następnie podobną pobudował w trochę bardziej odległym Korsuniu. Miasta powstające wokół warowni lokowane były na prawie magdeburskim, a zatem starostowie mieli prawo nakładać i pobierać podatki od ludności zamieszkałej w obrębie ich starostwa. Z tego głównie powodu powstawały konflikty z tzw. wolnymi kozakami, które często-gęsto przeradzały się w bunty o mniejszym lub większym zasięgu. Bunty krwawo tłumiono, przywódców kozackich skazywano na śmierć, toteż spirala wzajemnych pretensji i urazów przeradzała się w nienawiść, skrywaną lub jawnie okazywaną, ale zawsze oczekującą na dogodny moment do odwetu. Skąpe załogi nielicznych warowni nie miały możliwości kontrolowania tego, co dzieje się na bezkresach Dzikich Pól.

Dzikie Pola

Co zatem takiego kryło się pod określeniem Dzikie Pola? Rzecz jasna, geneza nazwy nie wywodzi się od poziomu cywilizacyjnego mieszkańców tychże, ale z powodu, że pola na ww. obszarze  nie były uprawiane. Był to teren stepowych nieużytków, a tylko w rzadkich miejscach małe skrawki ziemi były uprawiane przy chutorach, niczym w oazach na pustyni.

Z powodów objętościowych muszę pominąć długą i zawiłą historię określania granic terenów objętych terminem Zaporoże, a potem wydzielonych jeszcze z niego Dzikich Pól. Zarówno najeźdźcy rozmaicie określali ziemie nad dolnym Dnieprem, jak też ich czasowi mieszkańcy mieli dlań własne nazwy (np. nyz, czyli Niż). Rzecz jasna, podróżnicy, albo raczej szpiedzy, wysyłani do zbadania i opisu tych ziem, również w niejednakowy sposób określali granice tego terytorium. Dla potrzeb tej opowieści wystarczy całkowicie oparcie się o zapisy na mapach sporządzonych przez francuskiego markiza Guillaume (Wilhelm) le Vasseur de Beauplan, który na przełomie lat 20 i 30 XVII stulecia, na zaproszenie króla Zygmunta III Wazy, podjął służbę jako kapitan artylerii i inżynier wojskowy ze specjalnością budowa fortyfikacji. Dalsze jego losy związane są z wieloletnią służbą na dworach królewskich (następnie Władysława IV i Jana Kazimierza) oraz magnackich (Stanisław Koniecpolski). Ważnym zadaniem Beauplana, poza pracami kartograficznymi, było zaplanowanie systemu ryglowego twierdz na pograniczu Dzikich Pól, które miały za zadanie ograniczyć zasięg najazdów tatarskich i kozackich. W tym celu Beauplan zaprojektował budowę lub rozbudowę takich, między innymi, warowni jak np. Bar, Brody, Kudak, Krzemieńczuk, a także przebudowę zamku w Podhorcach.

Ogólnie można przyjąć, że Dzikie Pola był to obszar stepowy, rozciągający się na południe od prawego dopływu Dniepru – Taśminy, którego zachodnią granicą był dopływ rzeki Boh – Siniucha (Sine Wody), a od południa rzeka Boh do jej ujścia (liman) do Morza Czarnego, natomiast wschodnią jego granicę wytyczała rzeka Ingulec, prawy dopływ dolnego Dniepru. Z kolei teren zwany Zaporożem rozciągał się na wschód od rzeki Ingulec do Dniepru, na wysokości jego lewego dopływu – rzeki Samary, zaś na wschodnim brzegu Dniepru obejmował teren wzdłuż Dniepru na południe od Samary i jej dopływu Wołczy, aż do rozlewisk dnieprowych, określanych nazwą Końskie Wody (obecnie teren zalany wodami Zbiornika Kachowskiego spiętrzonymi dla potrzeb jednego ze składników kaskady pięciu dnieprzańskich hydroelektrowni).

Obszar Dzikich Pól i Zaporoża obejmował w granicach Królestwa Polskiego nie mniej niż 50 000 km kw., z zastrzeżeniem, że obszary stepowisk, które stanowiły kresy dla wszystkich ówczesnych mocarstw prowadzących ekspansję w tym rejonie świata, wykraczały znacznie poza granice Królestwa Polskiego. Czyli całość tego obszaru była znacznie rozleglejsza, choć jego wielkość nie jest możliwa do dokładnego oszacowania. Ale gdyby uwzględnić tylko tereny graniczące z Królestwem Polski, które rozciągały się do wybrzeży Morza Czarnego, utworzyłyby one obszar o co najmniej dwukrotnie większej powierzchni, czyli ponad 100 000 km kw., choć stanowiłoby to tylko piątą część ziem nazywanych „Ukrainą”.

Zaporoże

Wcześniej zostały opisane granice obszaru nazywanego Zaporożem, ale tereny na których lokowane były koczowiska kozackie, wykraczały poza tak określone terytorium. Szczególnie po lewej, wschodniej stronie Dniepru (Zadnieprze) były one bardzo umowne. Otóż na początku XVII stulecia jedyną warownią, najdalej wysuniętą ku południowi, był Krzemieńczuk nad Dnieprem, zbudowany u ujścia Psiołu. A dopiero prawie o 100 km na północ od Krzemieńczuka znajdowała się miejscowość Połtawa (Pułtawa), należąca do dóbr książąt Wiśniowieckich, licząca wówczas ok. 800 gospodarstw domowych. Natomiast w kierunku południowym od Psiołu, przez ponad 200 km nie było żadnych stałych osad, aż do Starej Siczy na dnieprowej wyspie Chortyca (obecnie w centrum miasta Zaporoże). Na południe od Krzemieńczuka, ale po prawej stronie Dniepru także nie było większych stałych osad aż do rzeki Ingulec, poza rzadko spotykanymi siedliskami jednozagrodowymi (chutor).

Zaraz za ujściem do Dniepru jej lewego dopływu – rzeki Samary, zaczynały się w dół biegu rzeki progi skalne, które stanowiły poważną przeszkodę dla transportu towarów drogą wodną. Progi te udawało się pokonywać na małych, „zwinnych” łódkach zwanych czajkami, których używali kozacy, ale nie można było przez nie przepłynąć statkami czy łodziami załadowanymi towarem. Kupcy musieli przed tymi progami przybijać do brzegu i przewozić towary lądem, aż do minięcia odcinka Dniepru na którym występowały te przeszkody. Ale można było również wynająć kozaków, którzy przeładowywali towar z jednej dużej łodzi na kilka swoich czajek i, znając świetnie miejsca w progach nadające się do przepłynięcia, pośredniczyli w transporcie. Podobne operacje były narażone na ryzyko utraty towaru, albo drogą rabunku, czyli ucieczki w gęstwinę bezludnych wysepek i rzeczek, albo zatopienia w nurtach Dniepru. Tak więc nazwa Zaporoże oznaczała teren za progami skalnymi na Dnieprze (progi – porohy). Na długości 70 km było tych progów, w zależności jak kto je liczył, co najmniej sześć, a niektórzy doliczali się nawet trzynastu. Pierwszy z tych, które pokonywała rzeka, zwany był „z tatarska” Kojdackim. Do jego nazwy wypadnie powrócić w dalszym ciągu tej opowieści.

Ostatnie zwarte kompleksy leśne, obfitujące w drzewa nadające się do budowy kozackich łodzi, znajdowały się nad brzegami rzeki Samary. Te leśne kompleksy, rozciągające się na granicy stepów, były miejscami najbliżej położonymi dla „kozaków” z Dzikich Pól i Zaporoża, gdzie mogli oni zaopatrywać się w ten surowiec. Oczywiście, lasy zaopatrywały kozaków nie tylko w drzewa konieczne do wyrobu łodzi, ale i w zwierzynę. Ponadto wody Samary obfitowały w ryby. Jak było zasygnalizowane już wcześniej, sułtan turecki stanowczo żądał ukrócenia rabunkowych „chadzek” kozackich na nadbrzeżne miasta w imperium Ottomanów. A tych „chadzek” dokonywano na owych czajkach, które zbudowane zostały z drzew wycinanych w lasach nad Samarą. (Czasem spotyka się nazwę “strug”, gdyż łodzie te były wystrugane z drewnianych pni)

Tak więc zamysł wybudowania warowni u ujścia Samary, której działa sprawowałyby nadzór nad żeglugą w tak strategicznym miejscu, narzucał się wojewodom, odpowiedzialnym za kresowe rejony przygraniczne, z tzw. całą oczywistością. Warownia taka miała również powstrzymać napływ zbiegów z terenów Korony na Zaporoże i liczebne zasilanie kozaków nierejestrowych. I chociaż król Stefan Batory przekazał kozakom tereny wokół Samary, które od tamtej pory były przez nich uważane za własność, to w początkach XVII stulecia realia z czasów króla Batorego były już nieaktualne.

Rzeczpospolita Obojga Narodów znajdowała się u szczytu potęgi po tym, gdy w 1609 roku, podczas wojny o Inflanty, pokonała pod Kłuszynem szwedzko-rosyjską armię, w wyniku czego powiększyła swoje domeny na wschodzie o ziemie smoleńską, czernihowską i siewierską, zaś król Władysław IV Waza został na przeciąg kilku lat carem Rosji (lata 1610-1613). W wyniku kontrakcji rosyjskiej wojsko polskie opuściło Moskwę, a na mocy traktatu rozjemczego w Dywilinie (w 1614 r.) król zrzekł się pretensji do tronu carskiego (za co otrzymał rekompensatę w wys. 20 000 ówczesnych rubli), przy czym jednocześnie car Michał I Romanow zrzekł się pretensji do Inflant.

Trochę później zawarty został pokój z Turcją (1634 r.), w którym Rzeczpospolita zobowiązała się do powstrzymania kozaków zaporoskich od „chadzek” na ziemie tureckie. W imieniu Rzeczypospolitej zobowiązanie takie podjął hetman wielki koronny i wojewoda kijowski Stanisław Koniecpolski (herbu Pobóg). Hetman utrzymywał kontakty z Portą i sułtanem, bowiem włości będące w jego władaniu graniczyły z Imperium Ottomańskim, przy czym znał język jak i zwyczaje tureckie. Tym samym zobowiązanie, podjęte przez tego konkretnie przedstawiciela Rzeczypospolitej, posiadało dla sułtana tureckiego walor wiarygodności.

W styczniu 1635 roku, zwołano w Warszawie sejm, który podjął uchwały mające w założeniu zdyscyplinować sytuację na Niżu Dnieprowym, czyli Zaporożu i Dzikich Polach. Po pierwsze, zmniejszono kontyngent kozaków rejestrowych do 7 000 jeźdźców, czyli prawie do połowy poprzedniego stanu. Po drugie, co w tym opowiadaniu interesuje nas najbardziej, a zatem i po ostatnie, zgodzono się na wybudowanie twierdzy nad Dnieprem przy porohu Kojdackim, przeznaczając na ten cel 100 000 złotych polskich.

Beauplan czyli piękny projekt

Sejm dał zielone światło aby powstała w tym miejscu fortyfikacja o charakterze twierdzy. Polacy twierdz nie budowali, a jeśli jakieś znajdowały się wówczas w granicach Rzeczypospolitej, były to fortece zbudowane przez innych (np. Malbork). Nie dbano o nie, nie remontowano ich, ani nie modernizowano. Z czasem popadały w ruinę, zresztą w przypadku konfliktów zbrojnych przeważnie nikt ich nie bronił. Od czasów Grunwaldu rycerstwo polskie szczyciło się dewizą głoszącą, że „Polak to ma po naturze, bić się w polu a nie w murze”. Rzecz jasna, miejscowości już istniejące otaczane były z konieczności szańcami i obwałowaniami, ale Kudak był na kresach „ukrainnych” pierwszą fortyfikacją wzniesioną z przeznaczeniem wyłącznie militarnym.

Wojewoda kijowski, hetman Stanisław Koniecpolski wyznaczył do projektu i nadzoru nad pracami budowlanymi warowni w Kudaku, przedstawionego już wcześniej inżyniera wojskowego Wilhelma le Vasseur de Beauplan (Beauplan to przydomek, gdyż w starym i licznie rozgałęzionym rodzie Levasseur powtarzały się imiona, zatem trzeba było jakoś się rozróżniać). Miejsce było wybrane już wcześniej, na wzgórzu naprzeciwko ujścia Samary do Dniepru, a niedaleko przed pierwszym z porohów. Przeznaczeniem warowni było kontrolowanie żeglugi na Dnieprze oraz nadzór nad żeglugą przy ujściu Samary do Dniepru. Od strony stepów nie obawiano się zbytnio ataku, gdyż ani czambuły tatarskie, ani kurenie zaporoskie nie dysponowały armatami, które są konieczne przy obleganiu umocnień fortecznych. Nazwa Kojdak dla powstającej warowni narzucała się, choćby dlatego, żeby z łatwością skojarzyć jej położenie. Ale hetman St. Koniecpolski znał język turecki, a pewnie i tatarski, który poznał w czasach przebywania w jasyrze, stąd wiedział, że po tatarsku kojdak ma znaczenie sprośne, w żaden sposób nie pasujące do strażnicy strzegącej ważnej rubieży, natomiast zdecydowanie lepiej pasujące do skały wystającej ponad nurt rzeczny. I z tego powodu zdecydował, że nazwa Kudak będzie dla twierdzy bardziej stosowna. Oczywiście, była to nazwa urzędowa, oficjalna, zaś okoliczna ludność, kozacy, Tatarzy czy nawet rekrutowani na pobliskich terenach żołnierze, używali nazwy dotychczasowej.

Wg schemat rozrysowanego przez Beauplana zbudowano fosy, wały i bastiony, z powodu pośpiechu wznosząc wyłącznie ziemno-drewniany czworobok fortyfikacji. Pośpiech był uzasadniony pogłoskami o rychłym kolejnym buncie kozaków „zaporoskich” i należało, jeszcze  przed nadchodzącą zimą, przeprowadzić demonstrację siły, która miałaby zniechęcać kozaków do wszczynania rebelii. Z końcem lata 1635 roku Kudak obsadzono załogą, mimo iż nie dokończono w całości prac nad umocnieniami, ani nie sprowadzono artylerii, którą miano zamiar dostarczyć dopiero na wiosnę 1636 roku. Załoga warowni mieściła się w ziemiankach, lepiankach i szałasach, składy i magazyny znajdowały się w ziemnych piwnicach, a jedynie dla komendanta postawiono mały drewniany domek. Komendantem ziemno-drewnianej twierdzy mianowano kondotiera (najemnika) z Francji, niejakiego Jeana Marion, być może desygnowanego do tej roli z poręczenia Beauplana. Komendant miał przydzielonego łącznika do kontaktów z miejscowymi, szlachcica Przyjałgowskiego, który był w Kudaku „komisarzem” z ramienia Rzeczypospolitej. Niezbyt liczna załoga (bodajże liczyła wówczas mniej więcej 200-300 ludzi) stanowiła zbieraninę najemników z rozmaitych stron, z tym iż poszczególni dowódcy wywodzili się głównie z krajów niemiecko-języcznych. Czyli najemnicy ci stanowili twór obcy wśród ludności rusińskiej, w zasadzie jej wrogi, nie znający ani nie rozumiejący obyczajów tutejszych mieszkańców. Przybysze znad lub zza Renu jawnie okazywali pogardę miejscowym „dzikusom” i stosownie do tego ich traktowali. Było więc jedynie kwestią czasu, gdy nabrzmiewająca wzajemna nienawiść znajdzie sobie ujście w jakimś krwawym rozstrzygnięciu. I okazało się, że nie trzeba było na nie zbyt długo czekać.

Otóż tereny nad rzeką Samarą, czyli kraina zwana wówczas Samarią, oprócz bogactwa lasów, posiadały także połacie żyznej ziemi, na której ochotnicy kozaccy, którzy opuszczali kosze siczowe na dnieprowym Niżu i tamtejsze życie w celibacie, zakładali tutaj swoje siedliska i rodziny, decydując się na prowadzenie osiadłego trybu życia. Ośrodkiem wokół którego powstawały ich chutory był, założony 60 lat wcześniej, samarski klasztor prawosławny (monaster), który pełnił także funkcję szpitala dla „zaporożców”, jak również tutejsi mnisi prowadzili szkółkę dla dzieci osadników. Położenie monasteru i osad po lewej stronie Dniepru pozostawiało je poza głównymi szlakami najazdów tatarskich, których zagony przeprawiały się na prawy brzeg Dniepru daleko na południu, u wyspy Tawań (dzisiaj na wysokości miasta Nowa Kachowka), po czym kierowały się na północny zachód. Tak więc do czasu pojawienia się zgrai międzynarodowych rzezimieszków i opryszków, z których głównie składał się garnizon w Kudaku, łącznie z jego komendanturą, nikt nie niepokoił mieszkańców Samarii.

Załoga warowni natychmiast zaczęła utrudniać kozakom połowy ryb, czyli po dzisiejszemu zorganizowała „reket”, niejako opodatkowując te połowy. Na domiar złego, w  jednej ze swoich łupieżczych ekspedycji na początku września 1635 roku , „dragoni” w obecności Przyjałgowskiego złupili klasztor samarski.  Prawdopodobnie doszło do tego w wyniku rzucenia podejrzenia na przełożonego monastyru, ojca Paisjusza, że ów knuje jakiś spisek przeciwko wojewodzie kijowskiemu. Komendant Kudaku, licząc się z oporem mnichów, na tę akcję wyekspediował liczny oddział „dragonów”. Mnisi faktycznie stawili zacięty opór i wieść o napadzie rozeszła się szybko po całej okolicy. W drodze powrotnej oddział ekspedycyjny został dopędzony przez przybyłych na pomoc kozaków i wybity, zanim zdążył dotrzeć do przeprawy na prawy brzeg Dniepru, by schronić się za murami Kudaku. Pojmanego Przyjałgowskiego natychmiast powieszono. Kozacy „poszli za ciosem”, bo oto inny oddział kozacki, dowodzony przez zabijakę – rutyniarza Iwana Sulimę, podpłynął pod Kudak, po czym kozacy wysiedli ze swoich czajek i uderzyli szturmem od najsłabiej ufortyfikowanej strony, gdyż podejście od południowych stepów miały ryglować armaty, których nie zdążono dostarczyć. Szturm, rozpoczęty w nocy z 3 na 4 września 1635 roku, zakończył się po kilku godzinach wybiciem resztek obrońców, bo w twierdzy pozostało niewielu zbrojnych, gdyż ich większość zginęła w starciu nad Samarą. Francuski komendant Kudaku Jean Marion został przez kozaków rozstrzelany z łuków .

Takim oto tragicznym finałem skończył się pierwszy etap poskramiania kozaków zaporoskich z pomocą wzniesienia warowni na granicy Dzikich Pól. Niebawem po nim nastąpił ten właściwy etap, czyli ważniejszy, choć jednocześnie ostatni.

O nim będzie mowa w drugiej części opowiadania.

dokończenie pod linkiem:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/kudak-kresowe-westerplatte-dokonczenie

******

Wykaz moich notek na portalu “Szkoła Nawigatorów” pod linkiem:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/troche-prywaty

U krainy krwawy lud. „Przyczynek do psychologji  ludu na Ukrainie”

U krainy krwawy lud. „Przyczynek do psychologji  ludu na Ukrainie”

Stanisław Orda, unukalhai https://www.salon24.pl/u/dawidowicz/587823,u-krainy-krwawy-lud

 Zamieszczam tekst autorstwa Janiny Przecławskiej, który  ukazał się w kwartalniku „Przegląd Powszechny”,w  t. 176 październik – listopad – grudzień)  z 1927 r., wydawanym w Krakowie, jako drugą część „tryptyku ukraińskiego”. Test pod oryginalnym tytułem brzmiącym  Krwawy lud oraz podtytułem „Przyczynek do psychologji  ludu na Ukrainie”, zawiera rozważania Autorki na temat dramatu Polaków na Kresach w trakcie wojny polsko-bolszewickiej z lat 1919-1920, którego była uczestnikiem i jednym z bardzo wielu Polaków dotkniętych jego skutkami. 

Pozostawiłem pisownię tekstu w wersji oryginalnej, poza poprawieniem oczywistych „przekłamań” wynikających z zastosowania techniki skanowania dla potrzeb zbiorów bibliotecznych, gromadzonych w  formie cyfrowej. Dostosowałem również akapity do formy strawnej na blogu.
Oraz uzupełniłem tekst  własnymi przypisami.

 (Ostatnia część tryptyku będzie miała tytuł „Kresowe Westerplatte” i będzie ona mojego autorstwa).

 ………………………………………

 Krwawy lud 

Czy o tobie mówić mam, ziemio, na której Słowacki czuł Boga, Bohdan Zaleski [1] jak o łaskę najwyższą błagał, by mógł cię oglądać w niebie? Ukraino, o której tęskny poeta śpiewa:

 „U nas – inaczej, inaczej, inaczej!”[2]  bo słońce tam buja jak na morzu, a kłos złoty rodzi obficie,
a myśl, goniąc z wiatrem w zawody, nabiera owego rozmachu szerokiego! 

Kultura i marzycielstwo polskie różnemi czasy wydobywało twe czary, kołysząc serca do dumek
i baśni. Dziś lud twój staje przede mną, ten z ciebie wyrosły, na gruncie twym od wieków osiadły.

Rusini, czy jak obecnie nazywają się sami  –  Ukraińcy.

Geneza ludu tego trudna do oznaczenia. Czy zrodziły go bandy wysiedlone buntowników, które ukrywały się na rubieżach rzeczypospolitej przed gniewem królów polskich, czy też odstawieni tam jeńcy wojenni, turcy, tatarzy, kozacy? Czy zrodziła ich matka polka, ojciec tatarzyn, hodowała rodzina kozacka, czy odrębne ruskie plemię zmieszało się z krwią obcą, wydając ten lud krwawy? Rozmaite są wyobrażenia o źródłach, zgrupowaniach i związkach tych bądź co bądź rdzennych mieszkańców tej ziemi. W twarzy ich zarysowuje się często jasny typ słowiański o szczerem, prostem, do duszy idącem wejrzeniu, ale spotyka się niemniej często ostry dziki rys kałmucki  w oczach skośnych, grubych wargach, nosie spłaszczonym… tęskne zadumy i okrucieństwo bezlitosne, poddanie i bunt, jad kipiącej nienawiści i poświęcenie bez granic równoważą szalę sprzeczności. 

Staje on przede mną takim, jakim był przedewszystkiem w latach od 1905 i przedtem jeszcze aż do r. 1918 i do dni ostatnich w stosunku do polskiego społeczeństwa. Nieufny, zamknięty w sobie, podejrzliwy i łatwowierny zarazem, stosownie do tego, z kim ma do czynienia, lekceważący wszelki wysiłek „pana” odnośnie do prac rolnych i wszelkich rozporządzeń, idących ze dworu. Posiada silne poczucie własności, ale tylko swojej, której bronić będzie kłami i pazurami, jak dzikj zwierz. Duchowy rozwój i kulturę zewnętrzną, drobne zdobycze cywilizacji odpycha z całą pogardą pierwotnego człowieka, który, czując, iż nie dorówna, woli odeprzeć raz na zawsze, niż tentować o coś, co mu „niedostępne”. „U nas w mużyćtwi — mówi — tak buło i bude”, a dźwięczy w tem twierdzeniu jakby przewaga, zaznaczenie nieprzejednanego stanowiska, głęboki żal i niewyjaśniona krzywda i ból wyrzeczenia.

Takim cię widzę, biedny „mużyku” ukraiński, sam w swym chłopskim mózgu zaplątujący swój los, wiecznie w ciemności brodzący, w wiecznym wysiłku opierania się swej doli, po którym zapadasz w noc coraz głębszą. Widzę cię, „rozjuszoną bestję”, pod wpływem agitacji r. 1905, wołającego o zmianę, o jakieś prawo, które zdało ci się, żeś pojął i wiesz, o co wołasz! Niestety, nic nie pojąłeś i nic nie wiesz! Przedewszystkiem nie masz pojęcia, czego ci brakuje, potrzeb swoich nie znasz, zmian nie pragniesz.

Krzywda! Uczucie to tkwi w nim, jak rana wieczna! Przesuwają się w jego pamięci ciężkie dni pańszczyzny, praca źle opłacana, razy odbierane; przeszłość tę przywołuje, podnieca wrogi rząd, wyolbrzymiając polskie winy, zapominając, że „pańszczyzna” to było prawo czasu i obyczaju, stosowanego wszędzie w pewnej epoce. Jednak były wsie, W których pańszczyzna łączy się ze wspomnieniem dobrego „pana”, dbającego o szczęście podwładnych, życia bez troski pod opieką czujną  i mądrą. Bierne natury radośnie przyjmują byt, w którym—jak się wyrażali — „o nic ich głowa nie bolała”.

Wśród polskiego społeczeństwa budziły się nieraz mocne pragnienia: współżyjąc z tym ludem trudno było wyrzec się pracy dla niego! Dusze gorętsze, szersze roiły o zbrataniach serdecznych, o podniesieniu moralnem tego ludu, o uświadomieniu narodowem, któreby ludowi temu ukazały drogi inne. Cel myśli polskiej tkwił w wiecznem marzeniu: „Jak odna mołytwa, tak u świti cia odyna Polsza, Ruś i Łytwa”. W myśl tego powiedzenia ukazywał się ów lud bratni złączony z Polską przeciw wspólnym wrogom. Lecz na straży stał żandarm moskiewski i polityka rządu, której celem była właśnie ciemnota tego ludu i odgrodzenie go wszelkiemi sposobami od „pana” — Lacha. Więc nie szczędzono barw jaskrawych, aby w oczach chłopa ukraińskiego wyolbrzymić wiekowe winy polskiego „pana”, obniżyć dzisiejszy jego autorytet. Od lat dziesiątków wsiąkało w lud ten przekonanie, że „pan” to jest uzurpator, zły i nieprawny władca, „krowopijca”, jak ochrzczono go w ostatnich latach, kiedy już wroga agitacja dosięgła miary. Rząd rosyjski natomiast, zawsze ustępliwy dla chłopa, zamykający oczy na wszelkie przewiny, usprawiedliwiający nawet zbrodnie, rozstrzygający przychylnie spory graniczne, dopomagający chłopu, kiedy chodziło o wykupienie ziemi z rąk polskich, pozostawał uosobieniem tej dobrej władzy, którą czcili z zabobonną trwogą i szacunkiem. Oczy wrogie strażników moskiewskich czatowały na wszelkie porozumienie między chatą i dworem polskim, gotowe każdej chwili przeciąć je brutalnie, groźbą zsyłki lub konfiskaty, bardziej czujne na owo zbliżenie się niż na stosunek do ludności polskiej, której znikoma garstka tonęła w morzu ludności ukraińskiej. 

Dzieliły nas i ich wyznanie, język — a jednak sympatje polskie niepokonane wbrew przeszkodom szły do tego ludu. Panowie polscy brali udział pieniężnie w rozwoju teatru ukraińskiego, drużyn śpiewaczych, w zakładaniu warsztatów tkackich, kilimkarskich, jedwabniczych, przyczyniali się do wydawnictw książek ukraińskich i takich pism jak Światowa Zernycia, w większej części będąca pracą polskiego społeczeństwa, przez Polaków subsydjowana. Były dwory, które w „zuchwalstwie” swem szły dalej jeszcze. Ufne w siłę swego zapału i dobre stosunki z „prystawem” [3] i „urjadnikiem” [4], osobami urzędowemi, policyjnemi, których można było przekupić zbożem i pieniędzmi, organizowały formalną szkołę, ogródki dziecięce, bibljoteki ludowe, wchodząc w ów zabroniony kontakt z ludnością.

 Działo się to mniej więcej w 1900 roku podczas lata. Już przed siódmą rano olbrzymią falą kołatały dzieci całej wsi do bram pewnego dworu, wołając natarczywie i nagląco: „Czy można wże pryjty?” (Czy można już przyjść?).  Bez wątpienia była to duża ulga dla całej wsi; matki spokojnie szły do pracy pewne, że dzieci zajęte nie walają się w błocie, nie zapalą ognia w chacie, by jak się to nieraz podczas żniw zdarzało puścić ją z dymem. Dla dzieci była to olbrzymia atrakcja; zamiast bezmyślnych, niczem niezajętych godzin rannych — porządnie ułożony dzień pracy. Rozpierzchały się dzieci po całym ogrodzie, szukając swoich miejsc. Godziny, podzielone na naukę czytania, pogadanki, rysunek, roboty, śpiewy, zabawy i, gimnastykę upływały szybko. Gdyby praca ta mogła przetrwać, dałaby stanowczo ogromne rezultaty. Niestety nie przetrwała roku. Podobno sami rodzice donieśli władzy, iż dzieci ich chcą „opolaczyć”. Prystaw dał ostrzeżenie, uznając, że to wszystko jest bardzo ładne, ale tego robić nie wolno, bo pociągnąć może nieobliczalne skutki. W zimie jeszcze zorganizowano czytelnię, wybrano książki, na które na ręce „pani” przyniesiono zebrane pieniądze. Te wysiłki przekonały, że w ludzie tym są pierwiastki siły i dobra, leżące odłogiem lub, marnowane, że użyte stosownie, kierowane sercem i myślą stworzyć mogą naród. Dzieci szybko poddawały się wpływom cywilizacyjnym, organizowały się z łatwością. Umysły świeże, zdolne chwytały i przyswajały chętnie wiadomości, orjentując się
i pojmując wlot. Niestety, trzeba było przerwać. Dzieci poszły do swych szkół parafjalnych, które prócz wiadomości cerkiewnych nie zdołały nawet po paru latach nauczyć ich czytać i pisać. Długo jednak jeszcze brzmiały na wsi piosenki, których uczono „W ogródku”: „Hej, hej idem w pole, hej, hromado ciła!” i długo jeszcze dzieci ze smutkiem stawały przed bramą dworu, pytając czy mogą wejść. 

Pozostawała inna droga, droga pomocy samarytańskiej, opieki sanitarnej, dobroczynnej. I tej nie zaniedbano. Niepodobna było przezwyciężyć niechęci ludu do szpitala i lekarza. Szpital uważany był za miejsce katuszy i śmierci, doktor „nic nie wiedział”, wiedziała „pani” i w jej ręce z ufnością oddawano chore dziecko, opatrunki wszelkie. „Pani”, zwykle łącząc w swej osobie lekarza, aptekę i siostrę miłosierdzia, szybko działała na natury nieprzyzwyczajone do lekarstw. Pewna hygjena i czystość także miały swą wagę. Chorzy zwykle powracali do zdrowia, wówczas „pani”, słynęła jako cudotwórczyni i do takiej „pani” biegł chłop z urwanym przez maszynę palcem w kieszeni, wierząc, że mu go „pani” przyklei znowu. Kiedyś po wielu staraniach udało się umieścić w szpitalu ciężko chorego na rany w żołądku, po dwu dniach uciekł stamtąd, wyciągnąwszy dreny, zrzuciwszy bandaże, twierdząc, że tam w szpitalu nic nie umieją i tylko „pani” może go wyratować, byleby zechciała.

 Tak się układał stosunek dworu polskiego, wynikający z wiary w misję polską i daleko idących marzeń na przyszłość. Znając owe wysiłki polskiego ziemiaństwa i prawdziwą sympatję, którą ono czuło dla miejscowej ludności, jak dziwnie brzmią słowa, iż gdyby wszyscy utrzymywali łączność z chłopem ukraińskim i wchodzili z nim w bliższy kontakt, zadawalniając jego potrzeby i wypełniając braki, to nie byłoby tej krwawej karty i tego tragicznego końca dla polskiego właściciela na kresach!  Niestety, jedno jeszcze stwierdzić można, źe właśnie ów bliższy stosunek wywoływał większą zuchwałość i że najpierwsze padły dwory znane ze swej przyjaźni względem chłopa ukraińskiego, że tam, gdzie pan był surowy, srogi w obchodzeniu się, wahano się dłużej — powstrzymywał od gwałtów sam autorytet i obawa. 

Chłop ukraiński, korzystając i przyjmując wszelkie ze strony „państwa” dobre chęci, patrzał ponuro, nieufnie i podejrzliwie. Długo nie mógł pojąć powodu dobrego postępowania, przyjaznych względów, w końcu zdawało mu się, że wpadł na właściwy domysł. Oto działo się to wszystko z rozkazu cara! Przychodził więc do dworu po lekarstwa jak do apteki, przyjmował wszelkie zabiegi i starania, jako z prawa sobie należne. Potem wytłumaczono mu to jeszcze inaczej; powiedziano mu, iż wiedzieli panowie, że wszystko do niego należy i dobrocią chcieli go przekupić. To pobudziło bardziej jego nienawiść i stłumiło w nim raz na zawsze wszelkie uczucie wdzięczności.

Już w roku 1905 krzyczano: „Nie trzeba nam waszej łaski, wszystko sami sobie zrobimy, bo to wszystko nasze!” Później nastąpiło chwilowe uspokojenie  –  zamilkł zdumiony chłop jeszcze na lat kilkanaście, bo go w  owych niefortunnych usiłowaniach buntowniczych pierwszej rewolucji zatrzymano policyjnie. Powikłało mu się w głowie, w żaden sposób nie mógł sobie wyjaśnić dlaczego buntowano go przeciw „panom” ,w imieniu cara, a potem w imieniu tegoż cara otoczono go wojskiem, zmuszając do milczenia. Ukorzył się wnet, pozornie uległy, w głębi nieprzejednany, wzburzony.

 Do zrozumienia przyczyn okrutnych przejść lat ostatnich, które odbiły się na dużej części naszego narodu, niszcząc gniazda polskie i wiekowy ich dorobek, trzeba rzucić kilka rysów, w których wystąpi jaśniej charakter ludu ukraińskiego. Popatrzmy jak wygląda on w życiu. 

Oto ten chłop poruszający się leniwie, przesypiający zimę na piecu lub trwoniący czas w karczmie, gdzie upija się do nieprzytomności, budzi się z błyskiem wiosny cały przesiąknięty myślą o ziemi. Ponadto niema ukochania! Jak najwięcej ziemi, aby bez końca sadzić kartofle i siać zboże i być swym kawałku władcą, właścicielem bez zastrzeżeń. Żona, dzieci, sąsiad, rodzice, wszystko to nie ma dla niego wartości; zastyga w nim serce, gdy pomyśli, iż może być posiadaczem jedynym! O kawałek gruntu toczą się krwawe bójki, o prawo do swej części długie wiodą się spory, a bójki W tej rozpaczliwej żądzy kończą się nieraz śmiercią lub kalectwem. Na uczucie niema żadnego miejsca, kiedy występuje jasna, stanowcza chęć posiadania. 

Opowiada jeden z sędziów przysięgłych, obecny podczas sądzenia chłopa, który chcąc pozostać sam w chacie i pozbyć się wszelkich współwłaścicieli i dziedziców, zamordował rodziców, żonę i dzieci.  Na pytanie jak to uczynił, chłop odpowiada bez drgnienia, poprostu uważając swój okrutny czyn za racjonalny. „Ot tak, wziaw sokiru, perekrestywsia, taj po hołowońci, persz starych pośle żinki i ditki”. (Wziąłem siekierę, przeżegnałem się  –  i tak po główce, najprzód starych, potem żonę i dzieci). Opowiada o tem bez najlżejszego wyrzutu sumienia, nerwy jego spokojne nie dają mu widzieć krwawych widm pomordowanych, czuje się jakby po spełnieniu zwykłego czynu, który pomnoży mu dobrobyt. Jest to pewna atrofja moralna, nieczułość nerwowa, która może nam również wytłumaczyć dlaczego cierpienia fizyczne nie są tak przez nich odczuwane, jakby się to zdawać mogło ludziom bardziej wrażliwym. 

Często się zdarza, iż kobieta rodzi w polu, nazajutrz już staje znowu do pracy; dzieci przechodzą najcięższe choroby, biegając w koszulach po mrozie, chociaż większość umiera, ale są takie, co przetrzymują. „Na toj bik, albo na toj”, (albo na tę, albo na tamtą stronę) powiadają ojcowie bez wzruszenia; jak wyjdzie z choroby, będzie zdrów i silny. Zdarzyło się, że młoda kobieta zmarła nagle –  przy badaniu okazało się, że przeszła ciężki tyfus, chodząc codziennie do pracy w 40° gorączki.  „Aż poczerniła ciła”, opowiada mąż, stwierdzając fakt z spokojem. Raz po zaciętej walce z sąsiadem, w której latały noże i siekiery, chłop uderzony w głowę wraca do domu, po drodze, zatrzymał się, by porozmawiać z „panem”, który mu czynił wymówki z powodu tego zajścia. Chłop stał wyprostowany, tylko czapką przyciskał głowę  –  dopiero w chacie okazało się, iż miał przez głowę tak straszne cięcie,  iż mu kawałkami mózg wypływał z czerepu. W parę chwil skonał. 

Obdarzeni w wysokim stopniu zmysłem praktycznym, poczuciem realności, chłopi ukraińscy umieją sobie zawsze zdać sprawę i wytłumaczyć każde dobrodziejstwo pochodzące ze dworu, lecz nigdy, a przynajmniej bardzo rzadko odczuwają wdzięczność, traktując podziękowanie jako grzeczność nie poruszającą nic w ich sercach; wracają do domu, roztrząsając przyczyny tego dobrodziejstwa.  Nieraz budzą się w nich, zupełnie inne uczucia. Baba, otrzymawszy wór mąki od obywatela, idzie przez wieś
i urąga mu bez ceremonji:

Szob tobi tak łehko buło w świty żyty, jak ce meni’ nesti” (Oby ci tak lekko było żyć, jak mnie dźwigać ten wór!).

Na zezwierzęcenie i tak brutalnych instynktów wpływała ogromnie wódka, która także w agitacji 1917 i 1918 r. odegrała rolę niemałą. Rozjuszona bestja, tkwiąca w każdym chłopie ukraińskim, występowała ze zdwojoną potęgą, nie szczędząc niczego i nikogo. Rząd rosyjski rok rocznie zwiększał ilość monopoli, a poza tem handel wódką bezkarnie bywał uprawiany po chatach. Grosze zarobione szły na wódkę — dość powiedzieć, że dwie niewielkie wsie przepiły 36.000 rubli przez rok jeden, co w owych czasach było bardzo pokaźną sumą. Wódka, to był właściwy sens i cel życia, które poza tem nie posiadało żadnych pragnień, nurzając się bez miary w pijaństwie. Ani szkoła, ani duchowieństwo prawosławne nie pobudzały do podnioślejszych uczuć, nie wskazywały szerszych horyzontów. Religja nie uczyła moralności, bo to był zbiór ciasnych formułek, które chłop pełnił z tępą zaciętością ciemnego człowieka. Niewykonanie przepisów cerkiewnych było w jego pojęciu zbrodnią, więc na Wielkanoc tłumnie znoszono dzieci do cerkwi dla przyjęcia komunji, bez względu na gorączkę lub przebytą świeżo ospę lub szkarlatynę; ciężko chorzy woleliby umrzeć, niż złamać post ścisły na oleju przez wypicie szklanki mleka lub rosołu przepisanego przez lekarza. To wszystko nie przeszkadzało jednocześnie popełniać rabunki, zbrodnie, upijać się do upadłego.

Bóg, przystosowując się do ich pojęć, nie gniewał się o takie małostki; post i spowiedź wielkanocna rozgrzeszały z łatwością i człowiek czuł się wolny, sumienie nic mu nie wyrzucało. Dusza, pozostawiona w mroku i zaślepieniu, układała sama sobie pojęcia, nie wychodzące poza ciasne ramki chłopskich rozumowań, a „pasterz dusz”, bardzo obojętnie zwykle usposobiony, nie usiłował nawet  z tem walczyć. „Pop” była to osoba najmniej wzbudzająca miłości i szacunku, a on sam bardzo zwykle pesymistycznie zapatrywał się na swe owieczki. Raz słysząc o staraniach podjętych przez pewną ziemiankę dla umoralnienia ludności, taki miejscowy kapłan powiedział wzgardliwie:  „Proszę pani, to bydło”! Takie było wewnętrzne przekonanie „pasterza ludu”, który w tych słowach starał się zrzucić z siebie odpowiedzialność.

Istotnie, to był zbydlęcony, znieprawiony, niekultywowany człowiek, z którego jednak pomimo wszystko niekiedy przezierała dusza. Tak, dusza człowiecza, ale okrutna, ponura, mściwa, a nieraz zasnuta jakby mgłą zadumy nad własnym losem, niby żalem szczyptą poezji kraszonym, który dźwięczał w pieśni zawodzącej, który młodej dziewczynie kazał wpatrywać się z zachwytem w świerki owiane szronem i mówić tęsknie: „meni zdajetsia szo ony wse taki cwetut”. Albo w poczuciu nieznanej,  a żywo odczutej krzywdy mówić: „ja nyczyho ne znaju, jak toj peniok”. Albo pomrukiwać przez zaciśnięte zęby: „ja muzyk temnyj i tra szob takim ostawsia”.

Zapewne były to tylko pojedyncze głosy, ale w nich tkwiło jakby poczucie tajonego żalu, niewysłowionej tęsknoty, skarga niemocy ducha. A ta siła ich świeża, radosna, dziecinna, porywająca się w tych wstęgach barwistych, w tych pieśniach weselnych, nastrojach świątecznych, ta młoda dusza wybłyskująca z gromady, kiedy pełni uroczystości rozpoczynali pracę na roli — czas orki, siewów, żniw. Zapominano wówczas o bójkach i pijaństwie, cała moc zdrowa, niewydana tego ludu wnikała w ten dzień pracy, w epokę stanowiącą o nadziei jutra. 

Czy nie była to „dusza”, odzywająca się w przywiązaniu i oddaniu zacnej służby dobremu panu, ta umiejętność wierności do grobu przez tradycję całych pokoleń? 

 Rozumienie „narodowości” nigdy nie występuje u tego ludu wyraźnie; nazwa, którą sam sobie nadaje „mużyk” zaznacza tylko odrębność, z jaką się odgradzają od „pana” i od wszystkiego co „pańskie”,  a więc przedewszystkiem nieprzejednana odraza do oświaty, kultury, wszelkich wprowadzonych ulepszeń, uprzedzenie niepokonane do pracy umysłowej i nawet pewna trwoga przed nią. Raz chłopak wiejski, dostawszy się do dworu, za staraniem „pani” wyuczył się czytać, pisać i skończywszy sześć klas dostał odpowiednią dobrą posadę. Po pewnym czasie zachorował na wrzód w uchu, trzeba mu było robić ciężką operację, po której umarł w szpitalu. Wieś osądziła, że te wszystkie nauki tak mu zaszkodziły; byłby zdrów, gdyby się nie uczył. 

Bywają jeszcze wsie na Ukrainie, do których zupełnie nie dotarła cywilizacja nowoczesna; jeszcze do ostatnich czasów automobil witano ze strachem, jako „nieczystą siłę”, a kiedyś chłop po odmierzeniu przez geometrę przestrzeni między wsią a najbliższem miasteczkiem, po skonstatowaniu, że wedle obliczenia odległość wynosi nie jak liczono dotychczas 14 wiorst lecz 16, skonsternowany twierdził naiwnie:  „Dobrze jeśli dobra droga, ale kiedy będą te szarugi jesienne, jak ja te dwie wiorsty jeszcze przejadę?”

Z podobną naiwnością traktowano też posiadanie ziemi i swobody. Ziemia, upragnione bogactwo, ale użycie jego przedstawiało się w wiecznęm pijaństwie i swobodnem, niekrępowanem niczem leżeniu na piecu, a gdy zabłyśnie słońce, machinalnem zasiewaniu tej samej roli, która zawsze wiernie powinna była dostarczać zapasów zboża i dlatego jedynie była tak pożądana! Choroba konia lub krowy bardziej wzruszała chłopa niż śmierć żony lub dziecka. Gdy się zdarzyło raz, iż chłop wyprzągł konia z pługa, aby pojechać po lekarza dla śmiertelnie chorej żony, opowiadano sobie o tem  z najwyższem zdumieniem. 

Nie na tle różnic plemiennych rozwijała się niechęć do „pana”, ale na podstawie ekonomicznej; widziano w „panu” jedynie posiadacza i właściciela. Rosjanin i Polak jednakową wzbudzali nieufność. Jeden i drugi był dla chłopa zawadą, tak jak w chacie przeszkadzał mu brat lub syn, mający pretensje do posiadania i władzy. Na dnie myśli może spoczywało nieokreślone marzenie, aby pozostać samemu; może to było nieobjawione dotąd pragnienie budzącej się indywidualności, przez wieki tłumionej  i usuwanej, a jednak wyrywającej się bezwiednie, wszechmocnie, jako dusza powstającego do życia narodu? Kiedy raz w poufnej rozmowie pytano bardziej inteligentnego chłopa czy woli lacha, czy moskala, odpowiedział: „Szob toj utikał a tamtoj za nym pustywsia, my szczeb batohom dokłały” (Gdyby ten uciekał, a tamten puścił się za nim, tobyśmy im jeszcze batogiem dołożyli). 

Kiedy jednak idea odrębności narodowościowych występować zaczęła silniej i rozeszły się wieści o wolności każdego narodu, wiadomości o szkole ukraińskiej, o prawie językowem, chłop ukraiński przyjął to obojętnie, nawet z niechęcią. Nie chciał zrozumieć, iż ma uczyć dzieci w tym języku,  którym mówi w chacie. Nadsyłane broszurki i gazety, pisane obcym dialektem, odczytywał z triudnością i twierdził z uporem, że dzieci powinny chodzić do szkół polskich albo rosyjskich, bo on nie myśli pozostawić je na życie całe „mużykami”. Tyle narazie zdziałały nowe prądy.

Lud miejscowy nie dał sobie nigdy wytłumaczyć co to narodowość, co zwłaszcza organizacja państwowa, to była dla niego martwa litera. To też nigdy w zaburzeniach, które przyszły, sprawa plemienna nie grała żadnej roli. Trudno nie wspomnieć o owym dniu niezwykłym, kiedy to ogłoszono rząd rewolucyjny z Kiereńskim r. 1917. Wieś przejęta ważnością chwili, z której zupełnie nie zdawała sobie sprawy, z okrzykami dzikiego triumfu, z popem i całą paradą cerkiewną wypłynęła na ulice, gromadząc się naprzeciw dworu. Każda niemal wieś miała już wówczas swą polską szkołę, prowadzoną otwarcie i swój polski szkolny sztandar. Wysłana starszyzna wiejska przyszła do dworu prosić o ten sztandar dla dodania świetności tej uroczystej chwili. „Dajte nam waszu „Flaku“, tak harno bude“, wołano.

Zaprawdę dziwny był widok tego popa bijącego pokłony przed dworem polskim i dla podniesienia rewolucyjnych haseł wymieniającego w nabożeństwie całą rodzinę cesarską  –  a nad tem powiewający polski narodowy sztandar z białym orłem i Marją Częstochowską. 

I przyszły te najgorsze chwile. Zwierz w duszy ludzkiej zawył strasznym głosem, pobudzony apetyt pożądaniem tego, co najbardziej było mu pożądanem, dzika zwierzęca chciwość prześwietlona ludzką chciwością. Okazała się w całej ohydzie ta bestja człowiecza, nie hamowana żadnem dobrem, nie łagodzona zasadami religji, promieniem wiary. Dusza ludzka, jeśli nie unosi się wyżej, upada niżej od zwierzęcia. Tak się też stało.  Uderzono w najczulsze miejsce i ozwał się ryk bestji przeszywając drżeniem i męką. Zwierz rzucił się na zdobycz bez wahań. Reszty dopełniła wódka. Niech mi nikt nie mówi o wdzięczności, natura ludzka w ogóle posiada jej mało  –  być może, iż to wynika z tej natury ludzkiej właśnie, która chce czuć własną siłę  –  łaska, wdzięczność upokarza mocnego człowieka. Zawyło nieokiełznane, gwałtowne pożądanie samodzielności, nie oparte na żadnej podstawie, nie ujęte w karby prawa i umiejętnego działania. Projekty sypały się bezmyślnie. –  Chciano odrzucić szpitale  – chorzy i starcy niech umierają. Chłopi będą siedzieli w pokojach, jak panowie, jeździć powozami i t. p. Panowie, którzy, wedle insynuacyj wrogich, chcieli ich przekupić, wiedząc iż wszystko do nich należy, stawali w ich oczach jako ludzje niegodni, nie zasługujący na współczucie. Przywiązanych do dworu uważano za zdrajców i zemsta ludu straszna dosięgała ich. Nowy ład układał się chaotycznie,   w rozpitych mózgach  –  mówiły tylko rozkiełzane apetyty, prawo bezprawia. 

Nie chcę powtarzać tu obrazów krwawych, pożogi rozpętanej nad krajem stepów i mogił, obrazów, których niesamowita groza blednąc każe najbardziej wyuzdanym opisom mąk średniowiecza i Sienkiewiczowskiej trylogji, uczyniono to już nieraz. Historja nasza powtarza je niejednokrotnie…

Szukamy w tem głębszej przyczyny, pytając niespokojnie, czyja wina? Upornie stawiamy jedno rozwiązanie; jedynie tylko w postępowaniu „panów” względem „chłopów”, lub w dawnej jeszcze kozackiej tradycji szukamy rozwiązania problemu dziejowych nienawiści !… A jednak czyż nie inaczej sądzićby to wypadło!  

Rozwój ducha i pojęć ludzkich, prawo człowieka i godność jego, idąc tu jednako, stopniowo przyjmują się wszędzie, niosąc złagodzenie praw, znosząc pojęcie przywilejów i nierówności społecznych  –  przyczyny tkwiły właściwie, gdzie indziej. Brak siły dla rozwoju odrębności narodowych, brak poczucia państwowości, wyzyskiwane przez państwa wrogie! Nie stawało tej siły nigdy, bo i wówczas w latach zespolenia z Polską, kjedy nic nie stawało na przeszkodzie, a obojętność Polski w tym względzie nie krępująca w niczem, wydająca prawa równe bez zastrzeżeń dla różnej nacji swych poddanych, czyż nie torowała drogi do rozwoju języka, literatury, świadomości narodowej? Zanik tego przyrodzonego uczucia poddaje lud ten wiecznie wpływom polskim lub rosyjskim. Obrządek wschodni religijny zdaje się pozornie łączyć go z Rosją, a jednak jest chwila,  w której unoszą się ponad ubóstwo duchowe przez walkę unji z prawosławiem. Prześladowania podlaskie budzą na chwilę uśpione dusze, unosząc na szczyt męczeństwa i zwracają lud ten ku zachodowi, ku Polsce. 

Położenie geograficzne między Polską a Rosją stawia ten naród w niepewnej przynależności, niepewność tę umiejętnie wyzyskuje jedyny wróg słowiańszczyzny, Niemcy. A kiedy rozbiory dzielą Polskę na trzy części wraz z włączonemi Litwą i Rusią, wrogie agitacje podburzają z podwójną siłą, kierując z dwu stron swe ostrza przeciw Polsce. Ta bierność i nieświadomość uczuć narodowych sprawiła zapewne, iż kiedy w pewnej fazie burzy bolszewickiej chciano obudzić w ludzie ukraińskim samopoczucie narodowe, spotkano się z odpornością i niechęcią, ze zdumieniem, które odrzucało z pogardą tę odrębność jako ubliżenie. Jedynie działać mogła nienawiść na tle ekonomicznem, przemawiająca zrozumiale do instynktów pierwotnego człowieka i to rzuciło ten lud w brutalną, zwierzęcą walkę bez godności i. sumienia. Więc nie działały tam pobudzone plemienne nienawiści, ale przystosowane do pojęć pierwotnych idee bolszewickie, dogadzające w swej brutalności niskiemu  poziomowi dusz. Bezmyślne, bezduszne ofiary zbrodniczych namiętności bez ideału i celu wyższego pokazały światu czem stać się może istota ludzka, dla której jedynem pożądaniem jest zdobycie żerowiska. Ale i w tej ostatniej krwawej karcie czyż nie widzimy tychże powtarzających się rzezi, z poza których wysuwa się okrutna dłoń Carycy i słychać śmiech szatańskiego Fryderyka?

Wiecznie to samo. Historją się nie powtarza, ale jest w niej ciąg jednej myśli, idącej systematycznie, tym samym szlakiem wiążąc nici.

 Deprawowany, utrzymywany rozmyślnie w ciemności po zaborach, nieświadomy siebie, szczuty na Polskę, w której widzi tylko nienawistnego „pana”, nie pobratymczy naród, z którym idąc ręka w rękę mógłby wspólną siłą uderzyć w tego wroga, lud ukraiński nie mający siły aby być narodem, staje się ślepą igraszką w ręku nieubłaganem. Czyż i w polityce rządów Rosji nie odczuwamy, iż zawsze każdym ruchem, każdem złowrogiem uderzeniem wymierzonem w Polskę, kieruje ta sama dłoń niemiecka? Dziś w bezstronnem spojrzeniu na lud krwią naszą obluzgany, w wejrzeniu w  przeszłość naszą wspólną, słyszymy wyraźnie też same głosy nienawiści germańskiej. Polska mocna i wielka pozbawiona zachłanności, nie dążąca do wynaradawiań, umiejąca utrzymać władzę siłą wewnętrznej potęgi, skłonna do bratań, zniewalająca mocą swej idei, może być ową dłonią bratnią wyciągającą się do bratniego narodu. Polska przez wygórowaną miłość Ojczyzny powinna potrafić uszanować odrębność narodu pokrewnego. Wtedy też wiele osiągnie dążąc drogą pojednań bratnich przeciw nieprzyjacielskiej sile. 

Jaką rolę przeznacza nam przyszłość w związku z tym ludem? Czy złączy jeszcze nasze ręce, jak już się wielokrotnie łączyły nasze kości i mieszała nasza krew we wspólnej przed wrogiem obronie? Przyszłość milczy, a Ukraina dzisiejsza to wielkie cmentarzysko, gdzie senne mogiły dumają o krwi tak strasznie przelanej. Lecz dzieje narodów nieskończone i Bóg je pisze. 

………………………………………………………

 Przypisy:

[1]  Józef Bohdan Zalewski –    1802  gubernia kijowska, zm. 1886  Villepreux, obecnie miejscowość w regionie Île-de-France, w departamencie Yvelines Cmentarzu Montmartre w Paryżu. Polski poeta okresu romantyzmu Antonim Malczewskim  Sewerynem Goszczyńskim  “szkoły ukraińskiej” polskiego romantyzmu sylabotonikiem melicznym*, charakteryzującym się bardzo regularnym uporządkowaniem sylab akcentowanych  i niezwykłą melodyką wiersza. Z tego powodu wiele jego utworów stało się bardzo popularnymi i uzyskało oprawę muzyczną, również ze strony wybitnych ówczesnych kompozytorów, m.in.,
Fr. Chopina;

*sylabotonik  meliczny  –  rodzaj wiersza regularnego, odnoszący się do pieśni lirycznych; śpiewny, w którym podstawę rytmu tworzą: stała liczba sylab oraz stała pozycja sylab akcentowanych;

[2]  leitmotive wiersza Józefa B. Zalewskiego pt: „U nas inaczej”. Wiersz  opublikowany, m.in., w  niedzielnym dodatku do pisma „Postęp”,  wydawanego w Poznaniu w latach 1890-1925 (dodatek „Biesiada”, numer z 15.02.1914 r.).  W całości do przeczytania w zdigitalizowanych zbiorach Wielkopolskiej Biblioteki Cyfrowej;

 link: http://www.wbc.poznan.pl/dlibra/plain-content?id=228265

[3]  prystaw – w Rosji komisarz policji albo komendant posterunku(1837 – 1918),;

[4] uriadnik – w Rosji niskiej rangi  funkcjonariusz policji, głównie na terenach wiejskich (jw.);

Możliwe są zwroty w sprawie tropienia wszelkich przejawów rusko-onucyzmu.

Możliwe zwroty w sprawie tropienia wszelkich przejawów ruskoonucyzmu.

Michalkiewicz: „Przypuszczam, że w tej chwili bezpieczniacy będą takie robić numery”

bezpieczniacy-beda-takie-robic-numery

Stanisław Michalkiewicz na antenie TV ASME w cyklu pytań i odpowiedzi odniósł się m.in. do „pospolitego ruszenia” oraz możliwych zwrotów w sprawie tropienia wszelkich przejawów ruskoonucyzmu.

„Szanowny Panie Stanisławie, jakie widzi Pan wyjście z nawałnicy ustaw totalitarnych na nadchodzących w niedalekim czasie obradach Sejmu, na przykład o ruskiej onucy dezinformacji. Co sądzi Pan o pospolitym ruszeniu we współczesnej formie?” – pytał jeden z widzów.

– Pospolite ruszenie we współczesnej formie, to jest zawracanie głowy. Mieliśmy przykład, właściwie dwa przykłady, takiego pospolitego ruszenia – wskazał Michalkiewicz.

– Pierwszy to był szturm na Kapitol w Waszyngtonie – zaznaczył. Moim zdaniem to była prowokacja FBI. Policja nawet przepuściła tych szturmujących, oni się wdarli na Kapitol i co? I dalej nie wiedzieli, co zrobić –przypomniał.

Podobnie było w Brazylii. Też się wdarli do budynków rządowych i nie wiedzieli, co dalej zrobić. I tyle, nie miało to żadnych następstw – wskazał publicysta.

– Dlatego przypuszczam, że w tej chwili bezpieczniacy będą takie robić numery, że to niby lud, ale tak naprawdę to tłum, który nie jest zdolny do niczego poza destrukcją ewentualnie – ocenił.

Odnosząc się zaś do pytania, jakie widzi wyjście z nawałnicy ustaw totalitarnych, odparł: „Przeczekać”.

– Teraz to chyba nie, bo nasz najważniejszy sojusznik uważa, że nie ma potrzeby dokonywania podmianki na naszej politycznej scenie, ale może kiedyś… – stwierdził.

– Potwierdziły się podobno informacje, że Putin i Zełenski przyjęli działania mediacyjne Stolicy Apostolskiej (…), dla Putina też mogą być jakieś plusy dodatnie w tym rozstrzygnięciu i będziemy musieli ćwierkać z innego klucza i ta gadka o ruskich onucach będzie musiała być zaprzestana – skwitował Michalkiewicz.

Bierność struktur państwowych, które pobłażają bandytom i chuliganom, prowadzi do tego, że aktywiści LGBT są coraz bardziej zuchwali i agresywni. 

W poniedziałek 22 maja zakończył się proces w głośnej sprawie napaści aktywistów LGBT na kierowców naszej furgonetki „Stop pedofilii”, do której doszło w czerwcu 2020 r. Sprawa ciągnęła się aż 3 lata, po czym tęczowi bandyci usłyszeli łagodny wyrok w postaci prac społecznych. Gdy sąd odczytał wyrok i przedstawił uzasadnienie, zgromadzeni na sali aktywiści LGBT wybuchali śmiechem i wykonywali lekceważące gesty. Na koniec zaczęli wrzeszczeć. Po zakończeniu rozprawy na korytarzu sądowym (!) grozili jednemu z naszych wolontariuszy i zniszczyli nasz statyw do kamery. Po wyjściu z budynku sądu zakłócali nasze legalne zgromadzenie publiczne. W sposób niezwykle ostentacyjny i bezczelny wyrażali lekceważenie wobec decyzji sądu, wymiaru sprawiedliwości i funkcjonowania organów państwa. Bierność struktur państwowych, które pobłażają chuliganom, prowadzi do tego, że aktywiści LGBT są coraz bardziej zuchwali i agresywni. Pobłażliwość odbierają jako przyzwolenie i za pomocą siły próbują zaprowadzić w Polsce swój „porządek”.
Zdjęcie z zakłócania naszej akcji przed sądem [foto]
W czerwcu 2020 roku grupa agresywnych chuliganów LGBT napadła na naszą furgonetkę „Stop pedofilii” w trakcie jazdy po centrum Warszawy. Napastnicy poturbowali jednego z naszych wolontariuszy oraz uszkodzili auto. Wkrótce potem aresztowano prowodyra napadu Michała Sz. pseudonim Margot, na co aktywiści LGBT odpowiedzieli wszczęciem zamieszek w stolicy. Doszło do starć z policją, w trakcie których uszkodzono radiowóz i zatrzymano kilkadziesiąt osób. O zamieszkach, aresztowaniu Michała Sz. i napadzie na naszych wolontariuszy zaczęły informować niemal wszystkie media oraz liczne instytucje. Wielu zwykłym Polakom otworzyło to oczy i uświadomiło, że „tolerancyjni” aktywiści LGBT to zwykli bandyci, którzy za pomocą terroru zamierzają wprowadzić w naszym kraju swoją ideologię. 
Sprawcy napadu stanęli przed sądem, ale proces ciągnął się blisko 3 lata. Sprawa była doskonale udokumentowana na video, w której sprawcy nie tylko publicznie przyznawali się do napadu (!), ale również zapowiadali kolejne akty terroru wobec naszej Fundacji. Prokuratura domagała się dla sprawców napadu wyroków w postaci więzienia. Tymczasem chuligani LGBT, którzy napadli na naszych wolontariuszy, zostali skazani na… prace społeczne w wymiarze od 6 do 12 miesięcy oraz po kilka tysięcy złotych grzywny i nawiązki. Wyrok jest nieprawomocny i aktywiści będą się od niego odwoływać. Podczas mów końcowych oskarżeni i ich obrońcy domagali się uniewinnienia, a przy okazji twierdzili, że winę za wszystko ponosi nasza Fundacja. Warto w tym momencie przypomnieć, że trzy tygodnie temu warszawski sąd umorzył postępowanie wobec agresywnego mężczyzny, który napadł na naszego kierowcę Jana, gdy ten prowadził furgonetkę „Stop pedofilii”. Prowadząca sprawę sędzia stwierdziła, że fizyczna agresja wobec naszego kierowcy była po prostu „wyrazem dezaprobaty”wobec działań naszej Fundacji. Co poniedziałkowy wyrok oznacza w praktyce? Aby odpowiedzieć na to pytanie wystarczy spojrzeć na zachowanie aktywistów LGBT. Byli oni licznie obecni na sali sądowej w trakcie procesu Michała Sz. i innych napastników. Gdy sędzia odczytywała wyrok, wybuchali śmiechem, wstawali z ławek i głośno komentowali, manifestując w ten sposób ostentacyjną pogardę dla decyzji sądu. Zagrożono im wyrzuceniem z sali. Po zakończeniu rozprawy usiłowali zablokować naszego wolontariusza Dawida na korytarzu sądowym (!) i uniemożliwić mu nagrywanie na video. Zniszczyli Dawidowi statyw kamery, popychali go i grozili mu. Po wyjściu z budynku sądu zakłócali nasze legalne zgromadzenie publiczne informujące o skutkach ideologii LGBT, które odbywało się na ulicy przed wejściem do sądu. Interweniujący policjanci, którzy byli odpowiedzialni za zabezpieczenie sytuacji, sugerowali, że może dojść do eskalacji przemocy. Mundurowi dali nam do zrozumienia, że najlepiej by było, abyśmy poszli do domu i nie prowokowali (!) aktywistów LGBT, dzięki czemu zapanowałby spokój. Panie MirosĹ‚awie, tu właśnie tkwi istota całego problemu. Sąd okazał chuliganom LGBT pobłażliwość licząc na to, że przyniesie to dobre skutki. Tymczasem wystarczyło kilka minut aby przekonać się, że ustępliwość przynosi kompletnie odwrotne efekty. Folgowanie aktywistom LGBT jest dla nich jedynie zachętą do jeszcze większej agresji. Niskie wyroki zapadające po ciągnących się latami procesach, połączone z pobłażliwością służb mundurowych oraz całkowitą biernością rządzących, to nic innego jak zielone światło dla dalszych aktów terroru i chuligaństwa. Aktywiści LGBT czują się panami sytuacji, co dobitnie pokazał w trakcie procesu zwłaszcza Paweł Sz., okazując lekceważenie i pogardę dla systemu prawa w Polsce. Jak powiedział skazany za napad na naszych kierowców Paweł Sz. w rozmowie z Gazetą Wyborczą: „Zostaliśmy skazani za coś, co każdy powinien zrobić: za niszczenie homofobicznej propagandy. To, co na ten temat uważa jedna czy druga sędzia lub jej przełożony, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Będziemy robić to, co jest słuszne, niezależnie od tego, jakie wyroki zapadają.” Zarówno Paweł Sz. jak i inny aktywiści LGBT zapowiadają już kolejne ataki i napady na naszych wolontariuszy. Korzystając z pobłażliwości i bierności służb oraz wymiaru sprawiedliwości, biorą sprawę w swoje ręce i usiłują za pomocą siły zaprowadzić w naszym kraju swój „porządek”. Na czym ma on polegać? Od czerwca 2020 roku, gdy napadnięto na naszych kierowców, obserwujemy nieustanną eskalację przemocy wobec wolontariuszy naszej Fundacji oraz innych ludzi stających w obronie prawdy. Napady, pobicia, podpalenia, ataki, blokady, groźby, podżegania do morderstwa – to już niemal codzienność naszych działaczy, którzy każdego dnia muszą zmagać się z agresją w trakcie organizacji akcji informacyjnych ostrzegających Polaków przed skutkami aborcji i ideologii LGBT. Równolegle, dochodzi do kolejnych ataków na kościoły, zakłóceń Mszy Św., napadów na księży (w tym morderstw jak np. w Siedlcach w 2021 r.), niszczenia kapliczek i przydrożnych krzyży oraz coraz częstszych wulgarnych zachowań na ulicach. Celem tych terrorystycznych działań jest doprowadzenie do sytuacji, w której w przestrzeni publicznej w Polsce będzie wolno robić tylko to, co akceptują i popierają aktywiści LGBT oraz stojące za nimi międzynarodowe instytucje, korporacje i rządy obcych państw wspierające forsowanie tęczowej ideologii. Politycy oraz organy państwa polskiego, w szczególności osoby i instytucje odpowiedzialne za zapewnianie bezpieczeństwa, w przeważającej większości już dawno poddały się temu naciskowi. Sprzeciw wobec siłowego wprowadzania w Polsce ideologii LGBT jest wśród decydentów jedynie werbalny. W praktyce panuje bierność, bezczynność i obojętność. Również wiele osób związanych z instytucjami pozarządowymi, społecznymi i kościelnymi wystraszyło się tego lewackiego terroru. Liczne środowiska wycofały się z obecności w przestrzeni publicznej i medialnej. Swoją bierną postawę argumentują tym, że aktywistów LGBT nie należy prowokować i drażnić, gdyż głośne mówienie prawdy o takich sprawach jak „edukacja seksualna” dzieci czy aborcja spotyka się z reakcją w postaci przemocy. Ich zdaniem ważniejszy jest „spokój społeczny”, do osiągnięcia którego konieczne jest wycofanie się z działalności publicznej i ograniczenie się do głoszenia prawdy we własnych środowiskach, na zamkniętych spotkaniach w salkach parafialnych lub siedzibach organizacji, których członkowie są już dawno przekonani. Tymczasem jeśli ustąpimy przed lewackimi aktywistami i oddamy im przestrzeń publiczną, to oni jeszcze szybciej i łatwiej osiągną swoje cele, takie jak wprowadzenie w Polsce obowiązkowej „edukacji seksualnej” dzieci w szkołach i przedszkolach, legalizacja aborcji na życzenie czy upowszechnienie wśród młodzieży tzw. „tranzycji” czyli okaleczania się poprzez amputacje i zażywanie blokerów hormonalnych. Proszę spojrzeć na jedno z haseł eksponowanych w trakcie tzw. „parady równości”: „Byliśmy. Jesteśmy. Będziemy! W Twojej szkole, pracy, rodzinie, w Twoim sklepie, szpitalu, autobusie, kościele, urzędzie i w rządzie. Zaakceptuj rzeczywistość”. Innymi słowy – celem aktywistów LGBT jest zdominowanie przestrzeni publicznej. Jeśli my się z niej wycofamy, to oni nie tylko nie zaprzestaną działań, ale tym bardziej zaczną naciskać na przeforsowanie swoich żądań.
Zdjęcie furgonetki Stop pedofilii [foto]
Skala oporu wobec tych zagrożeń w Polsce zależy od tego, ile osób będzie świadomych sytuacji i zacznie podejmować konkretne działania w swoich rodzinach, wspólnotach znajomych, miejscach pracy i zamieszkania. Kształtowaniem tej świadomości Polaków na szeroką skalę zajmuje się nasza Fundacja. W całym kraju organizujemy niezależne kampanie społeczne ostrzegające przed zagrożeniami aborcji i ideologii LGBT oraz mobilizujące do działania. W naszych działaniach wykorzystujemy furgonetki, lawety i przyczepy, wielkoformatowe billboardy, bannery i plakaty oraz megafony. W najbliższym czasie planujemy organizację co najmniej kilkudziesięciu niezależnych, ulicznych akcji informacyjnych na terenie miast Polski. Jeżeli uda się je przeprowadzić, dotrzemy z prawdą do wielu tysięcy osób. Potrzebujemy na ten cel ok. 13 000 zł. Dlatego zwracam się do Pana z prośbą o przekazanie 35 zł, 70 zł, 140 zł, lub dowolnej innej kwoty, aby umożliwić dotarcie do tysięcy kolejnych Polaków z prawdą o ogromnym zagrożeniu, jakie niesie dla naszego społeczeństwa ideologia LGBT.
Numer konta: 79 1050 1025 1000 0022 9191 4667
Fundacja Pro – Prawo do życia
ul. J. I. Kraszewskiego 27/22, 05-800 Pruszków
Dla przelewów zagranicznych – Kod BIC Swift: INGBPLPW
Zamierzamy dalej bezkompromisowo ostrzegać o skutkach ideologii LGBT, „edukacji” seksualnej dzieci i aborcji. Aby było to możliwe, niezbędna jest Pańska pomoc, na którą bardzo liczymy. Razem możemy przeciwstawić się chuliganom terroryzującym ulice naszych miast i uratować Polskę przed anty-moralną rewolucją, która wymierzona jest przede wszystkim w najmłodsze dzieci i młodzież. Serdecznie Pana pozdrawiam,
Mariusz Dzierżawski
PS: Do powodzenia naszych akcji w sposób szczególny przyczyniają się Patroni naszej Fundacji, czyli osoby regularnie wspierające nas finansowo.
 Więcej o naszym programie patronackim w linku.
Fundacja Pro – Prawo do życia
ul. J. I. Kraszewskiego 27/22, 05-800 Pruszkówstronazycia.pl

Kliknij jeśli nie chcesz od nas otrzymywać tego typu korespondencji. 

Alkohol z Ukrainy, ale „niewiadomego pochodzenia” zalewa Polskę. Gorzelnie nie pracują, nadchodzi fala bankructw. Przywóz tego spirytusu – też z Mołdawii.

Alkohol z Ukrainy, ale „niewiadomego pochodzenia” zalewa Polskę. Gorzelnie nie pracują, nadchodzi fala bankructw. Przywóz tego spirytusu z Mołdawii.

Też: Alkohol spoza Unii Europejskie (Brazylia, Chile, Pakistan), wchodzący do Europy przez Rotterdam został wprowadzony do Polski

23.05.2023 alkohol-niewiadomego-pochodzenia-zalewa

Wiele polskich gorzelni zaprzestało swojej pracy w związku z wprowadzaniem do Polski ukraińskiego alkoholu etylowego „z bliżej nieoznaczonych kierunków” – poinformował prezes Związku Gorzelni Polskich Łukasz Karmowski podczas obrad zespołu parlamentarnego ws. niekontrolowanego importu artykułów rolno-spożywczych z Ukrainy.

Szef ZGP postulował przede wszystkim ochronę Polski przed dalszym, niekontrolowanym importem m.in. zbóż oraz jak najszybsze wprowadzenie standardu E10 w produkcji benzyn z wykorzystaniem alkoholu etylowego.

Sytuacja wygląda dramatycznie w tej chwili. Wiele gorzelni zaprzestało swojej pracy. Zauważyliśmy, że zaczęła się to dziać od grudnia ubiegłego roku, dramatycznie definitywnie, a tak naprawdę produkcja stanęła w styczniu– poinformował prezes Karmowski podczas obrad zespołu parlamentarnego.

Według niego i obserwacji jego związku wynika, że związane jest to z wprowadzaniem do Polski alkoholu etylowego „z bliżej nieoznaczonych kierunków”.

Etanol spoza UE

Mamy też sygnały, że alkohol etylowy pochodzący spoza Unii Europejskie (Brazylia, Chile, Pakistan), wchodzący do Europy przez Rotterdam został wprowadzony do Polski, jako alkohol etylowy ukraiński lub też wyprodukowany w oparciu o surowce ukraińskie– dodał Karmowski.

Karmowski wyraził przypuszczenie, że to z kolei jest związane z tym, że obowiązujące „skomplikowane uwarunkowania umożliwiające stosowanie alkoholu etylowego w benzynach, jako biokomponentu, wymagają przechodzenia certyfikacji, udowodniania pochodzenia i tzw. świadectw poświadczenia”. „Myślę, że ta luka została już wykorzystana i stąd też nasza branża w tak krótkim czasie po prostu została zatkana” – ocenił.

Bankructwa polskich gorzelni

Karmowski podał też ceny tak sprowadzanego alkoholu do benzyn. „Mamy informacje, że ten alkohol etylowy kosztował 1,50 zł, natomiast na ówczesny moment, przy tamtejszych cenach surowców zbóż, to była cena w Polsce około 5 zł” – poinformował.

Tymczasem w Polsce, przy tak ogromnych różnicach cen, „wiele gorzelni bankrutuje. Ci którzy podjęli wysiłki modernizacyjne, zmierzające w kierunku tym, że jednak zazieleniamy nasze paliwa, mając nadzieję na to, że będziemy w ten sposób zużywali również biomasę” – powiedział.

Przypomniał, że w Polsce wykorzystywane są w do tego celu różne składniki, takie, jak między innymi kukurydza.

Szczególnie mniejsze gorzelnie często współpracują z rolnikami i zużywają te surowce niepełnowartościowe, które na rynku mają niską wartość, a gorzelnie są w stanie przerobić je na pełnowartościowy alkohol, który może być stosowany do benzyn, jako dodatek do biokomponentów – wyjaśnił.

Standard E10 ratunkiem dla branży?

Prezes ZGP podkreślił, że alkohol etylowy jest wymaganym dodatkiem do benzyn ze względu na zwiększenie liczby oktanowej, a także jako nośnik tlenu. „On zastąpił swego czasu tlenek ołowiu, który występował w benzynach” – dodał.

Zapewniał, że zużycie w tym celu w Polsce takich surowców jest całkowicie zgodne z normami technologicznymi i mogłoby być w tej chwili większe o co najmniej o kilkaset tysięcy ton, w tym przede wszystkim zbóż. Sprecyzował, że zastosowanie standardu E10 pozwoliłoby nam zwiększyć zużycie alkoholu etylowego do benzyn o ok. 200 tys. ton. „Także moglibyśmy w całości, stosując ten standard, zużywać ok. 1 mln 800 tys. ton zbóż na cele energetyczne” – podliczył.

Prezes Karmowski przekonywał, że ten kierunek zagospodarowania zbóż byłby optymalny, bo „ten surowiec trzeba zacząć zużywać”, zamiast magazynować i budować kolejne magazyny. „Jeżeli nie możemy go wyeksportować, bo mamy ograniczone moce wywozowe z Polski, to trzeba go zacząć zużywać na cele niekonsumpcyjne. Jednym z kierunków jest alkohol etylowy w benzynach. Pojawiają się również głosy – i takie rzeczy też się dzieją – że te surowce o niższej wartości są wprost spalane do produkcji energii elektrycznej. Tak spala się zrębki, tak spala się słomę i można również spalać zboże” – zauważył. Przyznał, że dla niektórych jest to nieakceptowalne, jednak przekonywał, że „ze względu na ratowanie rynku są to kierunki, które ekonomicznie mogą być uzasadnione”.

Karmowski poinformował, że po wprowadzeniu rozporządzenia ministra rozwoju i technologii z 15 kwietnia br. w sprawie zakazu przywozu z Ukrainy produktów rolnych na terytorium Polski, „niektóre przedsiębiorstwa zaczęły myśleć o tym, żeby ten surowiec, który znajdował się na Ukrainie, sprowadzić przez inne kraje, między innymi takim krajem jest Mołdawia”.

„I wiemy już, że jeden z dużych graczy na rynku polskim, nie tylko na rynku paliw, bo on jest akurat na rynku konsumpcyjnym, planuje przywóz tego spirytusu z Mołdawii. A wiemy, że chyba tam takie porozumienie nie jest trudno zrobić, bo nie jest trudno zrobić spirytus ukraiński mołdawskim, więc dokumenty będą się zgadzały” – powiedział.

Jak najszybsze wprowadzenie standardu E-10 to konieczność

Prezes Karmowski przedstawił też postulaty Związku Gorzelni Polskich, w tym dotyczący jak najszybszego wprowadzenia standardu E-10 do produkcji benzyn przy wykorzystywaniu alkoholu etylowego, „żeby dogonić i zrównać się z innymi państwami w Europie, a jednocześnie zwiększyć zużycie zbóż przerobionych na alkohol etylowy i zużytych na cele energetyczne. W ten sposób nie będziemy destabilizowali rynku konsumpcyjnego” – zapewniał.

Podkreślił jednocześnie, że warunkiem jest, aby „surowiec zużywany do produkcji alkoholu etylowego pochodził z terenów Rzeczypospolitej Polskiej”. „Bo samo zachęcenie do dodawania większej ilości alkoholu do benzyn, nie gwarantuje, że zdejmiemy surowce z rynku polskiego. Bo bardzo szybko mogą się pojawić inne kierunki dostaw i standard E10 zostanie wypełniony, natomiast jeżeli nie będzie zabezpieczeń, to tak naprawdę będziemy go zużywali, natomiast rynek zbóż pozostanie nieruszony” – wyjaśnił.

Przypomniał, że jego branża od 20 lat lat „walczy” o wprowadzenia standardu E10, czyli paliwa o największej zawartości alkoholu (10 proc.).

Więc to, że teraz słyszymy deklaracje, że może ten standard być, nie jest dla nas rozwiązaniem, ani deklaracją pewną. Historycznie to biorąc, to takie deklaracje się pojawiały, natomiast znajdowały się zawsze jakieś inne rzeczy, powiedziałbym moce, których nie do końca daje się określić, które powodowały, że to nie zostało wdrożone – powiedział.

W podsumowaniu, Karmowski podkreślił, jak ważny sektor gospodarczy w Polsce reprezentuje Związek Gorzelni Polskich. „Na rynku gorzelni, które nie miały długofalowych kontraktów, a jest to rynek nie tylko alkoholu etylowego przeznaczonego do benzyn, bo jest to również rynek konsumpcyjny, jest to również rynek techniczny, farmaceutyczny, (a więc – dop.red.) rozpuszczalniki, rozcieńczalniki, farba, chemia. To są bardzo znaczne sektory, i to wszystko jest unieruchomione po stronie gorzelni w tej chwili. My nie pracujemy w tej chwili” – alarmował Łukasz Karmowski.

PRL-owski gołąbek pokoju i kamień z Kobylej Głowy. – Ale Polska? Czy też już przebaczyła?

PRL-owski gołąbek pokoju i kamień z Kobylej Głowy.

Na prośbę sekretarza redakcji „Gazety Polskiej”. Tekst nie został dopuszczony do druku.

Ale Polska? Czy też już przebaczyła?

Jerzy Przystawa 3.02.2010 dakowski.pl/archiwum

Komentarz: TVP1 pokazała w poniedziałek 1 lutego 2010 film dokumentalny pt. „Towarzysz generał”, autorstwa Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka. Film przedstawia drogę życiową Wojciecha Jaruzelskiego. Po filmie odbyła się dyskusja prowadzona przez red. Rafała Ziemkiewicza, z udziałem publicystów Jacka Żakowskiego, Wojciecha Mazowieckiego, Piotra Zaręby i Łukasza Warzechy.

Jako mój głos w dyskusji przedstawiam artykuł napisany 12 października 1994 na prośbę sekretarza redakcji „Gazety Polskiej”. Tekst nie został dopuszczony do druku.

==================================

We wtorek 11 października 1994, ok. godziny 16-tej, w księgarni na Placu Legionów we Wrocławiu zdarzyło się coś, co bulwersowało opinię publiczną przez kilka dni. Stanisław Helski, 65-letni rencista-rolnik, uderzył Wojciecha Jaruzelskiego kamieniem w twarz. Działo się to, gdy gen. Jaruzelski promował swoją najnowszą książkę i rozdawał autografy. Środki masowego przekazu doniosły, że Helski uderzył Jaruzelskiego cegłą, ale nie była to żadna cegła, tylko symboliczny kamień z jego pola, który przywiózł specjalnie, ukryty w „pederastce”. Naturalnie, oficerowie BOR ochraniający Generała, błyskawicznie obezwładnili rencistę, który nie próbował ani się bronić, ani uciekać, obdzielając go przy okazji kolorowymi wyzwiskami typu „gnoju, świnio, bydlaku, zdechniesz na śmietniku” itp.

Poszkodowanego Generała bezzwłocznie odwieziono do szpitala, jak się wydaje obrażenia nie były zbyt poważne. Natychmiast też, jak prawdziwy gołąbek pokoju i przykładny „katolik”, Generał wielkodusznie wybaczył ten okropny czyn swojemu napastnikowi, który „nie wiedział, co czyni”. Napastnik, niestety, nie wykazał podobnie chrześcijańskiego ducha – ani miłosierdzia, ani skruchy – i wręcz oświadczył, że przebaczać nie ma zamiaru. Noc spędził w areszcie, oczekuje go proces karny na podstawie art. 156 kk, zagrożony karą od 6 miesięcy do 5 lat więzienia. Wielkoduszność Generała nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Odpowiadał, że w moralności chrześcijańskiej (jeśli Generał Jaruzelski chce pozować na chrześcijanina) istnieje wymóg zadośćuczynienia. Gdyby Generał zamiast „przebaczania” był gotów zadośćuczynić za wyrządzone zło, wówczas byłby gotów rozważyć zmianę swego stanowiska.

Nie ma potrzeby przedstawiać ofiary tego incydentu, Generała Jaruzelskiego, aczkolwiek gdy rozjeżdża po Polsce rządową limuzyną pod ochroną BOR, zbiera honoraria za swoje książki i rozdaje autografy, uśmiechając się kordialnie zza ciemnych okularów do ludzi o krótkiej pamięci – warto przypomnieć, że to ten sam człowiek, który 24 lata wcześniej kazał strzelać do bezbronnych robotników udających się do pracy w Gdańsku, a 11 lat później wysłał czołgi na ulice przeciwko swojemu narodowi.

„Są w Ojczyźnie rachunki krzywd”, które w żadne sposób nie zostały wyrównane. Nie ulega wątpliwości, że wielkoduszny Generał już dawno przebaczył matkom, których synowie zostali zabici w wyniku jego rozkazów, a także wybaczył Polsce za wiele cierpień, które jej przysporzył podczas swego długiego panowania. Ale Polska? Czy też już przebaczyła? Czy już zgodziła się przekazać wszystko “historii” lub puścić w niepamięć? Gdy wciąż żyje jeszcze mnóstwo ludzi, którzy bezpośrednio doświadczyli „dobrotliwości” i miłosierdzia Generała?

Kim jest wrocławski napastnik i jaki zły los, kazał mu podnieść kamień z jego pola, jechać do dalekiego Wrocławia, napadać na tak życzliwie usposobionego Generała i jeszcze krzyczeć „nie wybaczam!”?

Stanisław Helski, chłop z chłopów Zamojszczyzny, to człowiek twardy i dumny. Bo trzeba być twardym i dumnym, żeby w wieku 15 lat pójść do lasu i dołączyć do partyzantów, trzeba być twardym i dumnym, żeby uciec z pociągu wiozącym go do Majdanka. Trzeba być twardym i dumnym, żeby odkupić od PGR ziemię nieuprawianą przez 15 lat, ze zrujnowanymi zabudowaniami i zamienić to wszystko, w ciągu kilku lat w kwitnące gospodarstwo. Stanisław Helski sam jeden był w stanie hodować stado 250 byczków – ok.60 ton wyśmienitej wołowiny, wystarczającej do miesięcznego pokrycia kartkowego zapotrzebowania miasta średniej wielkości! 60 kwintali pszenicy, jaką z jednego hektara zbierał Helski to było dwa razy tyle, ile wynosiła średnia krajowa! Helski był nie tylko chłopem twardym i dumnym, który nie dawał łapówek, ale też nie zginał karku przed sekretarzami i naczelnikami. Był świetnym gospodarzem i do niego zjeżdżały pielgrzymki rolników z całej Polski, aby zobaczyć, jak on to robi? Skąd czerpał siłę i upór, żeby to wszystko robić w panującej wówczas atmosferze nieustannych szykan, wygarbowanych na plecach każdego polskiego chłopa, w codziennej szarpaninie o sznurek do snopowiązałki, o każdy kilogram nawozu itd., itp.?

Ale Stanisław Helski miał dość szykan i handryczenia się ze skorumpowanymi urzędnikami. Gdy stoczniowcy Gdańska rozpoczęli strajk, „ruszył w Polskę” i zawiązał Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników Województwa Wałbrzyskiego. Razem z takim chłopami jak bracia Bartoszcze, Stanisław Janisz utworzył organizację pod nazwą „Solidarność Chłopska” i został członkiem Krajowego Komitetu Koordynacyjnego Chłopskich Związków Zawodowych. Gdy Generał Jaruzelski odmówił zgody na ich zarejestrowanie zorganizował w lutym 1981 głodówkę chłopów w kościele p.w. Świętego Jakuba w Świdnicy. Do momentu ogłoszenia Stanu Wojennego z pasją usiłował zorganizować opór ludowy.

Dzisiaj Generał Jaruzelski publicznie „przebacza”, ale pod osłoną Stanu Wojennego inaczej próbował złamać upartego chłopa: w maju 1982, gdy Helski przygotowywał swoje pola pod uprawę rzepaku, wysłał tam batalion 14 traktorów, pod osłoną milicji, aby przymusowo zasiać tam… jęczmień! Było to w Sudetach, gdzie według słów pisarza Józefa Kuśmierka, jest więcej ziemi leżącej odłogiem, niż ziemi uprawnej w całej Norwegii! I z tych tysięcy hektarów leżących odłogiem Generał nakazuje przymusowo zagospodarować tych kilkanaście hektarów Helskiego! I, naturalnie, na jego koszt, ponieważ razem z milicją przybył i prokurator, który nakazał natychmiast zająć i zlicytować sprzęt i maszyny Helskiego, w tym budzący zawiść sąsiadów nowoczesny traktor. Trzeba było zapewnić, że Helski już nie będzie miał środków na prowadzenie swojej destrukcyjnej działalności.

Jak na tę napaść zareagował chłop? No cóż, wziął bronę i tą broną wybronował dopiero co zasiany jęczmień. Jak zareagował Generał? Starego Helskiego do więzienia, a młodego do wojska! „Żegnajcie pola i chaty, skazany chłop poszedł w sołdaty” – pisze na ścianie swego domu Robert Helski, a „tajemnicze ręce”, nocą, próbują ten napis zamalować.

W więzieniu, Stanisław Helski, ciężko pobity pałkami przez strażników, traci zęby i zdrowie. Odwożą go do więziennego szpitala, tam zamieniają mu więzienie na internowanie. Toczy się absurdalny proces karny, w którym sprawa trzykrotnie trafia na wokandę Sądu Najwyższego. Sąd Najwyższy, podobnie jak Generał Jaruzelski, „wybacza” niedobremu chłopu i dwukrotnie zarządza amnestię! Ta amnestia jest po to, żeby Helski nie mógł dochodzić swoich strat przed sądem cywilnym.

Do końca 1987 roku zawzięty i niewybaczający chłop toczy walkę z sądami Generała Jaruzelskiego, domagając się unieważnienia nakazu administracyjnego obsiania jego pola jako niezgodnego z prawem. Niestety, jak to sam głośno stwierdza przed Naczelnym Sądem Administracyjnym w Warszawie „klucze z Moskwy jeszcze nie nadeszły”. Przepracowany batalion sędziów i prokuratorów (w sprawie Helskiego wyrokowało ok. 40 sędziów!) został wplątany w poszukiwanie formuły prawnej sankcjonującej oczywiste bezprawie. Helski apeluje do Rzecznika Praw Obywatelskich, apeluje do Sejmu: domaga się postawienia Generała Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu!

A Generał wielkodusznie wybacza! On tylko oczekuje, że Helski z rodziną, chodząc po pustych polach i zrujnowanym gospodarstwie uzna w końcu jego dobroć i wielkoduszność!

Dwa lata wcześniej, w tej samej księgarni, Chłop i Generał stanęli po raz pierwszy twarzą w twarz. Generał, podobnie jak feralnego wtorku, podpisywał książkę i rozdawał autografy. Stanisław Helski podszedł do stołu. „A gdzie książka?” – zapytał uśmiechnięty Generał. “Nie stać mnie na książki, od kiedy mnie pan zrujnował” – padła mało dyplomatyczna odpowiedź. Generał potraktował ją jako żart: „Ach, nie szkodzi, oto prezent dla pana” i ręka zamachnęła się do podpisu. „Pański podpis nie jest mi dzisiaj potrzebny. Potrzebowałem go w 1982 roku. Dzisiaj ja panu przyniosłem coś z moim podpisem”. I wręczył zdumionemu Generałowie petycję do Sejmu, datowaną w 1986 roku, domagającą się postawienia Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu.

Minęły dwa lata. Generał nie znalazł czasu, żeby odpowiedzieć na oskarżenia chłopa, którego zrujnował i zniszczył, sprowadzając jego rodzinę do skrajnego ubóstwa. Cóż by to było, gdyby Jaruzelski nagle zaczął odpisywać tym wszystkim Polakom, którzy czynią go odpowiedzialnym za ich parszywy los? Czy miałby wówczas czas na „wieczory autorskie”, „promocje” i odgrywanie roli „Europejczyka”? To znacznie łatwiej i wygodniej WYBACZYĆ wszystkim, a samemu zająć się fałszowaniem historii, na której sąd można się spokojnie oddać.

Stanisław Helski nie ma zaufania do werdyktu historii tworzonej przez Generała Jaruzelskiego. Tylko wtedy, gdy już wyczerpał WSZELKIE MOŻLIWE DROGI PRAWNE, postanowił w tak dramatyczny sposób zaprotestować przeciwko demonstracji cynizmu i pogardy dla milionów Polaków, jaką okazuje człowiek, na którego rękach jest krew wielu ludzi oraz ruina i bieda tysięcy.

Kamień z Kobylej Głowy miał tylko uzmysłowić Generałowi, że nie wszyscy Polacy już o wszystkim zapomnieli, że jest jeszcze wiele rzeczy, o których pamiętają, a o których Wojciech Jaruzelski dawno zapomniał w swoich książkach.

Wrocław, 2 lutego 2010

Kamieni z pola by brakło, aby ich wszystkich rozliczyć. Dziesięciolecia walki Stanisława Helskiego. Film.

Kamieni z pola by brakło, aby ich wszystkich rozliczyć. Dziesięciolecia walki Stanisława Helskiego. Film.

Jakub Maciejewski  kamieni-z-pola-by-braklo-aby-ich-wszystkich-rozliczyc

Każdy uczciwy człowiek w Polsceu ma coś ze Stanisława Helskiego: ten gniew, tę bezsilność, tę swoją osobistą drogę do godności, szczęścia i dobrobytu.

 Aż do dziś nie wiedzieliśmy, jak jego ofiara była szykanowana. Córka Jaruzelskiego odmówiła komentarza

Trudno się pozbierać, po prapremierze filmu „Stanisław Helski. Dlatego” w reżyserii Michała Torza, która to premiera miała miejsce na IPN-owskim Kongresie Pamięci Narodowej, zorganizowanym w dniach 14-16 kwietnia w Warszawie. Dokument opowiada o Stanisławie Helskim, o którym cała Polska usłyszała jesienią 1994 roku, gdy ten rolnik ze Śląska na spotkaniu autorskim Wojciecha Jaruzelskiego, uderzył komunistycznego dyktatora kamieniem w twarz.

Cios kamieniem w głowę

Generał trafił do szpitala, miał pęknięty oczodół, nawet jedno oko nieco przesunięte, choć jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. W późniejszym wywiadzie PRLowski mundurowy wspaniałomyślnie orzekł, że nie chce kary dla Helskiego, bo kara miałaby mieć charakter dydaktyczny a rolnik miał skruchy nie wyrażać. Mężczyzna ostatecznie został skazany na 2 lata więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Jaruzelski na sławetnym spotkaniu reklamował swoją książkę, pełną niesamowitych kłamstw, manipulacji i tradycyjnego dla oficjeli russkiego mira użalania się nad swoją trudną sytuacją i całe to wydanie nosiło tytuł: „Stan wojenny – dlaczego?”. Film o Helskim zatytułowany jest więc „Dlatego”. Wymowne.

Już wtedy medialna machina III RP próbowała z Helskiego zrobić szaleńca, nawet istniały zamiary zamknięcia go w szpitalu psychiatrycznym, rodem ze starych sowieckich praktyk „schizofrenii bezobjawowej”. Nawet dzisiaj jednak mężczyzna może wydawać się przynajmniej dziwakiem albo barbarzyńcą, bo uderzenie siedemdziesięciolatka kamieniem w głowę za szczyt savoir vivre’u nie może uchodzić. I oto autorzy filmu dokumentalnego idą śladami Helskiego, rozmawiają z jego rodziną, synem, przyjaciółmi, wnuczkami, docierają do dokumentów z IPN, materiałów prasowych i telewizyjnych, by odważnie, nonkonformistycznie i nieszablonowo nakreślić portret rolnika z Kobylej Głowy.

Polski gospodarz z opozycyjnym rodowodem

Rocznik 1929, działał w Batalionach Chłopskich, był więźniem Majdanka, później zmuszony do służby w „ludowym” Wojsku Polskim, studiował prawo we Wrocławiu. Helski kreślony przez Torza i współproducentów filmu wygląda na idealnego chłopa polskiego z końca XIX wieku – obrotny, przedsiębiorczy, nieustannie modernizujący swoje gospodarstwo, będący lokalnym liderem, czytającym i nowinki techniczne i literaturę, zapuszczający bardzo głęboko w polskiej, uprawianej przez siebie ziemi.

Zamachowiec na Jaruzelskiego nie jest tu człowiekiem znikąd, nie jest szaleńcem, jest – nie ma tu cienia przesady – „solą ziemi”. Widać to po synu i po wnuczkach, elokwentnie, czasami zadziornie, ale z oddaniem opowiadają o dziadku Stanisławie, jego pasji do polityki, rolnictwa, wolności i polskości. Helski wyrasta więc na dobrego gospodarza ale przecież w PRL-owskim kontekście – bez ostatecznej własności, z nieuczciwymi decyzjami władz partyjnych, złym gospodarowaniem w publicznym zarządzaniu. J

eden z przyjaciół Stanisława opowiada, że nie znali oni innego życia, ale wiedzieli, wyczuwali, że tak żyć jak komuna proponuje – nie chcą. W 1980 roku wybiło to wielką Solidarnością, do której przystąpił i Helski, stając się spiritus movens lokalnej aktywności opozycyjnej. Dwukrotnie podejmował głodówkę, by zatwierdzono Solidarność Rolników Indywidualnych. Jeździł on do Warszawy, do Poznania, do Wrocławia – wiecznie upominając się o samorządowość dla swoich ludzi. Udało się, choć – jak mówi polska historia – nie na długo.

Junta Jaruzela

Zdecydowanie Helskiemu późniejsze słodkie wyjaśnienia Jaruzelskiego musiały wydawać się szczególnie obłudne. Gospodarz z Kobylej Głowy był szykanowany wielopoziomowo, intensywnie, przebiegle. Oskarżono go o niegospodarność i zaorano jego ziemię. Postawiono przed sądem, zlicytowany jego ruchomy majątek a konserwator zabytków uznał jego dom za wyjątkową architekturę, przez co nie można było dokonać bez specjalnych zezwoleń nawet drobnych przebudów czy remontów. Na tym jednak gnębienie się nie skończyło – państwo Helscy zaczęli chorować, brakowało pieniędzy na lekarstwa a jedynego żywiciela rodziny – syna Roberta – wbrew prawu wcielono do wojska. Bez pracy, bez możliwości zarabiania, bez syna, z chorobami, bez majątku Helscy zaczęli odczuwać biedę. Gospodarz wymalował więc na fasadzie swojego domu napis:

„Żegnajcie pola i chaty,

zabrali syna w sołdaty”

Na ekranie widzimy jak z tamtej dumnej manifestacji pozostały dzisiaj szczątki liter. Helski angażuje się w działalność Solidarności Walczącej, pomaga rodzinom represjonowanych. On jednak i jego rodzina organizacyjnie, finansowo i zdrowotnie zostali jednak złamani na zawsze. Nawet amnestia Jaruzelskiego okazała się dla Helskiego problemem – gdy już miał szansę wygrać proces, okazało się, że wszystko decyzją Warszawy zostało anulowane, a więc rolnik nie miał prawa nawet do odszkodowania.

Znikąd nie było nadziei, rok 1989 także jej nie przyniósł.

Obłudna III RP

Ci ludzie zaczęli mówić innym językiem-wspomina jeden z przyjaciół Helskiego, z którym jeździli razem do Warszawy, do działaczy antykomunistycznego podziemia, którzy wówczas byli już posłami, senatorami. Niesamowicie gorzko odmalowane są te lata III RP, za którą tak tęskni dziś część Polaków. Helski pisał w swoich sprawach liczne odwołania, domagał się sądu, odszkodowania, sprawiedliwości, na jednym ze spotkań z Jaruzelskim powiedział mu o tym wprost – bez jakiejkolwiek reakcji.

Osamotnienie, bieda, niesprawiedliwość przy rosnących fortunach dawnej SB-ecji to cierpka lekcja demokracji w wydaniu „Okrągłego Stołu”.

I wtedy pojawia się w tej opowieści „Kamień z pola”. Helski wziął go najpierw dlatego, by położyć go przed generałem na stole jako gest oburzenia i demonstracji, że jego własna ziemia została reżimem Jaruzelskiego skażona. Ale na spotkaniu, na tych lepkich kłamstewkach byłego dyktatora myśl Helskiego uniosła się bardziej. „Oni nic nie zrozumieją” – tłumaczył później. Stanął cierpliwie w kolejce po autograf, ale zamiast prośby o podpis dał odpowiedź na tytułowe pytanie „Stan wojenny – dlaczego?”.

Kamienie z pola

Na tych wątkach opowieść o Helskim się nie kończy. W filmie występuje m.in. …Jacek Kurski, który wówczas zaprosił do studia telewizyjnego i Helskiego, i Jerzego Urbana. Elokwentnym mistrzem słowa okazał się wtedy nie Goebbels stanu wojennego ale właśnie polski rolnik z małej miejscowości na Śląsku. Urbanowi paliło się pod siedzeniem, chciał wychodzić ze studia, Helski prowadził swoją skazany na klęskę porażkę.

Twórcy dokumentu dotarli do wielu świadków wydarzeń, przypomnieli zdjęcia i nagrania z różnych epizodów życia Stanisława Helskiego, przeprowadzili rozmowę z jego synem, który nie doczekał premiery filmu – zmarł w trakcie zbierania materiałów. Wzruszające są kadry gdy młode kobiety, wnuczki zamachowca, czytają w piwnicy listy jakie do dziadka pisali Polacy po uderzeniu Jaruzelskiego – te z gratulacjami, te z pogróżkami, te pokazujące chaos tożsamościowy kraju i złość bezradnych byłych opozycjonistów.

Wstrząsające są łzy jego przyjaciela, Jerzego Gnieciaka, gdy wspomina biedę i schorowanie małżeństwa Helskich i tę bezradność wobec osaczenia ze strony systemu prawnego PRL, a później III RP (decyzja konserwatora zabytków do dziś pozostaje w mocy).

Z rozmów z twórcami filmu „Dlatego” wiem, że próbowali oni wielokrotnie skontaktować się z Moniką Jaruzelską, by poprosić ją o komentarz i wspomnienie tamtego wydarzenia z 1994 roku. Ich prośby i zapytania pozostały bez odpowiedzi – tak jak bez odpowiedzi pozostają tysiące pytań o odpowiedzialność powojennych elit za zbrodnie i grabieże na naszym państwie.

Znakomity dokument, drodzy Twórcy. Pozwólcie go Polakom szybko zobaczyć. Każdy uczciwy człowiek w naszym kraju ma coś ze Stanisława Helskiego: ten gniew, tę bezsilność, tę swoją osobistą drogę do godności, szczęścia i dobrobytu.

Wybory blisko: Dodruk [elektronicznych] pieniędzy: Wchodzi nowe świadczenie od państwa. Jedni dostaną 1588 zł, inni prawie dwa razy tyle.

Wybory blisko: Wchodzi nowe świadczenie od państwa. Jedni dostaną 1588 zł, inni prawie dwa razy tyle. rynek-zdrowia

• Źródło: Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej • 22 maja 2023

Pierwsze wypłaty planowane są już od 1 stycznia 2024 roku, a  kwota świadczenia wspierającego będzie powiązana z wysokością renty socjalnej. Wsparcie będzie przysługiwać w wysokości od 50 proc. do 200 proc. renty. Czyli na najwyższym poziomie wyniesie co najmniej 3176 zł.

Świadczenie wspierające będzie przysługiwać niezależnie od innych form wsparcia

  • Świadczenie wspierające będzie kierowane bezpośrednio do osoby z niepełnosprawnością, bez względu na wiek tej osoby.
  • Świadczenie wspierające będzie przysługiwać niezależnie od innych form wsparcia (osoby, które mają prawo do renty socjalnej, nadal będą ją pobierać).
  • Świadczenie będzie przysługiwać bez względu na osiągany przez osobę z niepełnosprawnościami dochód (brak kryterium dochodowego), będzie wolne od egzekucji.
  • Świadczenie wspierające będzie wypłacane na trzech poziomach. Pierwszy poziom będzie dotyczył osób z niepełnosprawnościami z najwyższym poziomem potrzeby wsparcia, drugi – dla osób z niepełnosprawnościami ze średnim poziomem potrzeby wsparcia, a trzeci dla osób z niepełnosprawnościami z kolejnym poziomem potrzeby wsparcia
  • Kwota świadczenia będzie powiązana z wysokością renty socjalnej, która w 2023 r. wynosi 1588,44 zł. Wsparcie będzie przysługiwać w wysokości od 50 proc. do 200 proc. renty socjalnej
  • Wysokość świadczenia będzie zależała od poziomuNajwyższe będzie równowartością 200 proc. renty socjalnej, co obecnie daje 3176 zł
  • Od 1 stycznia 2024 r. – świadczenie wspierające będzie dostępne dla osób z niepełnosprawnościami z najwyższym poziomem potrzeby wsparcia i będzie przysługiwać w wysokości 200 proc. renty socjalnej. Na kolejnych poziomach świadczenia zostaną uruchomione od 1 stycznia 2025 oraz od 1 stycznia 2026
  • Wsparcie będzie wolne od egzekucji i będzie przysługiwać niezależnie od innych form wsparcia. Osoby, które mają prawo do renty socjalnej, nadal będą mogły ją pobierać.
  • Jeżeli osoba z niepełnosprawnościami nie będzie pobierała własnego świadczenia wspierającego, to jej opiekun otrzymujący dotychczas świadczenie pielęgnacyjne, specjalny zasiłek opiekuńczy lub zasiłek dla opiekuna, będzie mógł je dalej pobierać na dotychczasowych zasadach.
  • Dla opiekunów, którzy zaprzestaną sprawowania opieki w związku z wprowadzeniem świadczenia wspierającego dla osób z niepełnosprawnościami, uruchomiony zostanie specjalny program ich aktywizacji z budżetem 100 mln zł rocznie.
  • Jeśli osoba z niepełnosprawnościami nie zdecyduje się na własne świadczenie wspierające, wówczas jej opiekun będzie mógł otrzymywać zmodyfikowane świadczenie pielęgnacyjne w dotychczasowej wysokości z możliwością dorabiania do wysokości 50% minimalnego wynagrodzenia, czyli do ok. 20 tys. zł rocznie.

[—-]

Groźne post-jagiellońskie mrzonki. Czy „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono” ?

Groźne post-jagiellońskie mrzonki. Czy „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono”?

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  23 maja 2023 tekst

Ileż tu się zbiegło zbiegów okoliczności! Najpierw pan ambasador Jan Emeryk Rościszewski puszcza farbę, że jak Ukraina nie będzie mogła obronić swojej niepodległości, to Polska „nie będzie miała innego wyjścia”, jak tylko włączyć się do wojny przeciwko Rosji. Ta wypowiedź została uznana za rodzaj samowolki, ale podejrzewam, że pan ambasador chlapnął, być może nieostrożnie, o tym, o czym się skądś dowiedział, a o czym my jeszcze nie wiemy. Na domiar złego pan ambasador Bartosz Cichocki powtórzył rewelacje pana ambasadora Rosciszewskiego niemal toczka w toczkę. Najwyraźniej „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono”.

W tej sytuacji lepiej rozumiemy, dlaczego rząd „dobrej zmiany” kupuje od Naszego Najważniejszego Sojusznika wszystko, co ten mu wtryni I podobno w ogóle się nie targuje. Opinii publicznej wmawia się, że to dlatego, żeby obronić się przed Putinem, że cały świat nas podziwia za to, że zadłużamy państwo do piątego, a może nawet szóstego pokolenia, żeby tylko wesprzeć kijowski reżim, który nawet specjalnie nie ukrywa swego lekceważenia dla „sługi narodu ukraińskiego”. Ale nawet na najdłuższej drodze trzeba zrobić pierwszy krok, toteż rząd i opozycja w osobie pana prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, który rok temu odbył w Ameryce bliskie spotkanie III stopnia z tamtejszymi wpływowymi Żydami: Ronaldem Lauderem i Sorosem juniorem, viribus unitis, ponad podziałami, zaczęli szarpać ruskiego niedźwiedzia za ogon, a szczery, – jak to często bywa z idiotami – sekretarz generalny PiS, pan Krzysztof Sobolewski, pod wpływem napompowania oszałamiającym gazem własnej propagandy zaproponował, by ruskiego ambasadora „wydalić”.

Ale to dopiero początek zbiegów okoliczności. Oto białoruski prezydent, którego nasi patrioci nazywają „uzurpatorem”, bo nie ustąpił miejsca pani Swietłanie, z którą pan prezydent Duda z innymi pretoriany, na polecenie Naszego Najważniejszego Sojusznika, zabawiał się w mocarstwowość, pojechał do Moskwy na obchody dnia pobiedy i tam zaniemógł. Od razu pojawiły się pogłoski, że Putin go otruł. Oczywiście wszystko to być może, bo Putin – jak wiadomo – jest zdolny do wszystkiego – ale głupi nie jest. W jakim celu miałby otruwać prezydenta Łukaszenkę, skoro on, wprawdzie niechętnie – bo tylko rząd „dobrej zmiany” z panem prezydentem Dudą na dokładkę, robi takie rzeczy w podskokach – ale spełnia wszystkie żądania Putina, w którego objęcia, razem z całą Białorusią, wepchnęła go właśnie zabawa naszych statystów w mocarstwowość?

To już prędzej mogłaby go otruć CIA – a na to podejrzenie naprowadziła mnie nieoczekiwana deklaracja pani Swietłany, która przecież jest prowadzona przez amerykański wywiad. Otóż pani Swietłana ni stąd, ni zowąd oświadczyła, że gotowa jest wziąć odpowiedzialność za losy narodu białoruskiego, ale dopiero po śmierci Aleksandra Łukaszenki. Z obfitości serca usta mówią – jak powiada Pismo Święte – toteż jeśli oficer prowadzący panią Swietłanę z ramienia CIA ukazał jej takie świetlane perspektywy, to już nie mogła wytrzymać, żeby nie zakomunikować tego stęsknionemu narodowi białoruskiemu. No dobrze – ale skąd oficer wiedział, że Aleksander Łukaszenka dogorywa? Cóż – wywiad, jak to wywiad – coś tam musi wiedzieć, zwłaszcza gdyby Łukaszenkę podtruła ta sama centrala.

Nie jest przecież żadną tajemnicą, że na takiego na przykład Fidela Castro CIA zorganizowała kilkadziesiąt zamachów, więc dlaczego nie miałaby zrobić tego jeszcze raz na Aleksandra Łukaszenkę, w dodatku w Moskwie, żeby w razie czego podejrzenie padło na Putina, który w ten sposób do swoich zbrodni przeciwko ludzkości dołożyłby jeszcze jedną? Mówi się, że pierwszorzędni fachowcy od takich rzeczy są w Mosadzie i GRU, a w tej sytuacji byłoby dziwne, gdyby wśród amerykańskich twardzieli nie znalazł się ani jeden taki.

Ale to wszystko to tylko domysły, dopóki kropki nad „i” nie postawił dowódca sławnego banderowskiego pułku „Azow”, w którym pani wicemarszałek Małgorzata Gosiewska przeszła, nazwijmy to, „chrzest bojowy”. Otóż wyraził on gorące pragnienie serca gorejącego, by zaatakować Białoruś, wyrażając jednocześnie nadzieję, że Polska w tym przedsięwzięciu pomoże. Jak wiadomo, rozszerzenie wojny na inne państwa Europy Środkowej jest od początku marzeniem prezydenta Zełeńskiego, na razie nieosiągalnym z powodu sprzeciwu państw poważnych. Jeśli jednak Nasz Najważniejszy Sojusznik uznałby, że wojna z Rosją do ostatniego Ukraińca, to za mało i podkręcił pana prezydenta Dudę, Naczelnika Państwa i innych dygnitarzy, żeby również Polskę wkręcili w maszynkę do mięsa w dodatku tak, żeby to ona napadła na Białoruś, a wtedy USA nie miałyby wobec Polski żadnych zobowiązań, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że zrobiliby to w podskokach? Co tu dużo gadać; sprytnie to wszystko zostało pomyślane; Łukaszenka dogorywa, Pani Swietłana sika po nogach z niecierpliwości, banderowcy wszystko już zaplanowali, więc brakuje tylko tego, żeby do akcji weszła nasza niezwyciężona armia. Wprawdzie teraz, razem z ministrem Błaszczakiem i Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych zajęta jest obroną własnych tyłków i poszukiwaniem kozła ofiarnego, na którego można by zwalić winę za „ruską” rakietę, co to niezauważona doleciała aż pod Bydgoszcz – ale przecież, jak Nasz Najważniejszy Sojusznik zatrąbi do ataku, to tych ruskich rakiet może spaść znacznie więcej, więc kto by się zajmował tamtą, która w dodatku była bez prochu? Wszystko zatem może zakończyć się wesołym oberkiem.

Obywatelom zaś się powie, że oto, jako dojrzewające mocarstwo, wkraczamy na stary szlak jagielloński, by rozpocząć odbudowę Rzeczypospolitej Trojga, albo nawet Pięciorga Narodów – bo co będziemy sobie żałować? Już tam pierwszorzędni amerykańscy fachowcy wiedzą, jak nam podkadzić i jak nas zaczadzić. W 1877 roku wieku podpuszczali nas w ten sam sposób Angielczykowie, kibicujący Turcji przeciwko Rosji, a jeden taki, pan Butler Johnstone, tak nas kochał, że w wiedeńskim kościele św. Stefana zamówił nawet mszę na intencję wyzwolenia Polaków z niewoli rosyjskiej – żeby tylko Polacy wywołali powstanie na Podolu i Ukrainie. Ale książę Adam Sapieha powiedział, że owszem, ale tylko w przypadku, gdy Anglia i Austria wypowiedzą Rosji wojnę. Ponieważ ani jedno ani drugie w ogóle o tym nie myślało, wszystkie przygotowania wstrzymał i nawet z własnej kieszeni zapłacił p. Johnstone 10 tys. funtów, które ten ponoć zadatkował na zorganizowanie powstania. Ale książę Sapieha już nie żyje, więc dziś nie byłoby komu wyperswadować panu prezydentowi Dudzie i innym mężykom stanu tę awanturę.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

===========================

mail:

Od chwili, gdy Stany Zjednoczone wzięły pod swoją kuratelę Stepana Banderę, nie są to żadne mrzonki post-jagiellońskie,
ale konsekwentne przygotowywanie rozbicia Rosji przy pomocy U.  
Wiedział dobrze o tym już gen. Anders, gdy ręczył Brytyjczykom za oficerów SS Galizien jako za dobrych polskich wojskowych, ratując ich przed wyrokiem śmierci. 
Wymowne jest milczenie KK w tej sprawie.
Ale, jak powiedział Henry Kissinger, biada wrogom Ameryki, ale jeszcze większe biada jej przyjaciołom. 

 Rzecznik Praw Pacjenta za zabijaniem małych pacjentów

ZiR
2023.0522m
https://www.zycierodzina.pl/pomoc/2023.0522m.html

Szanowny Panie, Drogi Obrońco Życia Dzieci!

Czy będzie Pan kiedyś potrzebował pomocy Rzecznika Praw Pacjenta? Proszę uważać – aby stanął w Pańskiej obronie, musi Pan być wystarczająco duży, silny i zdrowy. Rzecznik właśnie miał okazję wziąć w obronę nienarodzone dzieci, ale postanowił ich nie ratować, tylko przyłożyć rękę do tego, aby zabijano ich więcej.

Jestem w ogromnym szoku… Przecież dziecko przed narodzinami także jest pacjentem. Jednak Bartłomiej Chmielowiec – obecny RPP – nie przejmuje się losem najmniejszych i najbardziej bezbronnych. Wydał opinię, z której cieszy się proaborcyjna Federa oraz inne organizacje popierające mordowanie dzieci. Chmielowiec uważa, że jeśli matka dziecka ma problemy psychiatryczne, to należy zamordować jej poczęte dziecko.

Szczegóły tej bulwersującej sprawy omawiam w poniższym video – zapraszam Pana do obejrzenia i podzielenia się materiałem z innymi.

Gdyby YouTube usunął nagranie, jest ono także na portalu BanBye: https://banbye.com/watch/v_MOW34AERiQat

Serdecznie Pana pozdrawiam!

Laura Lipińska

Laura Lipińska
Fundacja Życie i Rodzina
zycierodzina.pl

Koszt zielonego komunizmu dla Polski: Ok. 600 mld zł w 6 lat. Potem rośnie.

Koszt zielonego komunizmu dla Polski: Ok. 600 mld zł w 6 lat.

Koszty „zielonej transformacji” przekraczają możliwości polskich spółek energetycznych.

Gigantyczna kwota, a do 2050 roku może ona sięgnąć 200 mld euro, czyli ponad 900 mld zł.

koszty-zielonej-transformacji

Według wyliczeń inwestycje w transformację polskiego rynku energetycznego do 2030 roku sięgną nawet 135 mld euro, czyli ok. 600 mld zł.

To kilkukrotnie przekracza możliwości inwestycyjne polskich spółek, na których spoczywa ciężar tej transformacji. 

Jak pokazuje raport „Polska ścieżka transformacji energetycznej”, opracowany przez firmę doradczą EY na zlecenie Polskiego Komitetu Energii Elektrycznej, proces „zielonej transformacji” unijnej, wprowadzany pod pretekstem „walki z globalnym ociepleniem”, wymaga ogromnych nakładów finansowych. Według analityków inwestycje na ten cel do 2030 roku sięgną nawet 135 mld euro, czyli ok. 600 mld zł. Tyle właśnie wynoszą kompleksowe potrzeby inwestycyjne polskiej energetyki wraz z ciepłownictwem.

Ta niezbędna modernizacja polskiej energetyki i związane z nią działania osłonowe przekraczają możliwości inwestycyjne polskich przedsiębiorstw, na których spoczywa ciężar transformacji. Dlatego liczymy na wsparcie sektora energetycznego środkami z funduszy europejskich. Tylko dzięki dodatkowym funduszom, przede wszystkim z UE, będzie możliwe zapełnienie tej luki inwestycyjnej, wynikającej z realizacji przez Polskę celu osiągnięcia neutralności klimatycznej – mówi agencji Newseria prezes PGE, Wojciech Dąbrowski.

Jak wynika z szacunków EY, potencjał inwestycyjny czterech największych grup energetycznych – czyli PGE, Enei, Tauronu i Energi – z uwzględnieniem bezpiecznego, lecz już wysokiego poziomu zadłużenia wynosi w latach 2021–2030 około 29 mld euro. Ta wycena została oparta na zaktualizowanej sytuacji ekonomicznej spółek, analizie ich planów inwestycyjnych i związanych z nimi dodatkowych przepływów pieniężnych.

Oznacza to, że – nawet po uwzględnieniu dużego zaangażowania wszystkich pozostałych uczestników rynku energetycznego w modernizację tego sektora – do zapełnienia wciąż pozostaje znacząca luka inwestycyjna – mówi Dąbrowski.

Analitycy EY szacują niedobór środków finansowych na 77 mld euro, z których część być może pokryją środki unijne, ale to melodia przyszłości. Sektor energetyczny będzie musiał o te pieniądze konkurować z innymi branżami gospodarkami, liczącymi na finansowy zastrzyk, np. z gazownictwem czy transportem. Według analityków EY możliwe środki UE i budżetu państwa do przeznaczenia na transformację energetyczną to 69 mld euro. Do tego zaliczane są fundusze m.in. z Instrumentu Odbudowy i Zwiększenia Odporności, Polityki Spójności, Funduszu Sprawiedliwej Transformacji czy Funduszu Transformacji Energetyki. To jednak oznacza, że w najbardziej optymistycznym scenariuszu pozostała do zapełnienia luka inwestycyjna wyniesie co najmniej 8 mld euro.

Według szacunków kumulacja wydatków inwestycyjnych związanych z transformacją energetyczną przypadnie na lata 2023–2030. I może mieć ona istotny wpływ na kondycję finansową polskich spółek energetycznych. Dlatego planowanie dalszego rozwoju sektora energii wymaga silnego wsparcia finansowego na kontynuację transformacji energetycznej w dłuższej perspektywie – podkreśla prezes Rady Zarządzającej Polskiego Komitetu Energii Elektrycznej.

W dłuższej perspektywie czasowej skala inwestycji i wyzwań polskiej energetyki dążącej do osiągnięcia zeroemisyjności będzie jeszcze większa. Według wyliczeń zawartych w raporcie EY do 2050 roku może ona sięgnąć nawet 200 mld euro, czyli ponad 900 mld zł.

Polska zrealizowała unijne cele wyznaczone na 2020 rok, czyli ograniczenie emisji gazów cieplarnianych o 20 proc. w porównaniu z 1990 rokiem. Jednocześnie polska energetyka osiągnęła udział odnawialnych źródeł w końcowym zużyciu energii na poziomie 16,1 proc., przekraczając cel wyznaczony przez UE.

Zgodnie z rządowymi założeniami do 2049 roku planowane jest w Polsce odejście od wydobycia węgla, co będzie stanowić duże wyzwanie dla całego sektora energetycznego. Będzie też wymagać gruntownych, kosztownych przemian społeczno-ekonomicznych głównych regionów górniczych. Równolegle z ograniczaniem udziału węgla i innych paliw w miksie energetycznym Polska będzie inwestować w niskoemisyjne źródła – najwięcej w elektrownie wiatrowe na morzu i energetykę jądrową. Ten proces ma przebiegać zgodnie z dwoma dokumentami strategicznymi: Polityką energetyczną Polski do 2040 (PEP2040) oraz Krajowym planem na rzecz energii i klimatu (KPEiK). Oba są w trakcie nowelizacji, ponieważ powstały przed planowanym zwiększeniem celów redukcyjnych zawartych w pakietach „Fit for 55” (zakładającego redukcję emisji gazów cieplarnianych do 2030 roku o 55 % w stosunku do poziomów z roku 1990 (wcześniejsze założenia mówiły o 40% redukcji) oraz REPowerEU.

Min. Cieszyński i respiratory-widmo. Prokuratura dalej nie podjęła decyzji. Rekord Polski w przewlekłości.

Cieszyński i respiratory-widmo. Prokuratura dalej nie podjęła decyzji. Rekord Polski w przewlekłości.

respiratory-widmo-a-prokuratura

Już 400 dni – tyle czasu Prokuratura Okręgowa w Warszawie waha się nad wszczęciem postępowania ws. Janusza Cieszyńskiego i tzw. afery respiratorowej. Jak przypomina portal wp.pl, zgodnie z prawem prokuratura ma na wydanie takiej decyzji 30 dni.

„Od ekspertów słyszymy, że śledczy ustanowili rekord Polski w przewlekłości, a temat może być związany ze sporem Zbigniewa Ziobry z premierem” – donosi wp.pl.

W sprawie chodzi o zakup respiratorów na początku ogłoszonej pandemii. Cieszyński był wówczas wiceministrem zdrowia. A ministrem – Łukasz Szumowski.

6 kwietnia 2022 roku katowicka delegatura Najwyższej Izby Kontroli doszła do wniosku, że mógł on popełnić przestępstwo i wyrządzić szkodę majątkową w wielkich rozmiarach Skarbowi Państwa. W związku z tym skierowała zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa do Prokuratury Okręgowej w Warszawie.

Prokuratura jednak nie spieszy się z podjęciem decyzji w tej sprawie. Jak przekazała rzecznik Aleksandra Skrzyniarz, „postępowanie znajduje się na etapie czynności sprawdzających”.

W ocenie ekspertów, przeszło rok czekania na decyzję, to szmat czasu. – To bardzo, bardzo długo. Pracowałam przy najpoważniejszych sprawach gospodarczych w prokuraturze okręgowej i nie przypominam sobie, by w jakiejkolwiek sprawie czynności sprawdzające trwały ponad rok – wskazała prok. Katarzyna Szeska ze stowarzyszenia „Lex Super Omnia”, cytowana przez wp.pl.

Jak podkreśliła, na tym etapie prokuratura ma jedynie zgromadzić niezbędne dokumenty, aby na tej podstawie podjąć decyzję, czy zajmować się dalej sprawą czy też nie doszło do popełnienia przestępstwa.

Przypomnijmy, że do zakupu respiratorów-widmo miało dojść w kwietniu 2020 roku. To właśnie wtedy resort zdrowia podpisał umowę na dostawę 1 241 respiratorów. Dostarczyć sprzęt miała firma E&K, założona przez Andrzeja I., który niemal rok temu miał umrzeć w Albanii. Wcześniej zajmował się on m.in. handlem bronią i został wpisany na czarną listę ONZ.

Mimo że MZ zamówiło ponad tysiąc respiratorów, Andrzej I. dostarczył ich tylko 200. Ponadto były wadliwe i bez gwarancji producenta. Później zniknął. Głośno o nim zrobiło się znów po jego tajemniczej śmierci w czerwcu 2022 roku.

Pandemiczny resort zdrowia wydał na ten cel 150 mln zł z pieniędzy podatników. Cieszyński zaś utrzymuje, że podpisał umowę, ponieważ było duże zapotrzebowanie na respiratory, a firmę Andrzeja I. miała rekomendować sama Agencja Wywiadu.

Dlaczego prokuratura zwleka z decyzją o wszczęciu postępowania lub odmowie? – Zakładam, że powodem tak długiego postępowania sprawdzającego może być to, że prokurator nie otrzymał jeszcze instrukcji co do kierunku działania od swoich przełożonych. Tak wygląda obecnie „niezależność” prokuratury stwierdziła prok. Szeska.

Jak podkreślił adwokat Radosław Płonka, według ustawodawcy po upływie 6 tygodni „dochodzi do przewlekłego działania prokuratury w zakresie sprawdzania, czy należy wszcząć postępowanie”. W tym przypadku ciągnie się to od ponad roku.

– Z 13-miesięcznym postępowaniem sprawdzającym nie spotkałem się nigdy, to ewenement. Strach myśleć, ile trwałoby właściwe postępowanie prokuratorskie – zaznaczył wspólnik w kancelarii Płonka Ozga Sokolnicki i ekspert prawny BCC.

Jak dodał, jeśli nie da się jednoznacznie ocenić zasadności złożonego zawiadomienia, wówczas prokuratura powinna wszcząć postępowanie, a później ewentualnie je umorzyć.

Główny Inspektor Sanitarny [GIS] dostanie 28 mln zł m.in. na zatrudnienie 181 uchodźców z Ukrainy.

Główny Inspektor Sanitarny [GIS] dostanie 28 mln zł m.in. na zatrudnienie 181 uchodźców z Ukrainy.

2023-05-05 28-mln-zl-m.in-na-zatrudnienie-uchodzcow-z-ukrainy

181 uchodźców z Ukrainy ma zatrudnić sanepid, a 300 pracowników inspekcji ma mieć lekcje języka ukraińskiego. GIS dostał ekstra pieniądze do wykorzystania w tym roku – chodzi o blisko 28 mln zł.

Sanepid dostanie pieniądze unijne poza konkursem. Chodzi o środki z Unii Europejskiej – są one dla osi priorytetowej VII Wsparcie REACT-EUdla obszaru zdrowia Programu Operacyjnego Wiedza Edukacja Rozwój. Ministerstwo Zdrowia, jako instytucja pośrednicząca w przyznawaniu funduszy UE podpisało już z GIS umowę. Kwota przyznanego dofinansowania wynosi 27 745 842 zł. Co za to będzie?

Odpowiedź na braki kadrowe w inspekcji?

Projekt, na który przyznano dotację, nosi nazwę „Wzmocnienie nadzoru sanitarno-epidemiologicznego Polski”. Będzie realizowany przez Głównego Inspektora Sanitarnego przy współudziale organów Państwowej Inspekcji Sanitarnej.

Jak czytamy na ministerialnej stronie, głównym celem projektu jest wzmocnienie systemu nadzoru sanitarno-epidemiologicznego Polski poprzez m.in.:

  • zwiększenie kompetencji miękkich i znajomości języka ukraińskiego 300 pracowników jednostek Państwowej Inspekcji Sanitarnej oraz
  • przeszkolenie i zatrudnienie w organach Inspekcji na terenie całego kraju 181 uchodźców z Ukrainy.

Projekt będzie realizowany do końca tego roku.   

Warto przypomnieć, że inspekcja od lat boryka się z problemami kadrowymi z powodu niskich zarobków.

===========================

[—]

Wolna wola a opieka boska. [Anegdotka, nie teologia].

Podczas ogromnej powodzi nastąpiła ewakuacja ludności.

Łodzie podpłynęły pod dom pewnego człowieka aby zabrać jego, jego rodzinę i dobytek w bezpieczne miejsce.

Chłopina pozwolił odpłynąć swojej rodzinie a sam z dobytkiem został twierdząc, że on dobry chrześcijanin i Pan Bóg nie pozwoli go skrzywdzić naturze.

Po tygodniu łódź podpływa i  strażnicy namawiają go do ewakuacji. A on znowu swoją śpiewkę że on dobry chrześcijanin, wierzy w Boga itd. Oddał tylko dobytek.

Kiedy po paru dniach podpływają – chłop siedzi na dachu a wokół tylko woda. Tym razem też nie chce się wynieść i twierdzi, że Pan Bóg nie da mu zginąć.

Po trzech dniach jednak wszystko zalane i człowieka już niema. Kiedy stanął przed obliczem Pana Bogu mówi z wyrzutem. “Panie Boże ja tak ci zawierzyłem a tyś mnie opuścił.”

Bóg odpowiedział mu: “a po cóż ja trzykrotnie wysyłałem po ciebie łódź, a tyś nie skorzystał?!”

Na wojennej ścieżce

Na wojennej ścieżce

Stanisław Michalkiewicz na-wojennej-sciezce

„Majówa” wprowadza cały nasz nieszczęśliwy kraj w nirwanę nawet bardziej niż Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Nawet nie dlatego, że trwa dłużej, tylko że pozbawiona jest tradycyjnych zajęć, którymi wypełnione są święta katolickie. Na Boże Narodzenie nawet ateiści ubierają choinkę, a jeśli należą do nietypowych spośród 77 płci, to się potem pod tą choinką bzykają.

Katolicy w tym czasie zasiadają do Wigilii, a potem maszerują na Pasterkę, po której trzeba odespać, żeby ponownie zasiąść do świątecznego stołu, gdzie przy wódeczce czy białym lub czerwonym winie („Ryby, drób i cielęcina lubią tylko białe wina, zaś pod woły, sarny, wieprze jest czerwone wino lepsze. Frukty, deser i łakotki lubią tylko wina słodkie, zaś szampana – wie i kiep – można podczas, po i przed”) można spokojnie podsumować wszystkie aspekty życia politycznego i życia w ogóle.

A zaraz potem jest Sylwester, w trakcie którego trzeba przywitać Nowy Rok, po czym święto Trzech Króli, których liczbę pan Ryszard Petru rozmnożył do sześciu, zamyka okres świąteczny i następuje bolesny powrót do rzeczywistości. Wielkanoc trwa krócej, przy czym i tu mamy pewne zmiany, bo coraz więcej parafii urządza Rezurekcję nie w niedzielny poranek, jak to było wcześniej, tylko w sobotni wieczór. Upatruję w tym tendencję do zlewania się chrześcijańskich świąt ze świętami żydowskimi, a konkretnie – z szabasem.

Pierwszy krok w tym kierunku został zrobiony jeszcze za pierwszej komuny, kiedy to w roku 1981 między rządem a „Solidarnością” rozgorzała batalia o wolne soboty, w następstwie której poległ rząd premiera Józefa Pińkowskiego, któremu zdradziecki cios wymierzył Mieczysław. F. Rakowski. Dzisiaj mało kto już o tym pamięta, chociaż warto, bo nawet na najdłuższej drodze trzeba postawić pierwszy krok.

Skoro tedy „majówka” wprowadza cały nasz nieszczęśliwy kraj w nirwanę, to czyż nie stwarza to znakomitej okazji, by nie tylko rząd „dobrej zmiany”, ale również Volksdeutsche Partei, ponad podziałami, niepostrzeżenie postawił pierwszy krok na drodze do wejścia w wojnę z Rosją?

Jest szansa, że grillujący obywatele nic nie zauważą, no a potem, w obliczu faktów dokonanych, będzie już za późno na jakikolwiek odwrót. Warto zwrócić uwagę, że rząd „dobrej zmiany” w identyczny sposób przerabia nasz nieszczęśliwy kraj z powrotem na państwo socjalistyczne. Mam na myśli bogatą serię programów rozrzutnościowych, przy pomocy których władza przekupuje obywateli ich własnymi pieniędzmi.

W ramach kampanii wyborczej Naczelnik Państwa właśnie skrytykował „liberalizm”, że był niewrażliwy na głodujące dzieci. Socjalizm na takie rzeczy jest uwrażliwiony niczym pan Jerzy Owsiak, toteż – żeby dzieciom dogodzić – najpierw odbiera ich rodzicom pieniądze jak nie w podatkach, to w inflacji, jak nie w inflacji, to w kosztach obsługi długu publicznego – a potem okruszki z tych odebranych pieniędzy triumfalnie wręcza tymże rodzicom, którzy piszczą z radości i głosują na „dobrą zmianę”.

W ten sposób państwo wpychane jest w jednokierunkową uliczkę, z której właściwie nie ma odwrotu, bo – po pierwsze – te programy rozrzutnościowe mają charakter praw nabytych, które trudno ludziom odebrać, o czym przekonał się kiedyś sam Adolf Hitler. Zdymisjonował on, a nawet w styczniu 1942 roku wyrzucił z wojska generała Ericha Hepnera, który zignorował jego rozkaz zabraniający odwrotu spod Moskwy. Sęk w tym, że generał Hepner, odznaczony Ritterkreuz za kampanię w Polsce, był w okresie przedemerytalnym, w związku z czym odwołał się do niezawisłego, hitlerowskiego sądu, że ta decyzja Führera narusza jego prawa nabyte do emerytury. I niezawisły sąd przyznał mu rację! Niewiele mu to pomogło, bo po nieudanym zamachu na Hitlera w lipcu 1944 roku został aresztowany i skazany na śmierć przez powieszenie, więc nie zdążył się swoją emeryturą nacieszyć, ale nie o to chodzi, tylko o pokazanie, że nawet hitlerowskie niezawisłe sądy stały na nieubłaganym stanowisku trwałości praw nabytych.

Po drugie: liczba obywateli objętych tymi programami będzie tak duża, że nikt – może poza Konfederacją – nie odważy sie podnieść na nie ręki – o czym świadczy podjęcie przez Donalda Tuska licytacji z Naczelnikiem Państwa na „babciowe”. Pokazuje to, że Volksdeutsche Partei chce tylko zastąpić pretorianów Naczelnika przy korytku, czemu specjalnie dziwić się nie powinniśmy, bo przecież IV Rzesza nie może w jakiś zasadniczy sposób różnić się od Rzeszy III.

Wróćmy jednak do przygotowań do wojny z Rosją, jakie podjął zarówno rząd „dobrej zmiany”, jak i nieprzejednana opozycja w osobie pana Rafała Trzaskowskiego. Pod koniec kwietnia mianowicie pieniądze na kontach rosyjskiej ambasady i rosyjskiego przedstawicielstwa handlowego zostały przejęte z Santander Banku przez polską prokuraturę. Rosyjski ambasador w Warszawie mówi o „dużych sumach” i zarzuca Polsce naruszenie konwencji wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych. Warto dodać, że te konta zostały zablokowane już w marcu 2022 roku pod pretekstem, że zgromadzone na nich środki mogą być użyte do „finansowania terroryzmu” albo „prania brudnych pieniędzy”. Rosjanie w ramach retorsji zablokowali konta polskiej ambasady w Moskwie, pewnie też pod pretekstem, że pieniądze stamtąd mogą być użyte do „finansowania terroryzmu”, no i oczywiście do „prania brudnych pieniędzy”. Przejęcie zaś nastąpiło w postaci „zmiany formy prawnej” przechowywania środków objętych blokadami.

Na tym przykładzie widzimy, ile racji miał Józef Stalin, kiedy taką wagę przykładał do językoznawstwa. Kto by pomyślał, że kradzież pieniędzy zostanie nazwana „zmianą formy prawnej”? Jakby tego było mało, tuż przed rozpoczęciem „majówki” pan Rafał Trzaskowski nakazał przeprowadzenie „egzekucji komorniczej” budynku przy ulicy Kieleckiej w Warszawie, w którym mieściła się szkoła dla dzieci pracowników rosyjskiej ambasady.

Jak widzimy, zarówno rząd „dobrej zmiany”, jak i nieprzejednana opozycja, ramię w ramię realizują przygotowania do wojny z Rosją, o których wspominał pan ambasador RP w Paryżu, Jan Emeryk Rościszewski, a potwierdził ambasador RP w Kijowie, pan Bartosz Cichocki. Co na to Rosja – tego jeszcze nie wiemy, bo na razie nasza niezwyciężona armia namawia się, co właściwie spadło w lesie pod Bydgoszczą. Judenrat „Gazety Wyborczej” już wywąchał, że to była ruska rakieta *), więc rozumiem, że w ten sposób pragnie wnieść swój wkład we wkręcenie Polski w maszynkę do mięsa, ale wojsko nabrało wody w usta. Czy przypadkiem nie dlatego, że pan generał Skrzypczak, do niedawna uchodzący obok pana generała Polko za największego jastrzębia, twierdzi, że Ukraina „nie jest zdolna do kontrofensywy”? Jeśli to prawda, to rzeczywiście wygląda to, że Polska już wkrótce nie będzie miała innego wyjścia.

=================

*) mail: To była sowiecka rakieta, więc najpewniej wystrzelona z Ukrainy, bo oni taki złom jeszcze używają. Ale o tym – sza…

Firtasz górą: Uszczelnienie granicy z Ukrainą nie pomogło. Ceny zbóż rekordowo niskie. Afera zbożowa trwa.

Firtasz górą: Uszczelnienie granicy z Ukrainą nie pomogło. Ceny zbóż rekordowo niskie. Afera zbożowa trwa.

19 maja 2023 uszczelnienie-granicy-z-ukraina-nie-pomoglo

Sytuacja polskich rolników stale się pogarsza – a opłacalność produkcji żywności w Polsce systematycznie maleje. Jednym z większych wstrząsów, jaki pogorszył położenie sektora rolnego była niedawna afera zbożowa – kiedy przez brak kontroli i reakcji władz na ostrzeżenia na krajowy rynek przedostały się ogromne ilości zagranicznego zboża niskiej jakości. Niestety – spóźnione uszczelnienie granicy sytuacji nie poprawiło – a ceny zboża osiągają najniższe pułapy w historii – relacjonował minister rolnictwa. 

– Ceny zboża na rynkach sięgają historycznych minimów, stąd decyzja rządu o zwiększeniu dopłat dla rolników do sprzedawanego zboża – oświadczył w piątek w Nowych Proboszczewicach koło Płocka na Mazowszu Robert Telus.

Jak podkreślał polityk, w piątek cena pszenicy na paryskiej giełdzie MATIF spadła do 220 euro za tonę, co jest wartością najniższą od wielu lat. Jak dodał, rząd zauważył, że od paru dni sprzedaż zboża przez rolników w Polsce maleje, stąd decyzja o podniesieniu kwoty dopłat do sprzedawanego zboża, które w przypadku pszenicy zostały podniesione do 3025 zł od hektar.

– Cały czas chodzi o to, aby rolnicy sprzedali magazynowane zboże, aby zrobić miejsce w magazynach przed żniwami – tłumaczył minister. – To są wielkie koszty dla państwa, ale i dla podatników, bo to są pieniądze podatników, ale zagospodarowane w ten sposób, że w trudnych momentach dla rolników jesteśmy z nimi i wspieramy ich – tłumaczył Telus. [ależ bla-bla… md]

(PAP)/ oprac. FA

Polska emerytura dla Ukraińców po jednym dniu pracy? TAK… ale „nie jest to informacja publiczna”.

Polska emerytura dla Ukraińców po jednym dniu pracy? Nie jest to informacja publiczna”.

Interwencja poselska Konfederacji

maj 19, 2023 polska-emerytura-dla-ukraincow-po-jednym-dniu-pracy

W czwartek (18.05.2023) poseł Konfederacji Krzysztof Bosak oraz kandydat tej partii w najbliższych wyborach Grzegorz Płaczek udali się do Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej, żeby w trybie interwencji poselskiej złożyć zapytanie o to, czy prawdą jest, że obywatel Ukrainy, który nabył uprawnienia emerytalne na Ukrainie, może po jednym dniu pracy w Polsce otrzymywać minimalną polską emeryturę.

O sprawie polskich emerytur dla Ukraińców zrobiło się głośno, gdy w kwietniu br. w sieci pojawiło się nagranie, na którym Ukrainka instruuje swoich rodaków, jak otrzymać takie świadczenie. Wyjaśnienie brzmi tak: Ukraińska emerytka przyjeżdża do Polski i zatrudnia się na umowę o pracę lub umowę zlecenie, pracuje przez tydzień, a potem składa dokumenty do ZUS i dostaje świadczenie w wysokości 1588 zł brutto niezależnie od tego, czy zostanie w Polsce, czy też wróci na Ukrainę.

W reakcji na ten instruktaż Grzegorz Płaczek zadzwonił do ZUS i zapytał, czy to prawda. Urzędniczka wytłumaczyła, że polska minimalna emerytura w wysokości 1588 zł przysługuje wyłącznie tym ukraińskim emerytom, którzy zostaną w Polsce. Będą oni wtedy otrzymywali emeryturę ukraińską, a Polska dopłaci tyle, żeby całe świadczenie było na poziomie polskiej emerytury minimalnej. Jeśli natomiast ukraiński emeryt, który nabył prawo do polskiej emerytury, wróci na Ukrainę, to ZUS wypłaca mu tylko taką kwotę, jaką faktycznie wypracował ze składek płaconych w Polsce.

Na pytanie, w jaki sposób sprawdzane jest faktyczne miejsce pobytu ukraińskiego emeryta uprawnionego do polskiej emerytury, urzędniczka wyjaśniła, że ZUS wysyła raz w roku pismo na podany przez niego polski adres. Jeśli nie ma odpowiedzi, to wypłata świadczenia może zostać wstrzymana.

Ale jeśli emeryt, który mieszka na Ukrainie, zostanie powiadomiony o tej korespondencji i przyjedzie do Polski, żeby fałszywie poświadczyć, że mieszka pod wskazanym adresem, to świadczenie nadal jest wypłacane.

Po tej rozmowie Grzegorz Płaczek wysłał w tej sprawie pisemne zapytanie do ZUS, ale odmówiono mu udzielenia odpowiedzi argumentując, że „nie jest to informacja publiczna”. W związku z tym Płaczek poprosił Konfederację o podjęcie interwencji poselskiej w tej sprawie.

– Wiemy już, że instytucje państwa polskiego nie poradziły sobie z weryfikowaniem zamieszkania w Polsce przy wypłacie innych świadczeń i mamy również informacje prasowe o tym, że odzyskiwanie wyłudzonych świadczeń właściwie w ogóle nie idzie do przodu, bo nie ma do tego żadnych narzędzi – powiedział Krzysztof Bosak podczas konferencji prasowej przed budynkiem ministerstwa. Podkreślił, że oczekuje „konkretnych odpowiedzi” dotyczących praktyki w zakresie wypłaty polskich emerytur Ukraińcom.

[WIDEO] w oryg. md

Wojna: Przyszła również nasza katastrofa: Rolnictwo i inflacja.

Wojna: Przyszła również nasza katastrofa: Rolnictwo i inflacja.

Witold Modzelewski 2023-05-19 przyszla-rowniez-nasza-katastrofa

Dwa istotne wydarzenia trwale zmieniły a w zasadzie zburzyły propagandowy obraz wojny rosyjsko-ukraińskiej, który bezwzględnie, nie szczędząc środków zbudowano przez miniony rok z udziałem zwłaszcza „wolnych mediów”.

Pierwszym, najważniejszym jest ekonomiczna katastrofa polskiego rolnictwa w wyniku nieoclonego napływu ukraińskich płodów rolnych. Drugim jest równie masowy wyciek tajnych dokumentów amerykańskich dotyczących tej wojny. Pierwsze z nich unaoczniły (boleśnie) oczywistą tezę, że prowojenna polityka wschodnia jest dla nas nie tylko całkowicie nieopłacalna, lecz wręcz katastrofalna ekonomicznie.

Straty liczone w dziesiątkach lub nawet setkach miliardów złotych są bezpowrotne i bezsensowne, bo nie mają obiektywnie żadnego wpływu na wynik ten wojny. Umożliwienie nieograniczonego zbytu płodów rolnych kilku „międzynarodowym koncernom”, które przejęły istotną część lub nawet większość gruntów ornych na Ukrainie, nie ma żadnego znaczenia militarnego.

Wojska ukraińskie są w całości zaopatrywane przez państwa trzecie (w tym Polskę) i według mojej wiedzy robimy to za darmo. Nieznana w przeszłości ekonomiczna destrukcja polskiego rolnictwa (strukturalna nieopłacalność) jest już faktem, bo spóźnione embarga na przywóz zbóż niewiele już zmienią, bo w ich miejsce przyjedzie np. ukraińska mąka o wiele tańsza od tej, która powstanie z przemiału polskiego ziarna. Na razie jedynym pomysłem zaradczym jest pokrycie rolnikom ze środków publicznych powstałych strat, czyli z naszych podatków. Na barki zubożonego społeczeństwa w wyniku obecnej „polityki wschodniej”, które już utraciło co najmniej jedną piątą wartości swoich aktywów, przerzuci się pokrycie strat rolników w wyniku bezsensownego otwarcia rynków UE na ukraińskie płody rolne.

W budżecie państwa nie ma na to pieniędzy. Rozumiem, że cała klasa polityczna, która zgodnie ponosi odpowiedzialność za tę katastrofę, uchwali nadzwyczajny podatek lub podatki, które sfinansują straty rolników w związku ze „zwycięską wojną” rządów w Kijowie z „rosyjską agresją”. „Światowe przywództwo” zapowiada, że wojna ta potrwa jeszcze długo, więc podatek ten pewnie będzie pobierany przez wiele lat.

Z niecierpliwością oczekuję projektów tego podatku (podatków), który powinien być efektywny fiskalnie dając przez rok co najmniej 10 mld zł, bo tyle co najmniej wyniosą ponoć straty rolników w wyniku bezcłowego importu produktów rolnych z Ukrainy.

Kto miałby zapłacić ten podatek? Na pewno nie „międzynarodowi inwestorzy”, którzy od lat korzystają z wielu szczodrze przyznanych im przywilejów podatkowych (np. niskiej akcyzy na swoje produkty). Gdyby ktoś miał odwagę zlikwidować te patologie, dodatkowe dochody budżetowe wyniosłyby co najmniej 10 mld zł. Czekamy, aż wizja tych podatków pojawi się w programach wyborczych partii opozycyjnych. A tak na marginesie: lewicowi politycy zorganizowali zbiórkę na zakup dla Ukraińców drona bojowego, może teraz zaproponują zbiórkę na pokrycie strat rolników, np. 100 zł od osoby miesięcznie.

Dochody budżetowe w tym roku będą niższe od planowanych, a nawet mogą spaść w stosunku do ubiegłego roku. Według oficjalnych informacji ministerstwa finansów po pierwszym kwartale 2023 r. zebrano tylko 20% dochodów, czyli jesteśmy pod grubą kreską. A może być jeszcze gorzej, bo bezsprzecznie jedyną udaną operacją ekonomiczną ostatniego roku jest powszechne zubożenie, zwłaszcza konsumentów oraz małych i średnich przedsiębiorców: popyt spada, a to oznacza również spadek dochodów budżetowych. A ten „sukces” idzie w parze ze spadkiem wpływów podatkowych. Będziemy biedni, przestraszeni groźbą „rosyjskiej agresji” oraz być może obciążeni nadmiernymi podatkami, a to wszystko w imię obrony aktualnych rządów w Kijowie. Możemy się tylko „pocieszyć”, że wyniszczenie Ukrainy jest dużo większe, ale te wszystkie ofiary są konieczne aby „pokonać Putina”. Jak dotąd wszystkie prognozy o „rozpadzie” Rosji, skrytobójstwie jej prezydenta i nowej rewolucji postbolszewickiej nie chcą się sprawdzić i prawdopodobnie nie sprawdzą się.

Zakończeniu tego konfliktu może pomóc przypadek: może z przyczyn jak najbardziej naturalnych odejść do wieczności jeden z dwóch starców, którzy toczą ostatnią wojnę swojego życia politycznego. Może również ktoś (jak się to robi w „wielkiej” polityce) wykorzystać zużycie się głównych aktorów tej wojny dla realizacji swoich globalnych interesów a wszyscy widzą tu ostateczne zjednoczenie Chin, które chcą zająć zbuntowaną prowincję będąca dziś protektorem amerykańskim.

Lepiej abyśmy nie byli po stronie przegranych w dosłownym znaczeniu (ekonomicznie już przegrywamy).

Najbliższe wybory mogą być klęską istotnej części naszej klasy politycznej. Tak jak Sanacja przegrała wojnę 1939 roku i już nigdy nie wróciła do władzy. Może i dobrze?

Witold Modzelewski https://myslpolska.info